Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

❧ Rozdział 12.

– Dlaczego to zrobił?!

– Boże, przecież to nie może być prawda! To tylko jakiś popieprzony sen!

– Himchan prędzej zabiłby któregoś z nas niż siebie! Coś tu jest cholernie nie w porządku!

– Wszędzie jest jego krew! To straszne!

– Uspokójcie się! – krzyknął wreszcie Hongbin, nie potrafiąc myśleć w panującym dookoła chaosie.

Widok martwego brata łamał mu serce, to oczywiste. Miał ochotę wrzeszczeć na całe gardło i przeklinać, ile wlezie, z nadzieją, że ból po utracie ostatniego członka rodziny stanie się chociaż odrobinę mniejszy. Wiedział jednak, iż nie miał czasu na żałobę ani rozpacz, choć serce chciało umrzeć ze smutku.

Rozmawiał z bratem kilka godzin temu. Himchan nie wyglądał na kogoś, kto planowałby samobójstwo. Obiecywał, że nie zmruży oka, chcąc pozwolić im na odpoczynek i pełnić wartę. Był człowiekiem o zbyt silnej psychice, który zamiast podejmować tak żałosne kroki, jak pozbawienie siebie życia, wolał mścić się na tych, którzy sprawili mu ból, czy też problemy.

Dlaczego więc pociągnął za spust? W dodatku zrobił to tuż koło nich! Tuż obok śpiącego Jaejina, który był cały we krwi i obecnie nie potrafił się uspokoić.

Nawet Sera była przerażona, choć bez wątpienia nie przepadała za jego bratem. Nic dziwnego, chciał ją w końcu porzucić na pewną śmierć.

– Himchan był najsilniejszy z nas wszystkich. To niemożliwe, by dobrowolnie nacisnął na spust – odezwał się Wonho, zakrywając twarz zmarłego koszulką, którą wyjął z plecaka. Choć ostatnio był wściekły na przyjaciela, jego utrata bardzo go zabolała. Mimo wszystko Himchan nie zabił go, gdy ujrzał jego przemianę. Nie był wcale takim złym człowiekiem, na jakiego się kreował.

– Myślicie, że coś nim sterowało? – spytał Tan, nie potrafiąc odwrócić wzroku od ciała. – Mutanty są przez kogoś sterowane...

– Himchan nie miał do czynienia z wirusem. To niemożliwe, by coś nim kierowało – oznajmił pewny siebie Jaejin, starając się pozbyć krwi przyjaciela z twarzy. – Najwyraźniej nieźle ukrywał się ze swoimi prawdziwymi uczuciami. Innego wytłumaczenia nie ma. Może po prostu cała ta chora sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, zwyczajnie go przerosła.

Hongbin spojrzał na nieprzytomną Jiah. Oddychała, ale zdawała się w ogóle nie kontaktować ze światem. Nawet wystrzał jej nie wybudził, choć pozostali momentalnie zerwali się na równe nogi. Może i potrafiła wejść do ludzkiego umysłu, ale wątpił, by miała na tyle siły, żeby zmusić jego brata do pociągnięcia za spust. Nie była w stanie uspokoić Wonho, gdy zamienił się w bestie, a od tamtej pory minęło zaledwie kilka godzin.

To niemożliwe, by doszła do siebie po tak krótkim czasie.

– Musimy ruszać w drogę – zadecydował w końcu, podnosząc się znad ciała brata. – Strzał mógł zwabić Kosiarza. Nie możemy ryzykować.

– Zamierzasz go tutaj tak zostawić?! – oburzył się Jaejin. Podniósł się z ziemi, popychając przyjaciela z furią. – To twój brat!

– A co mam niby z nim zrobić, skoro znajdujemy się w środku pieprzonego lasu?! – Hongbin odepchnął chłopaka, a w jego oczach mimowolnie pojawiły się łzy. Oczywiście, że chciał pochować brata albo chociaż oddać go morzu, ale nie miał takiej możliwości! Taszczenie martwego ciała tylko by ich spowolniło, a on nie mógł na to pozwolić! Nie mógł ryzykować życia tych, którzy zostali tylko dlatego, że pragnął pochować brata. – Nie mamy innego wyboru. Musimy iść.

– Hongbin...

– Himchan nie żyje, okay?! – warknął, mierząc Wonho wściekłym spojrzeniem. – Nie zamierzam narażać was tylko po to, by go pochować. Nieważne, jak cholernie mnie to boli, po prostu nie mogę tego zrobić!

Sięgnął po jeden z plecaków i nie mówiąc nic więcej, ruszył przed siebie, oświecając drogę latarką.

Gdy tylko oddalił się od grupy, pozwolił sobie na zdjęcie maski i zaczął płakać. Zagryzał palec, by nikt nie zdołał go usłyszeć, przez co już po chwili pojawiła się krew, jednak nie przejął się raną. Jego dusza i serce były w zdecydowanie gorszym stanie.

Znajdowali się w środku istnego piekła, a on właśnie zostawił za sobą martwego brata. Wcześniej prawdopodobnie zamordował jeszcze którąś ze swoich sióstr, które zaatakowały ich pod postacią zmutowanego potwora.

Nie pozostał mu już żaden członek rodziny, dlatego musiał za wszelką cenę ochronić przyjaciół. Oznaczało to, iż nie mógł się załamać, choć miał ochotę wziąć pistolet do ręki i pójść w ślady starszego brata.

Nie mieli pojęcia, ile tak już szli, pogrążeni w całkowitej ciszy. Wonho wciąż nosił nieprzytomną Jiah, która nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że ich grupa pomniejszyła się o jedną osobę. Bardzo jej tego zazdrościł, ponieważ sam wolałby nigdy nie ujrzeć martwej twarzy Himchana.

Wszyscy byli zmęczeni, spragnieni, ponieważ zaczęło brakować im wody i pozbawieni wiary w to, że uda im się uciec z wyspy. Doskonale wiedzieli, że po drugiej stronie czekała ich plaża oraz morze, uniemożliwiające im jakąkolwiek ucieczkę. Chcieli jednak wierzyć w to, że chociaż druga strona wyspy była wolna od działania wirusa i żaden mutant tam nie dotarł.

Po śmierci Himchana wszyscy rozmyślali o swoim marnym losie i zaczęli się zastanawiać, czy samobójstwo rzeczywiście nie było jedynym wyjściem, jaki im pozostał. Nikt jednak nie odważył się mówić o tym głośno, w obawie przed gniewem Hongbina, który bez wątpienia najbardziej przeżył śmierć brata, choć starał się tego nie okazywać.

Dostrzegając złocisty piasek, odetchnęli z ulgą, zmęczeni ciągłą wędrówką i już mieli przekroczyć część dzielącą las od plaży, gdy przed nimi pojawiło się kilka groźnie wyglądających, metrowych wilków.

Cofnęli się, z przerażeniem patrząc na ostre kły, gotowe rozszarpać ich na strzępy.

– Nie patrz tak na mnie! – Wonho z wyrzutem spojrzał na Jaejina, doskonale odczytując wiadomość, która kryła się za jego błagalnym spojrzeniem. – Pewnie bym sobie z nimi poradził, ale wątpię, byście byli bezpieczni podczas mojej mutacji!

Hongbin bez zastanowienia wyjął broń i wycelował nią w niebezpieczne stworzenia, gotów je zabić. W Misty Island nigdy nie było żadnych wilków, dlatego czuł, że miał do czynienia z kolejną mutacją, a to oznaczało, iż druga część wyspy również jakimś cudem została zarażona wirusem.

Obserwował stworzenia, które niespokojnie poruszały się w miejscu, jakby broniąc swojego terytorium. Miał serdecznie dość tego, że wszystko było przeciwko nim i chociaż raz nie musieli się martwić o swoje życia. Droga na drugi koniec wyspy była wyjątkowo spokojna, pomijając śmierć Himchana, nic więc dziwnego, że w końcu dobra passa się skończyła i po raz kolejny udowodniła im, że znajdowali się w beznadziejnej sytuacji.

– Schowaj broń, inaczej wilki rozerwą cię na strzępy, a nie chcę patrzeć na śmierć swojego brata.

Hongbin zamarł, słysząc dziewczęcy głos, który tak dobrze znał.

Szukał wzrokiem szczupłej sylwetki siostry, gdy ta pojawiła się przed nim, ruchem dłoni uspokajając wszystkie wilki. Zwierzęta usiadły obok niej, nie spuszczając wzroku z przybyszy.

– Ansi? – Hongbin z niedowierzaniem przyglądał się młodszej siostrze. Jej włosy miały zielonkawo-niebieski odcień, tak samo, jak oczy, które wydawały się nienaturalne, wręcz straszne. Prócz tych zmian w wyglądzie, wciąż była jego siedemnastoletnią siostrzyczką, na której widok rozpłakał się jak dziecko, bez wahania biorąc ją w swoje silne ramiona.

Widział, jak wilki poruszyły się niespokojnie, ale Ansi znów uspokoiła je, unosząc dłoń. Najwyraźniej nad nimi panowała, jakkolwiek dziwnie to brzmiało.

– Nie powinno cię tu być – odparła dziewczyna, odsuwając brata na długość ramion. – Na wyspie wydarzyło się wiele złych rzeczy.

– Wiem.

– Tan, Jaejin? – Dziewczyna dopiero teraz dostrzegła przyglądających jej się przyjaciół. – Wonho? To niesamowite, że wciąż żyjecie! Jak wam się to udało? – Wyminęła brata i szybko podbiegła do pozostałych przyjaciół, uważnie oglądać zmiany w wyglądzie, jakie u nich zaszły. – Co to za dziewczyny? Dlaczego jedna z nich jest nieprzytomna?

Wonho momentalnie zerknął na bladą twarz Jiah. Oddychała coraz ciężej, przez co wydawało mu się, że niebawem jej serce całkowicie przestanie bić.

– To Sera. Jest rybą, która pojawiła się z morza – wyjaśnił Tan, mierząc rudą dziewczynę z widoczną niechęcią. Mimo wszystko wciąż nie pałał do niej zaufaniem i kompletnie nie rozumiał, dlaczego Jaejin nie potrafił jej choć na chwilę opuścić. – A to – Wskazał na nieprzytomną szatynkę – Jiah. Została poważnie ranna. Chyba niedługo umrze.

Tan jako jedyny nie miał problemu z tym, by głośno nazywać pewne fakty. A fakt był taki, iż branie ze sobą Jiah od samego początku było złym pomysłem i całkowicie popierał w tej kwestii Himchana. Tak samo, jak w kwestii pozostawienia Sery. Niestety nikt ich nie posłuchał, a Himchan nie żył i Tan był przekonany, że któraś z tych dziewczyn maczała w tym swoje palce. Nigdy nie uwierzy w to, że jego waleczny, niezniszczalny przyjaciel dobrowolnie wpakowałby sobie kulkę prosto w łeb. Nigdy!

Ansi dotknęła czoła nieprzytomnej dziewczyny, momentalnie odczuwając nieprzyjemnie ciarki na ciele.

– Ona umiera! – krzyknęła zdruzgotana, wpatrując się w przygnębione oczy Wonho. – Zanieś ją do mojego namiotu! Natychmiast! – Wskazała na plażę i sama czym prędzej ruszyła w jej stronę. – Przepuśćcie ich. To moi przyjaciele – rozkazała wilkom, a te posłusznie zrobiły przejście.

Po chwili dostrzegli kilka namiotów, rozbitych na piasku oraz rozłożone koce. Miejsce wyglądało dość spokojnie i było wyjątkowo cicho jak na panujący na wyspie chaos.

Gdyby nie przyglądające im się wilki, wydawać by się mogło, że znaleźli się na wymarzonych wakacjach nad morzem.

– Skąd wilki pojawiły się na wyspie? – spytał Jaejin, siadając na jednym z koców, gdy Ansi, Wonho i Jiah zniknęli w jednym z namiotów.

– Mnie się pytasz? – warknął Tan, marszcząc gniewnie brwi.

Hongbin uważnie rozglądał się dookoła, z niedowierzaniem patrząc na wilka o srebrnej sierści, który niósł w pysku talerzyk z owocami.

– Ojejku, jaki kochany wilczek! – Sera uniosła dłonie, zachwycona miłym zachowaniem stworzenia, które jeszcze chwilę temu chciało odgryźć jej głowę. Widząc zdegustowane spojrzenia towarzyszy, dodała: – Zostaliśmy przyjęci jak prawdziwi goście. Czy to nie wspaniale?

– Znajdujesz się w środku piekła, a ty cieszysz się, bo wilk przyniósł ci owoce? – spytał z niedowierzaniem Hongbin, momentalnie psując dziewczynie dobry nastrój. Nie chciał być dla niej niemiły, ale śmierć brata i świadomość, że Ansi jakimś cudem przeżyła i obecnie olała go dla Jiah, doprowadzały go do furii. Ponadto wciąż nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego siostrze udało się zapanować nad wilkami. Mało tego! Jak znalazła się na końcu wyspy i prowadziła tutaj względnie normalne życie? Wszystko, czego był właśnie świadkiem, zdawało się surrealne.

Jego słowa skutecznie sprawiły, że znów zapanowała niezręczna cisza, przerywana jedynie cichym mruknięciem niezadowolonego wilka, który zajął miejsce obok smutnej dziewczyny.


Wonho uważnie przyglądał się Ansi, która przykładała dłoń do okropnej rany na brzuchu Jiah. Przymykała przy tym oczy, a po jakimś czasie na jej ciele pojawiły się kropelki potu. Nie miał bladego pojęcia, co dziewczyna robiła, ale kazała mu siedzieć cicho i pod żadnym pozorem się nie odzywać, więc spełnił jej rozkaz.

Rozglądał się po niewielkim pomieszczeniu, gdzie znajdował się śpiwór i duży koc, na którym obecnie leżał wilk o błękitnej sierści. Nie wiedział czemu, ale czuł dziwną więź z tymi stworzeniami, przez co ani przez moment nie odczuwał strachu, choć na początku wyglądały, jakby miały ich wszystkich rozszarpać.

Mierzył się z wilkiem na spojrzenia, gdy nagle poczuł silny uścisk na dłoni. Zaskoczony, przeniósł wzrok na Jiah, która patrzyła na niego z wyraźnym niepokojem.

– Gdzie ja jestem? – spytała, próbując odsunąć się od dotykającej jej dziewczyny. – Kto to jest?

Ansi odsunęła się, obdarzając dziewczynę pogodnym uśmiechem.

– Nazywam się Ansi i jestem młodszą siostrą Hongbina. Właśnie cię uleczyłam – odparła niebywale radosnym głosem.

– Że co? – Jiah patrzyła na nią jak na idiotkę. Tak samo zresztą, jak Wonho, który z niedowierzaniem zaczął macać ją po brzuchu, jak mantrę powtarzając pod nosem: „To niemożliwe". – Och, przestań mnie dotykać! – Uderzyła chłopaka w dłonie, na co ten odsunął się nieco zawstydzony.

– Przepraszam. Ja po prostu...

– Nieważne. – Jiah uniosła dłoń, dając mu do zrozumienia, że nie potrzebuje wyjaśnień i ponownie spojrzała w zielono-błękitne oczy nieznajomej, która nie wydała jej się ani trochę podobna do Hongbina. Bardziej przypominała humorzastego Himchana, ale tylko z wyglądu. – Wiele mnie ominęło? – To pytanie skierowała do Wonho, który momentalnie się spiął.

Ansi dostrzegła nagłą zmianę w zachowaniu blondyna, dlatego starła z barków niewidzialny pyłek i westchnęła głośno, skupiając na sobie choć na chwilę uwagę wpatrujących się w siebie osób.

– Nie ma za co. A teraz pozwólcie, że wrócę do brata i wyjaśnię wszystkim, jakim cudem pomimo tego, co się wydarzyło, wciąż żyję.

Jiah patrzyła za wychodzącą dziewczyną spod zmarszczonych brwi.

– Brata? – spytała, gdy tylko Ansi opuściła namiot.

Wonho spuścił wzrok.

– Himchan zastrzelił się kilka godzin temu. Ansi nic o tym nie wie i wydaje mi się, że Hongbin wolałby, żeby tak zostało.

Twarz Jiah wyrażała szok. Z wrażenia podniosła się na nogi, czekając, aż Wonho powie, że to tylko chory żart.

Po wszystkich mogła spodziewać się samobójstwa, naprawdę. Po wszystkich, ale nie po Himchanie, który tak bardzo pragnął jej śmierci! Miał cel w swoim życiu i nigdy, przenigdy nie zdecydowałby się na ucieczkę.

– To niemożliwe! – powiedziała poważnym tonem, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Nienawidziłam go, ale jestem pewna, że nigdy nie zrobiłby czegoś takiego!

Wonho patrzył na nią z mieszaniną uczuć. Wciąż nie dowierzał, że stała przed nim cała i zdrowa, a po ranie na brzuchu nie pozostała nawet blizna. Mutacja w organizmie Ansi zadziałała w naprawdę zadziwiający sposób i szczerze jej zazdrościł. Sam wolałby posiadać moc uzdrawiania, niż zamieniać się w paskudną bestię, która była gotowa zranić nawet swoich przyjaciół. Ponadto zgadzał się z tym, że Himchan nie mógłby popełnić samobójstwa.

– Właśnie o to chodzi, Jiah. – Dziewczyna zmarszczyła brwi, słysząc jego poważny głos. Nie spuszczał z niej wzroku, przez co przez jej ciało przeszedł dreszcz. – Powiedz, że nie miałaś z tym nic wspólnego. Wiem, że się go bałaś, ponieważ próbował cię zabić, ale... błagam. Powiedz, że nie weszłaś mu do umysłu i nie kazałaś mu tego zrobić.

Jiah nie mogła uwierzyć własnym uszom. Jak mógł zadawać takie pytania, skoro widział, w jakim stanie była do tej pory?! Nie miała nawet pojęcia, że Himchana już z nimi nie było! Nie wiedziała, kiedy znaleźli siostrę Hongbina i w jaki sposób przeszli przez wyspę. Jak więc miałaby wejść do głowy Himchana, skoro nawet nie potrafiła zapanować nad umysłem Wonho?!

Była wściekła i już miała zacząć krzyczeć, gdy ujrzała dziwne przebłyski. Ukazywały one ją, siedzącą przed Himchanem. Chłopak nie mówił nic, podnosząc pistolet do dłoni. Płakał, walcząc ze swoim ciałem, gdy raz po raz powtarzała mu w myślach, by nacisnął na spust.

Była przerażona i nie chciała wierzyć, by to było prawdą, choć takie sytuacje już nie raz miały miejsce. Zawsze, gdy wirus przejmował nad nią pełną kontrolę, ktoś ginął. Dopiero po jakimś czasie przed jej oczami ukazywały się okrutne sceny, w których kazała komuś odebrać sobie życie. Nie raz zmusiła osobę również do morderstwa, ale działo się to w Life Pill. Myślała, że wśród znajomych takie sytuacje nie miały miejsca.

Z początku chciała zacząć przepraszać i wyjaśnić, że czasem nie potrafiła nad sobą panować. Pragnęła, by Wonho jej uwierzył. W końcu on sam nie potrafił się kontrolować, gdy dochodziło do mutacji, ale czuła, że tak okrutny czyn nie zostanie jej wybaczony.

Ona była przybłędą, która po prostu się ich uczepiła. Himchan był przyjacielem oraz bratem osób, które ją otaczały. Nie mogła się przyznać, choćby nie wiem co.

Szybko więc powróciła do gniewu, patrząc na blondyna z niedowierzaniem.

– Nie potrafiłam wejść ci do umysłu, żeby powstrzymać cię przed wymordowaniem nas, a miałabym wejść do umysłu Himchana i zmusić go do tego, by strzelił sobie w głowę?! – Zacisnęła dłonie, wbijając w nie boleśnie palce. – Byłam nieprzytomna, do cholery! Wiem, że posiadam zdolności, które mogą was przerażać, ale nie jestem niezniszczalna! Prawie umarłam!

Wonho spuścił wzrok, zawstydzony swoimi oskarżeniami.

– Przepraszam. Po prostu nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego Himchan to zrobił. Myślałem, że...

– Daj mi spokój, Wonho! – krzyknęła sfrustrowana, nie spuszczając z niego rozgniewanego spojrzenia. – Idź do przyjaciół i zostaw mnie samą! Nie wierzę, że w ogóle coś takiego przyszło ci do głowy!

Wonho posłusznie skierował się wyjścia, czując coraz większe wyrzuty sumienia. Nie chciał, by Jiah była na niego zła, ale musiał spytać, czy na pewno nie miała nic wspólnego ze śmiercią Himchana. Doskonale wiedział, jak potrafiła namącić w głowie, nic więc chyba dziwnego, że ją podejrzewał.

– Przepraszam – wyjąkał jeszcze, nim opuścił namiot.

Jiah zakryła twarz dłońmi, próbując za wszelką cenę wyprzeć z umysłu obraz przerażonej twarzy Himchana. Próbował z nią walczyć, chcąc za wszelką cenę ochronić siebie i swoich przyjaciół.

Nie pozwoliła mu na to.

Zamordowała go i doskonale wiedziała, że jeśli ktokolwiek się o tym dowie, zostanie zupełnie sama. O ile Hongbin nie zabije jej w przypływie gniewu.

Nikt nie może poznać prawdy, myślała gorączkowo, uważnie rozglądając się po obcym pomieszczeniu. Himchan popełnił samobójstwo, a ja nie miałam z tym nic wspólnego. Muszę tylko zachowywać się normalnie, wtedy nikt nie nabierze podejrzeń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro