WAKING UP TOGETHER
day ten for chujowizna ^^
pierwszy hawksilver w tej serii mówi henlo!!
okay, so, to będzie dosłownie moje drugie podejście do narracji pierwszoosobowej (thank u snootka wiesz za co XD) i kinda jest to stresujące pod jakimś względem, but okay, nie przejmujmy się tym XD
also do każdego rozdziału wrzucam teraz drobne ae z głównymi bohaterami, więc możecie obczaić poprzednie rozdziały djzbdjsj
nie przedłużając, przejdźmy do błękitnego rozdziału, okraszonego... a co ja będę pisać, przeczytajcie i sobie doróbcie ;))
hope u like it!!
×××
Miałem czternaście lat, kiedy przestałem budzić się z uśmiechem na ustach.
Nie, żebym nigdy wcześniej nie budził się zirytowany czy przestraszony, bo miałem koszmar, z którym nie potrafiłem sobie poradzić. To były... normalne poranki. Każde dziecko tak miało, przynajmniej raz w życiu.
Przestałem się też budzić w swoim łóżku, którego notabene nigdy nie miałem. Chyba że zwykły materac można takowym nazwać. Od czego i jak to się zaczęło? Cóż... Nie lubiłem o tym myśleć. Ale czasami pojawiały się takie dni, gdzie nie mogłem przestać o tym wszystkim myśleć. Myśli krążyły wokół moich starych butów, w które wpatrywałem się, bojąc podnieść głowę, by spojrzeć w oczy Jacquesa Doquesne'a. Wciąż je pamiętam – dbałem o nie tak, jak nigdy nie dbałem o żadną inną rzecz. To były zwykłe tenisówki, pomalowane fioletową farbą do butów, a ich sznurówki były brudnobiałe, bo często zapominałem je zawiązać. Co nie zmienia faktu, że były moim oczkiem w głowie i niemal się rozpłakałem, gdy okazało się, że są już za małe na moje stopy.
Ale tu nie chodziło nigdy o buty, nie. Ja... nie miałem domu. Nie miałem swojego pokoju, swojego biurka, w którym były książki, nie miałem niczego. Uciekłem z domu jako gówniarz, ze szkoły wynosząc jedynie umiejętność podstawowego liczenia i czytania, a z domu... pięć dolarów, zmiętych tak bardzo, że gdyby wypadły mi z kieszeni, nikt nie chciałby ich podnieść. Może to nawet lepiej, nie wiem.
Jako czternasolatek stałem się bezdomnym uciekinierem od rodziny, która nigdy mnie nie chciała. I naprawdę nie wiem, co by się stało, gdybym nie przypomniał sobie o cyrku, do którego poszedłem. Głaskałem jednego z cyrkowych kucy, gdy Jacques wyszedł z kampera i bezszelestnie podszedł do mnie. Zapytał: „Co ty tu robisz?”, a dusza praktycznie opuściła moje ciało, słysząc tak niski głos. Był jedyną osobą, która zwróciła na mnie wtedy uwagę, a potem jedyną osobą, która troszczyła się o mnie jak o własne dziecko. Pokazywał mi wszystko, co sam potrafił, forsował do nauki “żebym nie wyrósł na głupca”, aż w końcu, kiedy miałem dwadzieścia lat i wyćwiczone oko, załatwił prawdziwą pracę.
Wtedy byłem wściekły. Nie chciałem się z nim rozstawać, zostawiać cyrku i ruszać do pracy dla jakiegoś faceta bez oka, który równie dobrze mógł robić za cyrkowego ochroniarza. Ale ostatecznie jestem mu wdzięczny. Nigdy nie przestałem być. Potrzebowałem po prostu czegoś... kogoś, by mi to uświadomił. Nie spotkałbym raczej tego osiemnastolatka, którego serce przez eksperymenty biło chyba dwa lub nawet trzy razy szybciej, gdyby nie decyzja Doquesne'a.
Dzisiaj nie tylko budziłem się razem z Pietro w normalnym łóżku. Cieszyłem się jak głupi, leniwie otwierając oczy i wbijając zaspany wzrok w chłopaka o niemal białych włosach, którego błękitne tęczówki hipnotyzowały mnie za każdym razem, skutecznie wyłączając zdolność mówienia. Więc to on zazwyczaj zaczynał dzień.
Mówił: „Dzień dobry”, a ja zakochiwałem się w nim jeszcze raz. Ciągle od nowa, jakby tamten moment nie był dostatecznie wystarczający, by zostać uznany za odpowiedni. Wtedy to moje serce przyśpieszało jak głupie, choć jedyne, co było w mojej kartotece, to „sokole oko”, a nie „wynik eksperymentu Hydry”. Nienawidziłem tego określenia, warto wspomnieć.
Kochałem za to budzić się razem z nim.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro