HAVING FIRST CHILD
day sixteen for lenkusubitvh! ^^
to będzie duży mood, bO kinda dziko się tu zrobiło był zakład, niby kosia przegrała, ale w sumie to nie, bo to ja to muszę napisać, więc... razem przegraliśmy i guess płak
muszę zaznaczyć, że jest to jeden z tych dziwnych one shotów, co prawda nie omega verse, ale... też dziwne, więc no. ⁱᵗ ʷⁱˡˡ ᵇᵉ ᵐᵖʳᵉᵍ' ʳᵘⁿ ᵖˡᵉᵃˢᵉ
hope u like it :')
×××
— Będzie dobrze — mruknął Peter sam do siebie, wychodząc szybkim krokiem z sypialni, w której od trzech miesięcy zmuszony był sypiać sam. Do dzisiaj. — Dlaczego miałoby być źle? Jesteśmy po ślubie, niczego nam nie brakuje, dlaczego miałoby być źle?
Wparował do przedpokoju, gwałtownie poprawiając zwykłą koszulkę z długim rękawem i stanął po raz kolejny tego dnia przed lustrem, wbijając w swoje odbicie zdenerwowane spojrzeniem. Nie wyglądał źle. Chyba. Nie był w stanie tego określić. Zagryzł dolną wargę, odwrócił się bokiem, potem dla pewności również w drugą stronę, by po raz kolejny z gardła wydostał się bliżej niezidentyfikowany dźwięk. Wszystko było gotowe na powrót Jamesa oprócz Peter, jak zwykle. Właściwie to miał ochotę się rozpłakać, wracając po raz kolejny do pokoju, ściągając koszulkę i zakładając bluzę bruneta, by rozejrzeć się wokół. Zrobił bałagan, szukając odpowiedniego stroju przez ostatnią... godzinę? Być może, Peter był w stanie uwierzyć, że tyle to trwało. Tylko teraz najgorsza część została przed nim – sprzątanie. Nienawidził sprzątać. Uwielbiał, kiedy wszystko miało swoje miejsce, ale mógł to zrobić ktoś inny, nie on. Mimo tego zgarnął pierwsze trzy rzeczy, leżące najbliżej drzwi, i podszedł do łóżka. Miał zamiar z powrotem je poskładać i wcisnąć na jedną z półek, gdy do jego uszu doszedł dźwięk pociągania klamki w dół.
— Wielb mnie, wróciłem! — zawołał dumnie James, więc Peter wypadł po raz kolejny z pokoju, czując, jak szybko bije mu serce, widząc swojego męża po trzech miesiącach przymusowej rozłąki. — Schlebia mi, że jesteś w mojej bluzie — stwierdził mrukliwym tonem, który tak bardzo Peter uwielbiał.
Jeden problem z głowy.
— Stęskniłem się — powiedział Peter, podchodząc do bruneta. — Bardzo — dodał, na moment zapominając, czym tak się stresował.
— Ja za tobą też skarbie — powiedział, przekładając torbę z prawej ręki do lewej, by zdrową móc przejechać po policzku dwudziestopięciolatka. — Boże, już zapomniałem, jak piękne masz oczy na żywo — stwierdził, nie mogąc się powstrzymać przed pocałowaniem młodszego mężczyzny.
— Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że muszę ci coś powiedzieć? — zapytał Peter, gdy James odsunął się, mrucząc coś o zostawieniu torby w sypialni.
— Jasne, że pamiętam — odpowiedział, wchodząc tyłem do sypialni, by móc mieć szatyna ciągle przed sobą. — Co ty tu robiłeś? Nie mów, że się dla mnie stroiłeś. — Barnes zaśmiał się, przemierzając przez pokój tak, by dojść do łóżka bez stanięcia na jakimś ubraniu brązowookiego.
— Być może — mruknął Peter, dostając w odpowiedzi śmiech bruneta. — Ale nie o to teraz chodzi.
— Zdaję sobie z tego sprawę, skarbie. — Detektyw uśmiechnął się lekko, z powrotem podchodząc do szatyna.
— Zastanawiałem się, jak ci to powiedzieć, bo to dość nietypowa sytuacja... Znaczy, typowa, ale nie dla nas. Mam na myśli, dla nas też, ale nie do końca? Bo wiesz, kochamy się i w ogóle...
— Nic z tego chyba nie wyjdzie — zaśmiał się brunet, zatykając usta szatyna dłonią, by przerwać mu wylanie całego wodospadu słów. — Może ja zgadnę — dodał, opuszczając rękę i kładąc już obie na biodrach szatyna.
— No... dobrze.
— Zmieniłeś wystrój salonu? — zapytał, by dostać zaraz negatywną odpowiedź ze strony Petera. — Okej, to... adoptowałeś psa bez mojej zgody. Albo kota.
— Niczego nie adoptowałem — powiedział szybko szatyn, przewracając z uśmiechem oczami.
— To dobrze, bo chyba odrobinkę zdenerwowałbym się. — James zaśmiał się wesoło, zmuszając młodszego do cofnięcia się o kilka kroków. — Zmieniłeś coś?
— W pewnym sensie. — Szatyn wzruszył ramionami, przyglądając się skupieniu, jakie błyskało w niebieskich tęczówkach jego męża.
— Kupiłeś kolejną rzecz z Gwiezdnych Wojen — wymruczał z wahaniem, rozglądając się po saloniez w progu którego się zatrzymał.
— Też nie.
— To coś w mieszkaniu? — Dwudziestoośmiolatek zmotywował prawą brew do podskoczenia w górę, w zastanowieniu taskując pomieszczenie, by skierować w końcu wzrok na twarz szatyna.
— Nie, to... — zaczął, odsuwając się od bruneta — jest tutaj — dokończył, przejeżdżając ręką przed swoim ciałem, co miało być wskazówką, co do danej rzeczy.
James nie odpowiedział. Peter zaczął skubać policzek od środka, czując, że zaczyna drżeć przez malejący uśmiech Barnesa. Bał się, co brunet powie, jak zareaguje, czy będzie zły... To wszystko nie było na jego nerwy.
Brunet jednak złapał za spód bluzy szatyna, by podciągnąć ją ku górze i w milczeniu wbić wzrok w już lekko zaokrąglony brzuch, nie będący skutkiem objadania się.
— Przepraszam, chciałem ci powiedzieć, ale nie wiedziałem jak, bo byłeś daleko, a ja nie chciałem ci mówić przez telefon — powiedział nerwowo, na granicy płaczu, wsuwając ręce we włosy. — James, co ty robisz? — zapytał mimo to, gdy Barnes klęknął przed nim i wepchał głowę pod bluzę Petera. Szatyn poczuł na brzuchu pocałunki, składane przez niebieskookiego.
— Kocham was — powiedział, a jego głos stłumiony był przez materiał bluzy. — To chyba najlepszy komitet powitalny, jaki mogłem dostać, przysięgam — dodał radosnym tonem, otulając młodszego w pasie.
— Więc, uh, niespodzianka, tak myślę? — rzucił młodszy Barnes, chichocząc. — James, postaw mnie! — zawołał, gdy starszy postanowił wstać z podłogi, podnosząc go razem ze sobą.
— Nie ma mowy! Nigdy was nie wypuszczę — odpowiedział, dając sobie zdjąć materiał bluzy z głowy. — Zostanę ojcem! — zawołał, a w głosie miał tyle radości, że stres momentalnie uleciał z ciała Petera.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro