Rozdział 45
*Perspektywa Stiles'a*
- Ej, wszystko z tobą w porządku? - spytał mnie Scott, po tym jak wysiadłem z auta.
- A co? - odwarknąłem.
Jakoś nie mam ochoty na rozmawianie o tym co się stało. Boże, zamieniam się w Scarlett.
- Milczałeś całą drogę. - wyjaśnił.
Ojej, to ja już nie mogę być cicho? To już jest coś nie tak?!
- Nic mi nie jest. - odpowiedziałem spokojnie, chodź nie byłem ani trochę spokojny.
- Weź torbę.
- Nie mogę.
- Musisz to zrobić sam.
- Nie podoba mi się ten plan.
- ......o nie nie teraz. - mówiąc to zaczął biec przed siebie.
- Ej Scott! Co mam zrobić?! Ten plan jest do bani! - wykrzyknąłem za nim.
Niemożliwe, żeby mnie nie usłyszał, przecież ma te swoje wyostrzone zmysły! Wkurzony wyjąłem torbę z proszkiem z bagażnika i z hukiem go zamknąłem. Zirytowany zacząłem rozsypywać ketaminę dookoła budynku. Zajebiście, ciekawe zajęcie prawda? Po bliżej nieokreślonym czasie zacząłem słyszeć wycie wilkołaków i strzały z pistoletów. Piękny akompaniament do samotnego przemierzania zaułków klubu, mając do obrony jedynie worek z jakimś proszkiem. Po około pół godzinnej wędrówce prawie dotarłem do końca/początku linii z ketaminy. No właśnie, PRAWIE. Podniosłem worek i wysypałem z niego resztkę prochu na rękę. Spojrzałem przed siebie i zauważyłem, że jeszcze mi trochę zostało, a garstka prochu nie wystarczy. No kurna, zajebiście. Wyjąłem telefon i wybrałem numer do Scott'a. Nie odbierał. Jeszcze lepiej.
- Scott odbierz, zostało 5 metrów, a mi skończył się proszek. Weź tyłek w troki i pomóż mi, bo stoję tu jak idiota. Słyszę też strzały i wycie wilkołaków, a ja stoję jak ostatni kretyn z resztką prochu w ręce i nie wiem co dalej. - zakończyłem wiadomość głosową po czym schowałem telefon do kieszeni.
No cóż, a od czego jest siostra? Podobnie jak McCall, nie odbierała. Co może być na tyle ważne w przychodni weterynaryjnej, żeby nie odebrać ode mnie telefonu?! Jako, że nie miałem żadnej pomocy u moich kochanych debili, zacząłem sobie na głos wmawiać formułkę Deaton'a.
- Myśl, musisz uwierzyć, no dalej Stiles, wyobraź sobie, że to działa.
Wtedy spojrzałem na czyjeś auto. Obok rejestracji, widniał cytat Enstein'a: "wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza." No tak! Przecież wiedza jest do pewnego stopnia ograniczona, natomiast nie wyobraźnia!
- Wyobraź sobie. - przymknąłem oczy i skupiłem się na słowach geniusza.
Otworzyłem je i zacząłem zmierzać ku początkowi ścieżki z proszku, wypuszczając ziarenka z dłoni. Szedłem przed siebie, a w głowie grały mi cytat. Proch się skończył. Zamknąłem oczy. Nie chciałem tego widzieć. Zjebałem. Zjebałem po całości. Wszyscy na mnie liczyli, a mi się nie udało. Chcąc, nie chcąc musiałem otworzyć oczy. Zniechęcony spojrzałem na linię i stwierdziłem, że linia jest zamknięta. Udało mi się. Jednak mi się udało!
- YES! - wykrzyknąłem.
Nie kontrolując mojego ataku ADHD wskoczyłem na maskę czyjegoś auta, uruchamiając alarm. Pośpiesznie z niego zeskoczyłem i przybiłem sobie mentalną piątkę. Dłużej się nie zachwycając swoim osiągnięciem poszedłem do Isaac'a i Erici. Byli w oddzielnym pomieszczeniu. Wszedłem bez żadnych ceregieli i od razu prawie zostałem zabity.
- To tylko ja! - krzyknąłem, powstrzymując pazury Erici. - Nic mu nie jest?
Mówiąc to spojrzałem na nieprzytomnego Jackson'a.
- Sprawdźmy. - mówiąc to Lahey wyciągnął pazury i chciał zadać blondynowi ranę, lecz on złapał za jego rękę, wykręcając ją.
Co?! Przecież on miał być nieprzytomny! W sumie to nie otworzył oczu.
- To się nie może powtórzyć. - powiedział szarooki, masując bolące ramię.
- Ketamina miała go uśpić! - krzyknąłem zirytowany.
- Lepiej nie będzie. - wtrąciła Erica.
- Miejmy nadzieję, że jego pan będzie dzisiaj w klubie. - wypaliłem, a w odpowiedzi Jackson otworzył oczy.
- Jestem tu, jestem z wami. - wysyczał.
- To ty Jackson? - spytałem.
- Jesteśmy tu wszyscy.
Wzrok blondyna był taki pusty, obojętny, aż mi przeszły ciarki po plecach.
- To wy zabijacie ludzi? - zapytał Lahey.
- Zabijamy morderców.
- Czyli wasze ofiary...- zacząłem.
- Zasłużyły na śmierć. - dokończył "Jackosn".
- Podobno kanima zabija tylko morderców. - wtrąciła brązowooka.
- Pod odpowiednim naciskiem każdy się złamie.
- Wszystkie osoby, które zabiłeś były mordercami? - spytałem.
- Wszystkie, co do jednej.
- Kogo zabiły?
- Mnie.
- Jak to?
- Zabiłem ich. - wtedy jego oczy się zmieniły. - Zabiły mnie.
Zaczął się zmieniać, a ja starając sę nie panikować, próbowałem działać.
- Dajcie mu więcej ketaminy. - rozkazałem.
- Nie mamy. - odpowiedział lekko zmieszany Isaac.
- Zużyłeś całą buteleczkę?! - wydarłem się.
Wtedy kanima ryknęła w naszą stronę, ukazując przy tym ostre jak noże zęby.
- Okey, na zewnątrz. - powiedziałem wypychając wszystkich za drzwi.
- Musimy zabarykadować drzwi. - stwierdziłem i całą trójką się do nich przykleiliśmy.
Widocznie na darmo, bo jaszczur wybiegł tuż obok, rozwalając przy tym ścianę. No nie, no nie, no nie, no nie! Najszybciej jak się dało pobiegłem po pomoc. Wybiegłem z klubu i tam spotkałem Derek'a. Może jest tu ktoś jeszcze? Ktoś inny? Nie? Nikt?
- Hey, zgubiliśmy Jackson'a. - zwróciłem się do chłopaka mojej siostry.
Cały czas nie mogę ogarnąć, czemu wybrała akurat jego. Z budynku wybiegła reszta stada Hale'a i podeszła do linii z prochu. Spojrzeli po sobie znacząco. Nie mogli przejść.
- O mój boże, to działa! - wykrzyknąłem uradowany, szkoda że nikt nie podzielał mojego entuzjazmu. - Udało się!
- Scott. - wyszeptał ledwo słyszalnie zielonooki.
- Co? - no jakoś nie ogarniam o co mu może chodzić.
- Przerwij barierę. - rozkazał tym swoim władczym głosem.
- Co? Nie!
- Scott umiera!
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem! Szybciej!
Westchnąłem ciężko i wykonałem jego polecenie. Natomiast on pobiegł w stronę Scott'a jak mniemam.
*Perspektywa Derek'a*
Pobiegłem najszybciej jak się dało w stronę, z którego dochodziło wycie Scott'a. Wbiegłem do odludnego pomieszczenia. Na podłodze leżał półprzytomny McCall. Chciałem do niego podejść, lecz dostałem sztyletem w plecy. Zacząłem się szarpać z napastnikiem, którym okazała się matka Alison. Po raz kolejny zadała cios, a ja odruchowo ją ugryzłem. Pchnęła mnie o ścianę, po czym uciekła. Nie mam czasu jej teraz gonić. Podszedłem szybko do nastolatka i wziąłem go pod ramię. Najszybciej jak się dało, wyprowadziłem go z pomieszczenia i włożyłem na tylne siedzenie mojego Camaro. Pojechałem do przychodni doktora Deaton'a. Tylko on mu pomoże. Po paru minutach, byłem na miejscu. Wyciągnąłem ledwo żywego z auta i wprowadziłem do środka. Na twarzy doktora i Scy, malował się wielki szok. Bez zbędnych słów położyłem go na stole operacyjnym, a Deaton i srebrnooka zajęli się Scott'em. Po około piętnastu minutach, skończyli.
- Dzięki. - wyszeptałem do nich, po czym doktor nas zostawił.
Widocznie ktoś do niego przyszedł. Scar, jeszcze stała przy nastolatku i przemywała już zszyte rany.
- Widzę, że parę rzeczy się tutaj nauczyłaś. - zauważyłem, obserwując skupienie na jej twarzy.
- To prawda. Scott dostał silną dawkę wilczego ziela, przez co jest osłabiony, ale za niedługo powinien się otrząsnąć. Dostał parę środków na wzmocnienie, no i to tyle. Dobrze, że go znalazłeś. Gdybyś go przyprowadził trochę później, prawdopodobnie by nie żył.
- Dowiedziałaś się czegoś na swój temat?
- Właśnie nie za dużo, ale co nie co znalazłam. - wstałem z dotychczas zajmowanego krzesła, dając jej tym samym znak, aby kontynuowała. - Czytałam w jednej, starej książce o znaczeniu bieli. Znaczy ona niewinność, chłód, pustkę, brak uczuć, księżyc, a w niektórych wierzeniach zło i śmierć. W związku z tym razem z Deaton'em doszliśmy do tego, że te oczy ukazują pierwsze chwile mojego życia. Niewinność, śmierć, brzmi znajomo? Podczas porodu zabiłam matkę, a że nie miałam na to wpływu to oznacza, że jestem niewinna.
- Słyszałem, że biel symbolizuje zagładę, zniszczenie, ale i spokój i siłę. - przypomniałem sobie.
- Pamiętam co mówił Peter, kiedy z nim na ten temat rozmawiałam. Opowiadał mi co czuje w moim towarzystwie, a mianowicie potworny chłód, obojętność i jednoczesna niewinność, oraz delikatność. Miał potrzebę opiekowania się mną, a jednak nie chciałby ze mną zadrzeć.
- Czyli kompletnie sprzeczne rzeczy. - podsumowałem.
- Mam dziwne przeczucie, że wkrótce się dowiem...chodź z reguły moje przeczucia są błędne. - zmartwiła się.
Nie dziwię się, że chce się tego dowiedzieć i tak nad tym myśli. Jest inna i to ją martwi. Podszedłem do niej i przytuliłem, opierając brodę o czubek jej głowy.
- Dowiesz się tego. Nieważne kiedy. Długo nad tym siedziałaś?
- W zasadzie to odkąd tu przyszłam spędziłam czas na nauce i studiowaniu książek. Chyba zacznę tu chodzić częściej. - stwierdziła.
- Ale wtedy nie będziesz miała czasu na mnie. - jęknąłem.
- Oczywiście, że będę miała, najwyżej zrezygnuję z paru odcinków. - szepnęła mi do ucha, zahaczając o nie wargą.
Jak ja uwielbiam, kiedy tak robi.
- Scott powinien się za niedługo obudzić. - stwierdziła, podchodząc do nastolatka.
Dotknęła jego policzka, w celu sprawdzeniu temperatury, po czym uśmiechnęła się lekko.
- Jest już dużo lepiej.
- Scy, Derek, możecie iść do domów. Ja zostanę ze Scott'em. - rzekł doktor Deaton, wchodząc do środka.
Kiwnęliśmy głowami i już mieliśmy wychodzić, kiedy weterynarz zatrzymał Scar.
- Jeżeli będziesz chciała, to będziesz mogła tu przychodzić na tyle, na ile chcesz. - uśmiechnął się do niej.
- Dziękuję. Do widzenia. - i wyszliśmy.
- To co byś chciała porobić? - spytałem, wsiadając do auta.
- Nie wiem jak ty, ale ja zamierzam się w jakikolwiek sposób zrelaksować. Niedługo jest pełnia, a ostatni tydzień, miesiąc, rok, był dla mnie bardzo ciężki. - westchnęła, pakując się do Camaro.
- Więc ci w tym pomogę.
No i ruszyliśmy w stronę jej domu. Po paru minutach dojechaliśmy na miejsce. Wdrapaliśmy się po schodach do jej pokoju, po czym srebrnooka rzuciła się na łóżko. Położyłem się obok niej i przymknąłem oczy.
- Wszystko z tobą w porządku? Sprawiasz wrażenie przybitej.
Brązowowłosa spojrzała na mnie z bólem w oczach i położyła głowę na moim brzuchu.
- Nie chce mi się o tym mówić. - jęknęła.
- To mi to pokaż.
Podniosła się i do mnie przytuliła, po czym, najdelikatniej jak mogła wbiła pazury w mój kark.
Zobaczyłem jak szeryf Stilinski mówi swoim dzieciom o "zrezygnowaniu" z pracy. Moment, w którym mecenas Whittemore na niego krzyczy. Oraz wszystkie przypuszczenia Scy, na temat uczuć jakie ojciec teraz żywi do swoich dzieci.
Wspomnienie się skończyło, a dziewczyna z żalem i bólem w oczach gapiła się w sufit.
- Nie chcę o tym wszystkim myśleć, ale nie mogę przestać.
- I nie przestaniesz, dręczy cię poczcie winy. Musisz to po prostu przetrwać. Widzisz, to tak jak z nami podczas pełni. Nie powstrzymasz przemiany, dopóki nie opanujesz swoich emocji. Nie powstrzymasz myśli, dopóki się z nimi nie pogodzisz.
Bawiłem się jej włosami i obserwowałem, jak z każdym moim słowem, staje się spokojniejsza.
- Jak ty to robisz, że zawsze potrafisz mi pomóc?
- Nie wiem, chyba od tego jestem, prawda? Żeby cię wspierać. - mówiąc to, pogłaskałem ją czule po policzku.
Podniosła się i usiadła na mnie okrakiem, po czym mocno przytuliła. Ukryła twarz w zagłębieniu na mojej szyi i delikatnie ucałowała to miejsce. Objąłem ją w tali, po czym się położyłem. W takiej pozycji zasnęła. Wsłuchiwałem się w jej miarowy oddech i przyglądałem się jej spokojnej twarzy. Wtedy do pokoju wszedł Stiles. Od razu posłałem mu wkurzone spojrzenie, co miało oznaczać, żeby był cicho. Przewrócił oczami i usiadł na brzegu łóżka.
- Ostrzegam, ślini się przez sen i wygląda jak mops. Ośliniony potwór, który po przebudzeniu jest w stanie rozerwać na strzępy.
- Wiem, już nie raz z nią spałem. - warknąłem.
- Ale tak spałeś w sensie, że spałeś, czy spałeś w sensie, że co innego? - zapytał, patrząc na mnie podejrzliwie.
- Nie uprawialiśmy seksu. - przewróciłem oczami.
- No mam nadzieję, bo jeżeli ją tkniesz, bez jej zgody to powieszę cię za jaja.
- Ciekawe jak to zrobisz. - mruknąłem.
- Myślę, że sobie poradzę. - ostatni raz rzucił mi podejrzliwe spojrzenie i wyszedł.
- Taaaa jasne. - szepnąłem. - I tak bym jej nigdy nie skrzywdził.
Mówiąc to pogłaskałem czule moją mopsicę po policzku. Stiles miał rację, trochę się ślini. Przezwisko mopsica pasuje do niej idealnie. Zaśmiałem się w myślach i przymknąłem oczy. Na omacku znalazłem kołdrę i okryłem nią nasze ciała. Ucałowałem ją w czubek głowy i odpłynąłem w krainę Morfeusza.
____________________________________________________________________________________
Cześć kochani. Dzisiaj rozdział troszeczkę krótszy, za co bardzo przepraszam. Pamiętacie rozdział 9, w którym /dużo wcześniej/ informowałam was o przeniesieniu imprezy u Lydi do pierwszego sezonu? Otóż zmieniłam zdanie i jednak będę szła równie z oryginałem. Jest to spowodowane moim wcześniejszym debilizmem i brakiem doświadczenia. /Teraz też nie mam doświadczenia, ale ćśśś./
CHCIAŁABYM WAM PODZIĘKOWAĆ ZA 26K WYŚWIETLEŃ, 2,7K POLUBIEŃ. WOOOOOOOOOOW KOCHAM WAS, JESTEŚCIE CUDOWNI, NAJLEPSI, NAJZAJEBISTSI /jest wgl takie słowo?/ KOCHAM WAS ŁYŻECZKI WY MOJE!!!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro