Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I'm coming home for Christmas

Nawet w grudniu wielkie śnieżyce odcinające angielskie metropolie od prądu bywały rzadkością. A jednak. Od kilku godzin wielkie płaty śniegu sypały się z nieba, tworząc coraz większe zaspy. Awaria pogrążyła Londyn w nieprzebytych ciemnościach. Miasto rozświetlone tysiącami świątecznych światełek i dostojnych latarni pogrążyło się w mroku. Na śliskie uliczki małych osiedli, przestało dochodzić wątłe światło z okien domów. Zgasły nawet krzykliwe, sklepowe witryny, zawsze tak dzielnie walczące o uwagę. Stanęło metro. Wszystko jakby zatrzymało się w czasie. Londyn pogrzebany w śniegu, okrył się mrokiem i przerażającą ciszą. I to był ten jeden z tych niewielu momentów, w którym Hermiona Granger pożałowała wyparcia się magii.

Tak wiem, wiem, już się poprawiam... razem z wyparciem się magii, panna Granger postanowiła kompletnie odciąć się od dawnego życia. Również imienia... Zostało w szufladzie biurka, dotrzymując towarzystwa nigdy nie przeczytanym listom od jej przyjaciół. Przyjaciół których zwiodła...

Wracając do paraliżu Londynu, Jean (bo, z uwagi na pamięć ukochanej mamy, której nigdy nie odnalazła, właśnie takie imię wybrała Hermiona) szła w ciemnościach, oświetlając sobie drogę pożyczoną latarką. Gdyby nie problemy z dostawą prądu, uznałaby przed świąteczny wieczór u koleżanek z uczelni za całkowicie udany. Alison proponowała jej nawet, żeby została na noc, by przeczekać chwilowy kryzys elektryczny, ale panna Granger obiecała wujostwie, że na czas ich nieobecności, będzie spać w domu i zamierzała tej obietnicy dotrzymać.

Mimo że szła z pochyloną głową, duże płatki śniegu wciąż usilnie pchały je się do oczu i nosa, skutecznie zaburzając pole widzenia. Świeży śnieg ostro skrzypiał pod podeszwami jej przemoczonych kozaków. Miasto powoli wracało do siebie. Londyńczycy zażegnali trudny okres zaskoczenia. Przeraźliwa cisza w końcu minęła, ustępując miejsca pierwszym warkotom silników. Po fasadach budynków przewijały się kolejne światła samochodów. W domowych ogródkach tuż obok wielkich bałwanów pojawiły się Halloweenowe lampiony, rozświetlające furtki ciepłą poświatą świec.

Odetchnęła z ulgą, zdając sobie sprawę, że do domu zostały jeszcze tylko dwa skrzyżowania. Światło! Latarnia obok której właśnie przeszła, rozbłysnęła jasnym światłem. Zatrzymała się z wrażenia. Śnieg już powoli przestawał padać. Do kolejnych latarni wracało życie. Ich ciepłe poświaty oświetlały wielkie zaspy powstałe na chodnikach. Hermiona (tylko nie mówcie jej, że znowu ją tak nazwałem), rozejrzała się dookoła. Miasto jakby budziło się ze snu. Przerażający mrok znikał. Światło w oknach kolejnych domów wznawiało pracę. Szyldy mieniące się w oddali, na nowo rozbłysły, otaczając się kolorowymi poświatami. Wyłączyła latarkę. Nie była jej już potrzebna.

Chociaż nadal było jej okropnie zimno, dotarła do domu cała w skowronkach (oczywiście mam tu na myśli te metaforyczne. W zimie ciężko było spotkać tutaj prawdziwego.) Przeszła przez ostatnie skrzyżowanie. Wsuwała już skostniałą dłoń do kieszeni (i nie, rękawiczki wcale nie pomogły) w poszukiwaniu kluczy, pewna, że za chwilę zrobi sobie ciepłej herbaty i wskoczy do łóżka w towarzystwie dobrej książki, gdy skręciwszy w swoją ulicę stanęła jak wryta. Po fasadach domów nieustannie ganiały się niebieska i czerwona poświata, uchodzące z policyjnego koguta. Radiowóz stał praktycznie przed jej domem, co (jak pewnie się spodziewacie) ani trochę się jej nie podobało. Pani Jones — paskudna, stara sąsiadka Hermiony, wykłócała się właśnie z funkcjonariuszami. Jej piskliwy, już wyraźnie zachrypnięty głos nieprzyjemnie drażnił uszy Granger:

— MUSICIE ARESZTOWAĆ TEGO CZŁOWIEKA! ON NIE MA PRAWA TUTAJ PRZEBYWAĆ!

Hermiona nie miała ochoty na najmniejsze kłótnie z sąsiadką o tej porze, ale musiała się jakoś dostać do dom. Nie mając innego wyjścia, ruszyła przed siebie.

— Droga pani, ten mężczyzna jest bezdomny. Nie mogę go za to aresztować — odpowiedział policjant z takim spokojem, jakby codziennie wysłuchiwał wrzasku nigdy nie zadowolonych staruszek. A może tak właśnie było?

— Jutro przyjeżdżają moje wnuki i nie chcę, żeby pod moimi oknami kręcił się ten włóczykij! — wrzasnęła, celując palcem w zgarbionego, trzęsącego się z zimna mężczyznę.

— Przepraszam, o co chodzi? — zapytała Granger, przystając obok funkcjonariusza. Na jej widok włóczykij jakby się ożywił. Aż nazbyt dobrze znał jej głos.

— Bardzo...

— Fairley! — przerwała funkcjonariuszowi pani Jones, donośnie wykrzykując nazwisko wujostwa Hermiony, którego raczyli jej użyć. Włóczykij nieco spochmurniał. Może tylko mu się wydawało... a nawet jeśli, panna Granger i tak pewnie nie ma o nim najlepszego zdania — wspaniale, że się pojawiłaś. Od kilku godzin, ten bezdomny koczuje pod moją bramą — w tym momencie, splunęła mężczyźnie pod nogi. W Hermionie się zagotowało. Co jak co, ale każdy człowiek zasługuje chociaż na krztę szacunku! — Może chociaż ty coś z tym zrobisz?!

— Oczywiście! — odwarknęła wyraźnie zdenerwowana. Była w stanie zaakceptować naprawdę wiele, ale ani trochę nie trawiła braku poszanowania dla drugiego człowieka. — Bardzo panom dziękuję i przepraszam za sąsiadkę. Wesołych Świąt — powiedziawszy to, pożegnała się z funkcjonariuszami skinieniem głowy. Odpowiedzieli jej tym samym. Bez słowa wsiedli do samochodu i odjechali. — Wydaje mi się, że pani też powinna już wrócić do domu.

— A co z...

— Jest wpół do siódmej. Zaraz zaczyna się pani serial — jej słowa zadziałały. Od razu. W mgnieniu oka pani Jones zniknęła za bramą swojego ogródka.

Hermiona niepewnie podniosła wzrok na bezdomnego mężczyznę. On, równie niepewnie taksował ją wzrokiem. Znał ją. Czasem wydawało mu się, że aż za dobrze. Znał jej dźwięczny, wyraźny głos. Znał nieokrzesaną szopę, przysypaną teraz malutkimi płatkami śniegu. Jednak ona nie zobaczyła w nim nikogo znajomego.

— Jestem Jean — wyciągnęła do niego rękę. Tak po prostu i włóczykij był tym faktem przerażony. Przerażony i zaskoczony jednocześnie. Zrobiła to bez krzty zawahania. Obrzydzenia.

— S-severus — z jego ust nie wydobyło się nic poza obłoczkiem ogrzanego powietrza. Po ataku Nagini jego głos stał się niesłyszalny. Prawie że całkowicie.

Zdawało się, że Granger nie usłyszała jego odpowiedzi, bo tylko uśmiechnęła się słabo i ponownie wsunęła dłoń do kieszeni, w poszukiwaniu kluczy do domu.

— Zapraszam — wskazała na furtkę domu wujostwa. Ani trochę nie obchodziło ją teraz, co stanie się gdy wrócą i dowiedzą się o nowym współlokatorze. Jutro jest Boże Narodzenia, na Boga! Chociaż raz w roku wypadałoby okazać trochę chrześcijańskiej empatii.

Severus był zaskoczony. I to jeszcze bardziej niż wcześniej. Nigdy nie spodziewał się, że ktoś spotkawszy go na ulicy, tak po prostu zaprosi do domu. Nawet jeśli była do Granger.

Niepewnie. Wręcz z przerażeniem, ruszył w stronę wskazaną przez byłą uczennicę. Ta, po chwili stanęła obok, by otworzyć furtkę i wpuścić go do małego ogródka.

Bez słowa przeszli na ganek. Weszli do domu. Severus zaciągnął się przyjemnym zapachem czystości i świeżości, zmieszanym z mocną wonią gorzkiej herbaty. Oddałby wszystko, byleby móc wrócić do własnego domu, albo wynająć chociaż małe mieszkanie i znaleźć dla siebie jakiś kąt. Ale to było niemożliwe.

— Na pewno chce się pan odświeżyć — zaczęła, zdejmując płaszcz — zaprowadzę pana do łazienki i przygotuje coś do jedzenia — odwiesiła płaszcz na wieszak. Śnieg na jej włosach zdążył się już roztopić. Wilgotne loki poczęły zostawiać na świątecznym swetrze w choinki mokre plamy, a na policzkach wciąż pozostawały lodowate pocałunki mrozu.

Snape'a zatkało. Był zaskoczony jeszcze bardziej niż wcześniej. Dopiero po dłuższej chwili zaczął się rozbierać. Zsunął przemoczone rękawiczki z skostniałych dłoni. Zdjął czapkę. Kurtkę. Wciąż było mu przeraźliwie zimno.

Gdy w końcu odwiesił kurtkę na wieszak, Hermiona uśmiechnęła się do niego delikatnie, po czym ruszyła w głąb domu. Severus od razu poszedł za nią. Poprowadziła go po szerokich schodach na piętro, aż do łazienki.

— Proszę — otworzyła przed nim białe drzwi — zaraz przyniosę czysty ręcznik i coś do przebrania — obdarzyła go jeszcze jednym słabym uśmiechem i zniknęła w ciemnym korytarzu.

Severus włączył światło. Wszedł do łazienki. Była duża i przestronna. Jak cały dom.

Pierwszym co rzuciło mu się w oczy, było lustro. Nienawidził luster. Ilekroć w jakieś spojrzał, widział potwora. Nic poza tym.

Teraz nie było inaczej. Jeszcze bardziej schudł. Zbladł. W potarganych włosach odkrył pierwsze oznaki starzenia. Ciemny zarost zasłaniał bliznę na ustach, pozostawioną po Nagini. Wystarczy. Odwrócił się od lustra.

Zaczął się rozbierać. Jeszcze wczoraj wizja wzięcia ciepłego prysznica była tylko nieuchwytnym marzeniem. Uśmiechnął się mimowolnie. Powoli wszedł do dużego brodzika. Gorąca woda popłynęła po jego plecach. Już dawno nie czuł się tak dobrze.

Kąpiąc się, miał wrażenie, że Granger pukała do drzwi. Gdy w końcu wyszedł spod prysznica, przeszedł przez łazienkę ociekając wodą. Niepewnie wyjrzał na korytarz. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że na podłodze czeka na niego idealnie równo złożony ręcznik. Czyste ubrania. Szczoteczka do zębów. Maszynka do golenia. Jeszcze firmowo zapakowane skarpetki. Widząc to wszystko, Severus miał ochotę skakać z radości. Czuł się jak dziecko, które w świątecznej skarpecie znalazło wymarzoną zabawkę.

Schylił się i zebrawszy z podłogi mały stosik, wrócił do łazienki.

***

Hermiona kręciła się po kuchni kończąc przygotowania do późnej kolacji. Odkąd nieznajomy, którego decydowała się przyjąć na noc, zniknął za drzwiami łazienki, w jej głowie pojawiły się pierwsze wątpliwości. Aż zbyt dobrze potrafiła wyobrazić sobie wściekłość bijąca od wuja, gdyby razem z ciotką, zdecydowali wrócić wcześniejszym lotem i jednak spędzić z nią Gwiazdkę.

Zebrała idealnie czyste sztućce, gotowa już rozłożyć je na drewnianym stole. Skrzypienie schodów. Wyrzuty sumienia uszczypnęły ją w łydkę. Nie znała nawet jego imienia.

Severus przekroczył próg kuchni. Sztućce z hukiem rozsypały się po podłodze. Hermiona zasłoniła usta drżącymi dłońmi.

— Ciebie też dobrze widzieć, Granger... — jego głos wciąż był ledwo słyszalny, jednak tym razem Hermiona go usłyszała. Aż zbyt głośno.

Chciała odpowiedzieć, ale jedynym na co była się teraz w stanie zdobyć, to zamienne otwieranie i zamykanie ust.

— Myślałam, że już dawno pana złapali... że pan nie żyje — wydusiła po chwili. Do oczu napłynęły jej łzy.

Severus spojrzał na nią gorzko, po czym spuścił oczy. Hermiona podniosła na niego swoje. Niewiele się zmienił. Tylko w jego dotychczas czarnych jak smoła włosach pojawiło się kilka siwych pasem. Spod zbyt luźnej koszulki, aż do ust ciągnęły się blizny pozostawione przez Nagini. Bez czarnych, powiewających szat, Snape nie wyglądał już tak groźnie i przerażająco.

— Zrobiłam kolację — mruknęła niepewnie, po czym zaczęła zbierać rozsypane sztućce. Bez zastanowienia, Severus klęknął obok. Sięgając po nóż szybko omiótł ją wzrokiem. Wydoroślała. Nabrała kobiecych kształtów. Jej szopa zdała się być bardziej ułożona. Piegi, które od piątego roku uporczywie ukrywała pod makijażem, tylko dodawały jej uroku.

Usiedli do stołu. Żadne się nie odzywało. Hermiona spoglądała na byłego nauczyciela ukradkiem. Jadł szybko. Łapczywie. Używał tylko widelca. Na nóż nie miał czasu. Był zbyt głodny, by bawić się w dobre maniery.

***

— Nie mogę tutaj zostać — wymamrotał cicho, składając sztućce na pustym już talerzu.

— Jak to nie? — wstała od stołu.

— To dla ciebie niebezpieczne.

— Proszę? — Zmarszczyła brwi. Zebrała talerze. — Jest mróz. Gdzie pan pójdzie? — podeszła do kuchenki. Wstawiła wodę na herbatę

— Jak najdalej stąd — też wstał. Oparł się o stół. — Wciąż mnie szukają. — Złożył ręce na piersiach.

— Na pewno już dawno uznali pana za zmarłego...— mówiąc to, wyjęła dwa duże kubki. Severus gotowy był już do odpowiedzieć. Nie dała mu dojść do słowa — a jeśli nie, nikt nie będzie szukał pana w Święta — uśmiechnęła się do niego jakby na pocieszenie.

— Nie jesteś już moją uczennicą Granger. Odpuść sobie te durne uprzejmości — jego i tak ledwo słyszalne słowa, zagłuszył gwizd czajnika. Hermiona zalała herbatę. — Nie masz różdżki?

— Nie używam... — odpowiedziała, podając mu czarny kubek wuja Alberta. Do Severusa dopiero teraz dotarło, że nie wyczuwa w domu żadnych śladów magii.

— Dlaczego? — zapytał bez zastanowienia.

— To nie ma już znaczenia... — niepewnie złączyła kciuk i środkowy palec. Wzięła głęboki wdech. W końcu pstryknęła. Magia przyjemnie połaskotała ją w ręce. Przeszła przez jej całe ciało przyprawiając o delikatne ciarki. Różdżka miękko wylądowała w jej wyciągniętej dłoni. Uśmiechnęła się mimowolnie. Stanęła bliżej Severusa.— Niech mi pan to pokaże — drżącymi palcami musnęła bliznę przechodzącą przez jego usta.

— Prosiłem cię o coś, Granger — warknął, odwracając głowę. Wyrywał się jak kot. Badał kuchnie sokolim wzrokiem, szukając drogi ucieczki.

— Posłucham, jeśli pozwoli pan sobie pomóc — tym razem to ona złożyła ręce na piersiach. Severus spojrzał na nią z niedowierzaniem. W szkole nie była taka wyszczekana. Mimo wszystko, nie wiedział czy chce się zgadzać. — Proszę... — jej spojrzenie zwaliło go z nóg. Zwało mu się, że stoi przed nimi Lili, błagając by w końcu pogodził się z Jamesem, bo za siedem miesięcy, zostanie ojcem chrzestnym ich córki

— Daleko stąd do Doliny Godryka? — wciąż nie mógł się otrząsnąć.

— Najpierw pańskie gardło — jej stanowczy ton do złudzenia przypominał mu Minevrę.

— Rany już dawno się zasklepiły. Nic z tym nie zrobisz — odburknął, odwracając się od Hermiony.

Zdawało się, że chciała coś powiedzieć, bo otworzyła już usta, jednak zamknęła je po chwili, a jej ręce opadły w bezradności. Snape miał racje. Nie pomoże. Nie teraz. Jad zdążył się wchłonąć. Jest już za późno.

— Chodźmy — w jej głosie dało się wyczuć jakby smutek. Zawód własną osobą.

— Gdzie chcesz iść o tej porze? — Rzucił okiem na zegarek. Wpół do jedenastej.

— Na cmentarz. Chciał pan iść na cmentarz. Ja też chcę — dodała już nieco ciszej.

Nieco zaskoczony Severus ruszył za nią do przedpokoju. Nie spodziewał się wizyty u Lili jeszcze dzisiaj. Nie teraz! Nie był na to gotowy.

***

— Granger, ty jesteś pewna, że umiesz tym jeździć? — zapytał, sceptycznie patrząc na stary, już nieco podrdzewiały samochód. Gdzieniegdzie odpadała z niego czerwona farba. Przedni zderzak był zbity, a maska porysowana.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała jakby urażona i obeszła samochód dookoła, by zając miejsce za kierownicą. Chcąc nie chcąc, Severus zajął miejsce obok.

Hermiona przekręciła kluczyk. Nieco zabytkowy silnik zawarczał groźnie, by dopiero po chwili zacząć równo pracować. Wyjechali za bramę. Granger wysiadła na chwilę, by zamknąć ją z powrotem. Ruszyli w milczeniu.

— Dlaczego nie przedstawiasz się swoim imieniem? — Severus wciąż był spięty. Owszem, Granger była zdolną uczennicą jednak Snape nie był przekonany co do jej umiejętności na śliskiej, oblodzonej drodze. Ciągle rozglądał się dookoła. Kurczowo zaciskał palce na pasach. Zdecydowanie chciałby już wysiąść i zapomnieć o naprzykrzającej się chorobie lokomocyjnej. Pieprzone mugolskie samochody.

— Czemu mnie pan o to pyta? — oderwała wzrok od drogi, by na chwilę spojrzeć na bladą twarz Snape'a. — I od kiedy interesują pana sprawy uczniów?

— Nie jesteś już moją uczennicą, Granger — powtórzył ostrzej niż wcześniej.

Hermiona wściekle zacisnęła usta.

— Co się działo z panem po wojnie? — chciała zmienić temat. Jak najszybciej.

— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

— A pan na moje.

— Przestań. Mówić do mnie. W ten. Sposób!

Zachichotała na widok jego poczerwieniałej twarzy.

— GRANGER!

— Tak... profesorze? — zapytała przekornie, doskonale zdając sobie sprawę w jakim miejscu się znajduje i że zostało jej już niewiele do przekroczenia granicy wściekłości nauczyciela. Znowu na niego zerknęła. Zamarła. Frustracja zniknęła. Severus przybrał obojętną minę, tą samą przed którą drżała przez pierwsze kilka lat nauki. — Profesorze?

Żadnej odpowiedzi.

— Profesorze?

Nic.

— Severusie... — wymamrotała cicho i niepewnie.

— Co powiedziałaś?

— Pańskie imię. Severus... — powtórzyła, przerażona tak, jakby wypowiadała jedno z zaklęć niewybaczalnych.

Snape wbił wzrok we własne kolana. Nie pamiętał kiedy ostatni raz usłyszał swoje imię wypowiedziane bez poniżenia, wściekłości albo gniewu. Wypowiedziane po ludzku. Prawie że ciepło.

Przez resztę drogi nie odezwali się do siebie ani słowem. Granger skupiła się na oblodzonej drodze, co jakiś czas czując na sobie przelotne spojrzenie profesora. Ten zatracił się we wspomnieniach rodzinnego domu. W zielonych oczach Lili. W zapachu świątecznego ciasta babci. Doskonale pamiętał jak opowiadała mu o cudach dziejących się w Boże Narodzenie. Obiecywała, że on też kiedyś poczuje magię Gwiazdki, że w końcu znajdzie przyjaciół. Prawdziwą miłość. Założy rodzinę. Będzie szczęśliwy... w jego oczach zaświeciły łzy. Świąteczne cudy... durna bajka dla dzieci!

Dotarli na cmentarz. Hermiona zaparkowała na opustoszałym parkingu. Gdy tylko wyszli z samochodu uderzył w nich chłód nocy. Przeszli przez na wpół otwartą, już nieco zardzewiałą bramę. Ruszyli zaśnieżoną aleją. Było zimno. Granger skuliła się w sobie. Wepchnęła zziębnięte palce do kieszeni. Severus nic nie zrobił sobie z mrozu. Teraz, gdy miał na sobie pożyczoną kurtkę wuja Hermiony, czuł się panem świata.

Widział już grób Lily. Wtem, dobiegły go czyjeś głosy. Znał je. Nazbyt dobrze. Ukradkiem spojrzał w ich stronę. Potter. Przeklęty Harry Potter. Zbliżał się do niego nieubłaganie, a Severus nie miał najmniejszej ochoty na kłótnie nad grobem ukochanej.

Nim zdążył spojrzeć na Granger, ta przyległa do niego mocno. Oplotła skostniałe dłonie wokół jego karku. Musnęła jego usta swoimi. Robiła to subtelnie. Delikatnie. Snape zamarł. Jeszcze nigdy się nie całował. Po chwili nieporadnie objął Hermionę. Zdał sobie sprawę, że nie chce by przestawała. W końcu odsunęła się od niego, pokornie spuszczając oczy:

— Przepraszam... nie chciałam, żeby Harry...

— Raz bądź cicho, Granger — oddał pocałunek z całą siłą chęci miłości, zbieranej przez te wszystkie lata. Babcia miała racje. Świąteczne cuda istnieją. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro