h e r e
Fenn był po prostu dobrym człowiekiem.
Bo-Katan przewróciła się na drugi bok, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak zabawnie wyglądał ten ruch. Leżała na łóżku pod dziwnym kątem, z rozczochranymi włosami i otwartymi ustami, a jej ciało zawinięte było w grubą pościel.
Fenn zachichotał, widząc ją w takim stanie, z jedynie odkrytymi stopami, które delikatnie pogłaskał. Momentalnie odskoczyła, podkurczając je pod siebie, ukrywając pod białą kołdrą. Mruknęła coś pod nosem, odgarniając przy tym rude kosmyki, które znalazły się w jej ustach.
– Nie planujesz dzisiaj wstawać, prawda? – zapytał, siadając po jej stronie łóżka. Bo-Katan odmruknęła coś w odpowiedzi, nadal nie mogąc pozbyć się włosów z buzi. Mężczyzna nachylił się i wyciągnął niesforne kosmyki, zaczesując je do tyłu.
– Dlaczego ty wstałeś? – wymruczała, otwierając powoli oczy. Ze zdziwieniem zauważyła, że miał na sobie ubranie, które w żaden sposób nie przypominało piżamy.
– Poszedłem po śniadanie – odpowiedział. – Wiem, że chcesz spędzić dzień w łóżku, ale co powiesz na dzień na kanapie? Ze mną i z Atin oczywiście – zaproponował, unosząc zabawnie brew. Zaśmiała się krótko, ale skinęła głową.
– W porządku, ale tylko jeśli założysz piżamę.
– Założę – obiecał.
Przyciągnęła go do siebie, mnąc w palcach idealnie wyprasowaną koszulkę. Chciał zaprotestować, ale gdy złączyła ich usta razem, wszelkie słowa nagle odpłynęły w głąb jego myśli. Pochylił się nad nią, kładąc dłonie na jej policzkach. Nie odrywając ust, podniosła się do siadu, a następnie, korzystając z całej swojej siły, popchnęła go na plecy i usiadła okrakiem na jego brzuchu. Uśmiechnęła się delikatnie, gdy przerwał pocałunek i spojrzał na nią. Była tak piękna. W świetle porannego słońca jej włosy stały się jeszcze bardziej ogniste, a skóra wydawała się jaśniejsza. I jej łagodne spojrzenie, szukające jego spokojnego wzroku.
Położył dłonie na jej udach, sprawiając, że odgarnęła włosy i pochyliła się, by ponownie go pocałować.
– Kocham cię – szepnął, patrząc jej prosto w oczy, gdy leżeli kilka chwil później w swoich ramionach. Zatopił palce w jej włosach, przeczesując je delikatnie.
Tak, jak ostatniej nocy przed jej wyjazdem na służbę.
Sześć lata temu spędzali ten dzień z dala od siebie, znajdując się na zupełnie innych kontynentach, w dwóch różnych strefach czasowych, niepewni tego, co przyniesie kolejny dzień. Wierzyli, że pewnego dnia znów się spotkają i już nigdy więcej nie rozdzielą.
Wszystko zmieniło się w jednej chwili, w ułamku sekundy cały świat rozpadł się na kawałki. Bo-Katan pragnęła śmierci, a Fenn wyrwania jej z mroku. Nauczył ją latać, choć spadła z bardzo wysokiego klifu – jego wiara i nadzieja dały jej skrzydła. Tylko dzięki niemu była teraz przy nim.
Cholernie ją kochał i nie był gotowy na to, by ją stracić.
Nic więcej nie miało wtedy znaczenia.
– Chyba jest głodna – mruknął Fenn, słysząc głośny płacz córeczki. Bo westchnęła cicho, ale nie kazała małej dłużej czekać. Wyplątała się z ramion męża, wiedząc, że niedługo do nich powróci i wstała z łóżka. Założyła ciepłe kapcie, zarzuciła szlafrok i podeszła do łóżeczka.
– Kto tu tak płacze? Już jestem malutka, już jestem – powiedziała Bo-Katan, wyciągając trzymiesięczne dziecko spod kocyka. Ułożyła ją w ramionach, a następnie skierowała się w stronę drzwi.
– Idę zobaczyć co dla mnie przyrządziłeś. Mam nadzieję, że niedługo dołączysz, riduur – uśmechnęła się i posłała mu krótkie spojrzenie, zanim zniknęła za drzwiami.
*
– Mógłbym patrzeć na was przez cały czas – powiedział cicho Fenn, gdy Bo oparła głowę na jego ramieniu, traymając w ramionach śpiącą Atin. Dziewczynka była najedzona i zasnęła niedawno, więc mieli dla siebie trochę czasu.
Włączyli telewizor, który cicho chodził w tle, a tak naprawdę zajęli się sobą nawzajem. To były ich pierwsze prawdziwe Walentynki od lat. Przynamniej tak postrzegała to Bo-Katan. Nie potrzebowała czekoladek, ani kwiatów. Wszystko to, czego zawsze pragnęła było tuż przy niej. Czuła dwa serca, które biły dla niej i to było szczęście, o którym zawsze marzyła.
– Wtedy nie mógłbyś spać – zaśmiała się cicho Bo.
– To brzmi mało romantycznie, lov – parsknął.
– Nie miało brzmieć romantycznie.
Fenn uśmiechnął się. Bo-Katan nigdy niczego nie udawała. Zawsze była prawdziwą wersją siebie i prawdę powiedziawszy, bardzo to w niej kochał.
Cmoknął jej włosy, które zdążyła przeczesać i otulił ją ramionami, które wcześniej zawinął w długi, miękki koc, tym samym zamykając ich w ciepłej krainie. Byli bezpieczni. Razem byli bezpieczni.
– Mogłabym zostać tu na zawsze – szepnęła, wsłuchując się w oddech córeczki. Atin zmarszczyła czółko, jakby jej spokojny sen zakłócony został koszmarem.
– Wtedy nie mogłabyś wrócić do łóżka – mruknął Fenn.
– To jest – zastanowiła się przez chwilę. – To jest argument nie do zaprzeczenia.
– Tak myślałem – zaśmiał się.
– Chociaż... po krótkim namyśle, ta kanapa też jest bardzo wygodna.
– Grasz nieczysto, Kryze.
– Jak zawsze, Rau.
Uśmiechnęła się przebiegle, gdy zaśmiał się cicho.
– Zostańmy tutaj cały dzień – poprosiła, przymykając oczy. Fenn przysunął jedynie kołyskę, by ułożyć w niej małą córeczkę. Później objął żonę, przykrywając ich oboje ciepłym kocem i pocałował ją w czubek głowy.
– Zostańmy tutaj na zawsze – szepnął.
Zasnęli kilka chwil później, czując bicie własnych serc, wsłuchani w spokojny oddech ich najcenniejszego skarbu.
part 2/6
of
Valentine's definition of beauty
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro