Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝓟𝓻𝓸𝓵𝓸𝓰

≿——- ❈ -——≾

Megan nerwowo poruszała stopą. Trzymała dłonie przed sobą, na stole. Nadgarstki zakute miała w kajdanki, które były przymocowane do blatu. Wyszarpanie się z nich nie było możliwe. Zabrali jej scyzoryk, jedyny ostry i przydatny przedmiot, który zawsze przy sobie miała. Jedyna rzecz, którą się broniła, została wykorzystana przeciwko niej.

Wpatrywała się w swoje dłonie. Nie było już na nich krwi. Byli na tyle uprzejmi że pozwolili jej zmyć bordową ciecz. Przeszedł ją dreszcz gdy wspomniała ciepło powoli stygnącego ciała. To był instynkt że go dotknęła. Chciała sprawdzić czy wciąż żył. Nie pomyślała wtedy że to może obrócić się przeciwko niej.

Sytuacja była tak absurdalna, że miała ochotę roześmiać się, ale jednocześnie łzy szczypały ją w oczy. Nie pozwoliła sobie na urojenie choć jednej. Nie zlitują się nad nią. Ludzie byli ekspulsowani za mniej istotne przewinienia. Kanclerz restrykcyjnie pilnował porządku i twardo trzymał się zasad. Tyran, przeszło przez jej myśl. Nienawidziła takich ludzi. Okrutnych i zimnych. Nie ważne jakie miałeś pobudki, nawet te najszlachetniejsze, nie były dla takich ludzi jak Jaha ważne. Każdy podlegał każe. Nawet podopieczna ważnego członka Arki.

Megan przygryzła lekko dolną wargę. Syknęła gdy ból nasilił się. Za to co rzekomo zrobiła, nie chcieli dać jej ani jednej tabletki przeciwbólowej. Jedynie odkazili ranę i nałożyli jakiś tam opatrunek.

Policzek pulsował, nawet po kilku godzinach od tamtego felernego zdarzenia. Była pewna że zostanie blizna.

Drzwi do sali otworzyły się.

Słyszała miarowe kroki. Ktoś usiadł przy stole na przeciwko niej. Zobaczyła dłoń sięgającą do jej rąk, które nadal trzymała na stole. Cofnęła dłonie na tyle ile pozwoliły jej kajdanki.

— Meg...

Kane cicho westchnął, z nutą smutku oraz goryczy. Widok skutej dziewczyny ranił go.

— Nie zrobiłam tego — oznajmiła zdecydowanie. Uniosła wzrok i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Starała się zachować spokój. Zdążyła się nakrzyczeć i narzucać na strażników oraz kanclerza. Gdy ciągnięto ją do sali i zamknięto, a później Jaha przyszedł i oznajmił że została oskarżona o morderstwo. Gdyby nie strażnicy, zapewne odpowiadałaby jeszcze za zamach kanclerza. Miała ochotę to zrobić. Była już w fatalnej sytuacji, gorzej być nie mogło.

Na była zła na Kane'a. Czuła jedynie rozczarowanie. Był bardzo ważnym członkiem rady, a mimo to jego władza ani kontakty nie sięgały aż tak wysoko, aby mógł ją uwolnić. Przez myśl przeszło jej czy aby na pewno wierzył w jej niewinność. Twierdził że tak, ale miała wątpliwości. Czuła się źle myśląc tak o nim, zwłaszcza że bardzo jej pomógł po śmierci mamy. Gdyby nie on, zatraciłaby się w żałobie i upadła na same dno.

— Wierzę ci.

Megan przechyliła głowę lekko w bok, przyglądając się mu. Na co dzień był pragmatycznym człowiekiem, ale poznała jego drugie oblicze, które okazywał bardzo rzadko. Miał serce, ale nie poddawał się emocjom. Do wszystkiego starał się podchodzić logicznie. Nawet teraz, patrząc na jego twarz. W jego ciemnych brązowych oczach dostrzegała współczucie, ale rysy twarzy były lekko chłodnawe, jakby obawiał się okazania większych emocji.

— Więc dlaczego nadal tu jestem? — uniosła dłonie do góry. Dźwięk zgrzytającego metalu przeciął chwilę ciszy, która między nimi zapadła.

Kane milczał moment. Odchylił się do tyłu i cofnął swoje dłonie z stołu. Zerknął w bok, jakby chciał na chwile uciec od niej spojrzeniem, jakby nie chciał by dostrzegła poczucie klęski, która mignęła na jego twarzy.

— To nie jest proste Meg, mają wystarczająco dowodów...

— Bzdura — burknęła burzliwie przerywając jego spokojną wypowiedź. — Jestem kozłem ofiarnym, bo nie mogą znaleźć prawdziwego sprawcy. Pierdolić ich. Niech już mnie zamkną w tej przeklętej celi. Za półtora roku zobaczę się z mamą — ostatnie zdanie powiedziała spokojnie, z tęsknotą, a nawet odrobiną ulgi. Męczarnia na tym kosmicznym padole dobiegnie końca.

— Nie mów tak...

— Czemu? — znowu mu przerwała. — Nie będziesz musiał się mną już przejmować. I nie mów że nie byłam dla ciebie ciężarem. Dobrze wiemy jak było — oznajmiła oschle. Była mu wdzięczna za pomoc, ale była zbyt dumna aby to otwarcie przyznać. Miała niełatwy charakter oraz tendencję do pchania się w kłopoty. Do tego dochodziło udowadnianie że była wystarczająco silna by radzić sobie sama, choć wiedziała że ma w nim wsparcie. Dlatego nie rozumiała czemu się z nią męczył. Dlaczego nie odpuścił, choć dawała mu mocne powody do tego. Nie był nic jej winien.

Przejął nad nią prawną opiekę po śmierci jej mamy. Był to zaskakujący gest z jego strony. Kane znał się z Chiarą, mamą Megan, od lat. Pracowali razem. Można było uznać że byli przyjaciółmi, choć była między nimi jakaś przepaść, jakiś ważny szczegół, o którym nie mówili nikomu i stawiał między nimi pewną granicę. Czasami zachowywali się jakby uwielbiali swoje towarzystwo, a później robiło się chłodno, jakby chcieli usilnie zachować profesjonalizm. Dlatego Megan była zdziwiona że Kane postanowił się nią zaopiekować. Nie miała innej rodziny, jej ojciec zginął gdy była mała, naprawiał zewnętrzną część Arki gdy przy pracy przypadkowo uszkodził sobie skafander. Zginął szybko. Nie zdążyli go wciągnąć do środka. Po śmierci Chiary, trafiłaby do domu dziecka. Sierota zdana sama na siebie.

Kane zacisnął usta w wąską linię. Spuścił wzrok na jej zakute w kajdanki dłonie. Chciał to powiedzieć, wyrzucić z siebie, ale milczał. Stchórzył, choć uważał się za odważnego i dzielnie stawiającego czoło przeszkodom. W tej jednej kwestii, był słaby. Spojrzał w czarne tęczówki nastolatki. Przez moment miał wrażenie że siedzi przed nim młoda Chiara. Megan była bardzo podobna do matki, choć z charakteru różniły się. Kącik jego ust drgnął do góry gdy wspomniał Chiare. Szybko się opamiętał.

Marcus zamierzał się odezwać, ale wtedy do pomieszczenia weszło dwóch strażników.

Czas dobiegł końca.

Strażnicy zabrali Megan. Kane poszedł za nimi. Podążył do samego wejścia do części więziennej dla nieletnich przestępców, gdzie czekali na swoją śmierć uwięzieni niczym szczury w klatkach.

Megan zaczęła się opierać gdy drzwi się rozsunęły. Skutki wszystkich jej decyzji uderzyły w nią nagle, niczym fala lodowatej wody. Zrozumiała co czeka ją za tymi drzwiami.

Obejrzała się za siebie. Kane stał niedaleko, jeden z strażników nie pozwolił mu pójść dalej.

Megan poczuła się jak małe dziecko. Jej oczy zaszkliły się. W tym momencie pragnęła aby ją przytulił i zapewnił że wszystko będzie dobrze. Tak jak robił to gdy cierpiała po śmierci mamy.

— Znajdę sposób Meg. Nie pozwolę ci umrzeć. Obiecuję...

Wepchnęli ją siłą do pomieszczenia. Już nie widziała Kane'a, jego głos ucichł w momencie zamknięcia drzwi.

Rozejrzała się po wnętrzu. Ogromne pomieszczenie z wieloma poziomami. Ponad setka cel, w których gnili młodzi przestępcy. Wśród nich były nawet dzieci.

Jakim trzeba było być potworem by skazywać dziecko na taki los?

Tą definicją potwora był Thelonious Jaha.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro