| Rozdział Drugi |
- Proszę, chodź do pielęgniarki. Coś jest na pewno nie tak, chodź. - Poprosił Dallon i tak prowadząc Rossa do łazienki bo tam właśnie chłopiec poprosił. Szatyn pokręcił jedynie głową a loki odbiły się parę razy od jego buzi.
- Nie. Nie mogę, dobrze o tym wiesz. Będzie jeszcze gorzej... - Wyszeptał wchodząc do pomieszczenia. Lekcje się już zaczęły więc mieli chociaż chwilę spokoju. Po stanięciu przed lustrem Ryan był już pewien, że nic nie zostało złamane. Przesunął jeszcze ręką po żebrach ale mógł wyczuć, że są w idealnym stanie... jak na niego.
- Ryan, proszę. Błagam. Musimy coś z tym zrobić, wiesz, że czasami chodzimy na inne godziny. Nie zawsze zdążę ich przegonić. - Chłopak spróbował przekonać swojego przyjaciela jeszcze raz, ale widząc, że i to nic nie dało westchnął cicho. - Okej, podnieś koszulę i pozwól mi zobaczyć. A jutro zamiast do szkoły przyjdziesz do mnie, zrobisz sobie dzień wolny, zajmę się tobą. - Obiecał patrząc jak te smukłe i blade palce unoszą czerń by odsłonić dawny fiolet, dzisiejsze zadrapania i parę innych kolorów przez które zagryzł wargę. Przytulił mocno przyjaciela a Ross zatopił się nosem w jego szyi zaciągając się lekko zapachem który zawsze kojarzył mu się z bezpieczeństwem.
- Dziękuję, za wszystko. Ale wiesz, że nie mogę. Chciałbym, ale nie mogę. Jeśli opuszczę szkołę, ojciec mnie zabije. - Powiedział cicho. Nie miał ochoty w ogóle rozmawiać dlatego cichutko prosząc, skierował się w stronę klasy.
Weszli razem i nauczyciel nawet nic nie powiedział. Cóż, podobno szkoła jest drugim domem, prawda? Tutaj także mieli go całkowicie gdzieś. Ryan zajął swoje miejsce w połowie klasy przy oknie. Wypakował się po cichu i oparł o zimny parapet chcąc ochłodzić zgrzany organizm.
Próbował już wszystkiego. Niestety jego serce wciąż leciutko drgało na widok chłopaka który dzień w dzień używał go jako worka treningowego. Który nazywał go dziwką czy pedałem. Który wciąż wygrzebywał "sprawę martwą niczym twoja matka". Nawet jeśli nie była martwa, co także mu wypominał. Ona po prostu brzydziła się tej pedalskiej dziwki w domu i uciekła...
Spojrzał na nowe boisko za oknem i poprawił delikatnie kosmyki swoich wciąż puchatych, ale brudnych włosów. Klasa Uriego miała teraz wychowanie fizyczne. Ryan doskonale wiedział w jakich godzinach je ma, bo zawsze przed lekcją lubił się rozgrzać i wyładować na Rossie. Obserwował jak chłopak o włosach równie ciemnych co sama noc biegnie przez boisko popisując się przed swoimi znajomymi. Nie rozumiał po co to wszystko, po co pobicia i ukazywanie swojej dominacji.
Brendon Urie wbrew wszystkiemu był bardzo inteligentnym i wszechstronnie uzdolnionym chłopakiem. A jego głos był o wiele lepszy niż niejednego piosenkarza operowego.
Za to Ryan był idiotą, bo wciąż go bronił.
Ehh.
~~~~
Na trzeciej lekcji Ryan miał w planach wychowanie fizyczne, jednak przez swój stan zdrowia nie uczestniczył w zajęciach. Zamiast tego siedział z książką w kawiarence szkolnej. Dochodził właśnie do trzeciego rozdziału, wzrokiem wertując powoli każdą z linijek powieści detektywistycznej gdy poczuł jak ciepła herbata którą przed chwilą wypił daje o sobie znać. Schował książkę do torby i wstał z dość wygodnego krzesła uśmiechając się delikatnie do pani prowadzącej kafejkę. Załatwił swoją sprawę szybko w łazience i podszedł do umywalki powoli myjąc ręce, wciąż ugięty lekko na jedną stronę gdy drzwi się otwarły, a jeden ze zmysłów Ryana podpowiadał, by zaczął uciekać.
Jednak nie posłuchał się. Zamiast tego uniósł powoli wzrok a spojrzenie które napotkał...
Tym razem nie było ich trzech. Tym razem był tylko on. Wysoki chłopak o budowie greckiego Boga. O idealnej twarzy i tym cudownym głosie...
Chłopak, który wpadł w złe towarzystwo a potem sam się nim stał.
- No proszę, czyżby panienka była niedysponowana? Nie masz teraz wfu? - Spytał retorycznie. Ross opuścił mokre ręce oraz wzrok w dół i odwrócił się przodem do Uriego. Byłoby o wiele gorzej gdyby go po prostu olał czy się nie odwrócił. Dłonie kruczoczarnowłosego znalazły się na jego czarnej koszuli a już po paru sekundach on sam uderzył obolałymi plecami o zimną ścianę na co sapnął boleśnie unosząc przy tym wzrok. - Odpowiedz, dziwko.
- T-tak... mam wf... - Powiedział jąkając się lekko. Bo prawdę mówiąc... wciąż był tylko nastolatkiem. W dodatku zakochanym, a bliskość i niezręczne otarcia... nie pomagały. Bo nawet jeśli nie chciał, zaczynał mieć problem.
- I co, panna jest niedysponowana? Ostatnimi czasy zachowujesz się, jakbyś miał okres, kundlu. Trafiłem? - Spytał i jakby chcąc potwierdzić swoją teorię, położył Rossowi dłoń na kroczu. A ten na nagły, ciepły dotyk... bardzo silnej dłoni... stęknął cicho.
Urie zrobił wielkie oczy i momentalnie go puścił.
- Czy ty... czy tobie stanął? Ja pierdole... naprawdę jesteś tylko i wyłącznie dziwką! - Powiedział odrobinę głośniej ale wciąż nie krzycząc. Jego ton głosu był bardzo stanowczy gdy łapał Rossa za włosy i gdy uderzył go z otwartej dłoni w twarz. Młodszego chłopca aż obróciło na bok.
- N-nie... t-to nie t-tak... - Powiedział szybko, mocno się jąkając. Miał czerwone polika, ale nim cokolwiek zdążył dodać, poczuł kolano obijające się o jego wpierw krocze, a potem brzuch.
Dopiero gdy upadł na podłogę, na ręce i kolana, zauważył nogi Brendona wychodzące z łazienki. I tak, znowu został sam na łazienkowych kafelkach. Plując krwią i żałując, że kiedykolwiek się urodził.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro