Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

❧ Rozdział 06.

Gdy otworzył oczy, wszyscy spali. Nawet Himchan zdołał zasnąć, choć chęć pomszczenia Hani rwała go do walki z mutantami. Ciężko było mu przemówić do rozumu, dlatego Jaejin cieszył się, że jakimś cudem im się to udało.

W obecnej sytuacji Himchan wraz z Hongbinem mogli im pomóc i chociaż było to egoistyczne, Jaejin cieszył się, że utkwili z nimi na wyspie. Dzięki nim przestali całe dnie spędzać w ukryciu i, choć było to ryzykowne, częściej wychodzili z piwnicy.

Jaejin wciąż miał nadzieję, iż jakimś cudem spotka Yeji całą i zdrową. To samo tyczyło się jego rodziców, którzy całe życie poświęcili, by jemu i Tanowi żyło się dobrze. Choć wyspa nie oferowała zbyt wiele, czuł się tutaj szczęśliwy i nigdy przez myśl mu nie przeszło, by stąd uciec. Przynajmniej nie do momentu, w którym ludzie nie zostali zarażeni wirusem, który zamienił ich w potwory.

Był przytłoczony. Miał dość ciągłej walki o przetrwanie. Patrząc na śpiących przyjaciół, pragnął znaleźć się w miejscu wolnym od wszystkiego, co złe. Chciał wrócić do dawnych chwil, gdzie życie wydawało się wręcz idealne.

– Nie śpisz?

Wyrwany z rozmyślań, spojrzał na brata, z którym dzielił materac. Jeszcze pół roku temu kłócili się o każdą pierdołę. Rywalizowali ze sobą we wszystkim, chcąc jak najbardziej zaimponować ojcu. Każda jego pochwała była czymś wspaniałym. Gdy go zabrakło, a wyspa stała się jednym wielkim polem minowym, rywalizacja się skończyła.

– Myślę o Yeji i rodzicach – przyznał, posyłając bratu słaby uśmiech. Postawiona na podłodze świeczka dawała niewiele światła, jednak wystarczyła, by mogli widzieć swoje twarze. – Chciałbym wrócić do tego, co było przed epidemią. Mam dość zastanawiania się, czy moi bliscy nie żyją, czy są niebezpiecznymi mutantami. To mnie wykańcza.

Tan mimowolnie zerknął na Jiah. Dziewczyna spała z głową opartą na ramieniu Hongbina. Gdy chłopak zdołał ją uspokoić, zasnęła. Tym samym sprawiła, że cała reszta również doszła do wniosku, iż najwyższy czas odpocząć.

– Przestań o tym myśleć.

Jaejin roześmiał się pod nosem.

– Niby jak?

Tan wzruszył ramionami.

– Po prostu. Sytuacja jest do dupy. Straciliśmy bliskich i musimy walczyć o życie. Najpierw byliśmy w trójkę, teraz jest nas szóstka. Musimy dostosować się do sytuacji i po prostu... przeżyć.

– Po co? – Przeczesał różowe włosy. – Wcześniej, czy później i tak zostaniemy zabici. Jestem pewien, że ktoś nas obserwuje, a fakt, iż wciąż żyjemy, jest mu na rękę. Czuję się, jak w jakimś pieprzonym eksperymencie, rozumiesz? Jak w więzieniu.

– To jest więzienie, bracie. Więzienie, z którego musimy znaleźć jakąś ucieczkę.

Tylko jak można uciec z wyspy, jeśli dookoła niej znajduje się jedynie morze i w pobliżu nie było żadnej łodzi?

Serce waliło jej jak oszalałe, gdy biegała od jednego drzewa do drugiego, próbując dotrzymać Wonho kroku. Nie rozumiała, dlaczego musiała brać udział w planie Himchana, który zarządził przeszukanie najbliższych domów w celu odnalezienia wszystkiego, co nadawało się do obrony i jedzenia. W dodatku chłopcy, którzy dotychczas sami radzili sobie na wyspie, przyznali, iż zadowalali się zapasami z piwnicy i bardzo rzadko wychodzili na zewnątrz, obawiając się spotkania z mutantami. Na plażę przyszli tylko dlatego, iż od czasu do czasu sprawdzali, czy ktoś nie przypłynął na wyspę. Spodziewali się Hongbina oraz Himchana, ponieważ odwiedzali rodzinę od czasu do czasu.

– Naprawdę nie możemy po prostu siedzieć w piwnicy i czekać, aż to piekło się skończy? – wyszeptała, rozglądając się dookoła.

Wonho zmarszczył brwi i wskazał na uchylone drzwi jednego z domku.

– Czekając, w końcu umrzemy – odparł obojętnie i zaczął biec. Ściskał w dłoni ogromny łom. – Musimy znaleźć w końcu drogę ucieczki. Nie możemy przez resztę życia się ukrywać.

Kopnął w drzwi i wszedł do środka, omal nie wpadając na mutanta. Zamachnął się łomem w taki sposób, że jego zakończenie wbił w głowę potwora. Krew rozbryzgała się na wszystkie strony, brudząc ubrania chłopaka.

Jiah mimowolnie zerknęła, czy nie był gdzieś ranny.

– Jesteśmy na wyspie. Stąd nie ma drogi ucieczki – zauważyła, uważnie rozglądając się po drewnianym domku.

Był skromny, ale bardzo ładny. Wzięła do ręki ramkę ze zdjęciem i momentalnie tego pożałowała, dostrzegając na nim młodą kobietę oraz mężczyznę, trzymającego malutkie dziecko na rękach. Wyglądali na szczęśliwych.

Mimowolnie zerknęła na martwe, zmutowane ciało mężczyzny. Jego czerwone ślepia wciąż były otwarte i patrzyły wprost na nią, pozbawione życia.

Kucnęła i zamknęła mu powieki, tłumiąc płacz.

– Na pewno byłeś dobrym ojcem – powiedziała.

Gdy zorientowała się, że została w pomieszczeniu zupełnie sama, czym prędzej ruszyła schodami na górę. Na samą myśl, iż Wonho mógł już dawno nie żyć, omal nie dostała zawału. Nie potrafiła walczyć i wątpiła, by jej zdolności były w stanie namącić w głowie innego mutanta, dlatego bez niego, była skazana na śmierć. A umierać nie chciała, chociaż znów znalazła się w klatce bez wyjścia.

– W-Wonho? – wołała niepewnie, mocno zaciskając palce na poręczy.

Ruszyła wąskim korytarzem, ukradkiem zaglądając do znajdujących się w nim pomieszczeń. Gdy dotarła do niebieskiego pokoju, ujrzała go. Stał przed oknem, pogrążony w ciszy. Koło jego nóg leżało zmasakrowane ciało malutkiego dziecka oraz matki, która bez wątpienia próbowała obronić swojego syna.

Jiah nie chciała nawet wyobrażać sobie, co się tutaj stało. Była pewna, kto zabił tę dwójkę i momentalnie zrobiło jej się słabo.

Jonghyun nie miał prawa rujnować życia tych biednych ludzi. Sprawił, że bezpieczna wyspa zamieniła się w prawdziwe piekło. Jakim trzeba być potworem, by dopuścić do czegoś takiego?

Ostrożnie przeszła obok ciał, zatrzymując się za plecami blondyna. Odnosiła wrażenie, że jego barki są szersze, a koszulka bardziej opięta. W dodatku jego ręce były całe w widocznych, fioletowych żyłach.

– Wonho?

– Odejdź. – Jego stanowczy głos sprawił, że przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. – Nie zapanuję nad tym. Nie po tym, co ujrzałem.

Nie rozumiała, o co mu chodziło. Położyła dłoń na jego ramieniu i momentalnie tego pożałowała.

Oszołomiona, odsunęła się do tyłu, obserwując przemianę Wonho. Chłopak wrzeszczał, patrząc na nią ciemnymi oczami, które po chwili stały się złote. Skórę zaczęła pokrywać szara, lśniąca sierść, uszy stały się spiczaste, a twarz chłopaka zaczęła przypominać wilczy pysk. Z tą różnicą, iż wokół nosa znajdowało się pełno malutkich oczek.

Nie miała pojęcia, że Wonho się zaraził. Dlaczego nikomu o tym nie powiedział? Dlaczego nie zamienił się w takiego potwora jak większość ludzi z wyspy?

– Wonho... – mówiła drżącym głosem, ostrożnie cofając się do tyłu. Widziała, że chłopak ze sobą walczy, jednak wiedziała z własnego doświadczenia, że nie przezwycięży wirusa.

Potknęła się o ciało kobiety, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w kły Wonho. Od samego początku prosiła Hongbina, by mogła pójść z nim. Tylko jemu ufała, choć w małym stopniu, ponieważ resztę wciąż trzymała na dystans. Wiedziała, że ich interesowała. Byli ciekawi, dlaczego Hongbin wziął ją ze sobą na wyspę, a ona nie zamierzała im niczego zdradzać.

Gdy została zaatakowana, przeturlała się po podłodze, wpadając na malutkie ciało dziecka. Smród rozkładającego się ciała ją zemdlił, jednak nie pozwoliła sobie na chwilę słabości i czym prędzej wstała, oddalając się od zmutowanego Wonho.

Nie miała jak się przed nim bronić, ponieważ siekiera, którą otrzymała od Hongbina, leżała teraz przy oknie.

Jedyna nadzieja leżała w jej umiejętnościach, jednak nie miała pewności, czy one zadziałają.

Przymknęła na moment powieki, by po chwili gwałtownie je otworzyć i skupić wzrok na złotych oczach mutanta. Powoli wkradała się do jego umysłu, traktując go jak kłódkę, do której potrzeba odpowiedniego klucza. Wonho stał wówczas nieruchomo, głośno oddychając. Wpatrywał się w nią złotymi ślepiami, gdy przeszukiwała jego umysł w poszukiwaniu miłych wspomnień. Grzebała w najciemniejszych zakamarkach, tracąc nadzieję na powodzenie swojej misji.

Wonho bowiem nie posiadał szczęśliwych wspomnień. Surowy ojciec nigdy go nie pochwalił, matka zaś zmarła przy porodzie. Zawsze wyobcowany, samotny. Niechciany.

Musiała włożyć wiele wysiłku w to, by nie pozwolić Wonho odtworzyć tych złych wspomnień. Wiedziała, że jeśli do tego dopuści, zginie z jego rąk.

Ostrożnie podeszła bliżej, drżącą ręką dotykając pyska. Nie poruszył się. Po prostu czekał spokojnie jak zahipnotyzowany.

– Wonho, wiem, że jesteś w stanie pokonać działanie wirusa – odezwała się, uważnie obserwując jego ciało. Choć była przerażona i miała ochotę uciec, wiedziała, że wybrała najlepszą drogę. Mimo wszystko miała przed sobą Wonho. Kolegę Hongbina, który do tej pory nie zrobił jej krzywdy. – Nie chcesz mnie zranić. Jesteś dobrym chłopakiem i ja jestem z ciebie dumna, ponieważ próbowałeś mnie ostrzec.

Patrzyła, jak ciało chłopaka zaczyna wracać do swej ludzkiej formy. Po chwili Wonho stał przed nią ze łzami w oczach. Zupełnie nagi.

– Przepraszam... – wyjąkał, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy. – Czy możesz...

– Nikomu nic nie powiem – odpowiedziała, wiedząc, o co chce ją poprosić. – Obiecuję.

Skinął w podziękowaniu głową, starając się nie patrzeć na zwłoki. Dopiero teraz smród zaczął mu przeszkadzać.

Jiah, odczytując jego myśli, skinęła w stronę drzwi.

– Znajdźmy ci jakieś ubrania i wyjdźmy. Dłużej tu nie wytrzymam.

– Jeżeli znajdziemy odpowiedni materiał, możemy wybudować łódź – odezwał się Himchan, uważnie zerkając do wszystkich szafek znajdujących się w kuchni państwa Kwon.

Niegdyś byli to przemili staruszkowie, którzy mieli za kilka miesięcy obchodzić trzydziestą rocznicę ślubu. Na dwudziestą urządzili taką imprezę na wyspie, że Himchan wciąż nie mógł o niej zapomnieć. Były tańce przy ognisku, mnóstwo pysznego jedzenia i świetnych zabaw.

Na samo wspomnienie przeszłości oraz dawnego Misty Island, poczuł bolesne ukłucie w sercu. Postanowił jednak pozwolić sobie na żałobę w chwili, gdy dorwie odpowiedzialną osobę za to, co się tutaj stało.

Hongbin odsunął z podłogi czerwony dywan, pokryty psią sierścią. Jakie było jego zdumienie, gdy ujrzał drzwiczki!

– Chyba coś znalazłem! – krzyknął, zapierając się nogami o drewniane panele, rękoma zaś ciągnąc za wajchę.

Himchan podszedł do brata i uważnie spojrzał do schowka. Dostrzegając dwa pistolety oraz ogromne zapasy naboi, uśmiechnął się szeroko, klepiąc brata po ramieniu.

– Pomyślałbyś, że pan Kwon jest psycholem, który przechowuje w domu broń?

Hongbin westchnął, schylając się, by wziąć jeden z pistoletów do ręki. Był bardzo zadbany. Bez wątpienia pan Kwon starannie go czyścił.

Dostrzegając inicjały żony mężczyzny, oznajmił:

– Zastanawia mnie, skąd wziął broń, skoro jesteśmy jedynymi, którzy opuścili wyspę w ciągu ostatnich lat. Nikt ich nigdy nie odwiedzał.

Himchan zaczął pakować amunicję do plecaka, uważnie przy tym nasłuchując odgłosów dobiegających z dworu. Po drodze natknęli się na jednego mutanta. Na szczęście uciekli przed nim niepostrzeżenie, dzięki czemu nie zwrócili na siebie uwagi innych potencjalnych wrogów. Swoją drogą był ciekaw, ilu mutantów przeżyło i żyło na wyspie.

– Pan Kwon miał już swoje lata. Nie wiesz, jak sobie radził jako nastolatek, bo nie było nas wtedy na świecie – odparł, posyłając bratu obojętne spojrzenie. – Lepiej powiedz mi, kim jest ta dziewczyna, którą ze sobą zabrałeś?

No tak. Przecież ten temat musiał w końcu zostać poruszony.

– Miałem ją zabić i dostałem za to zlecenie gruby hajs, ale coś mi nie pasowało. W dodatku w to wszystko jest zamieszany Jonghyun z Life Pill.

– Z tej firmy farmaceutycznej? Przecież to gruba szycha w Seulu – zauważył Himchan.

Hongbin skinął głową.

– Dokładnie o niego mi chodzi. Najlepsze jest to, że ta dziewczyna nie ma żadnej tożsamości i uważa, że to Jonghyun ją jej pozbawił.

– Dlaczego miałby to zrobić? Przecież jego firma zajmuje się produkcją leków.

– Może nie tylko? – Widząc zaskoczoną minę Himchana, dodał: – Może Jiah weszła w posiadanie informacji, które mogłyby go zniszczyć? Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

– Mi tam się wydaje, że coś ukrywa. Coś mi się nie podoba w jej spojrzeniu – skwitował Himchan, marszcząc brwi. – W dodatku dziwnie czuję się w jej towarzystwie. Nie wiem, czy to dlatego, że niewiele się odzywa, czy jednak jest coś na rzeczy.

Hongbin zamknął skrytkę i zakrył ją dywanem. Poprawiając plecak, rozejrzał się po przytulnym mieszkaniu. Miał nadzieję, że państwo Kwon nie cierpieli podczas śmierci. To byli naprawdę wspaniali ludzie. Choć minęło wiele lat, wciąż czuł smak marchewkowej babki robionej przez panią Kwon, gdy był dzieckiem. Podczas gdy jej mąż uczył dzieciaki z wyspy pisania oraz czytania, ona piekła różne pyszności. Zadowolony uśmiech dzieci był dla niej najlepszą zapłatą, ponieważ sama nigdy nie mogła mieć własnych.

Babcia Misty. Tak ją wszyscy nazywali.

– Wkrótce się przekonamy, czy jest z nią coś nie tak – odparł w końcu, przeglądając rzeczy znajdujące się w lodówce. Niestety wszystko okazało się przeterminowane, dlatego zamknął ją z hukiem. – Wracajmy. Jestem ciekaw, czy Jaejin i Tan sobie poradzili.

– Dałeś tym debilom swoją broń. Nie zdziwię się, jak któryś z nich strzelił sobie przez przypadek w stopę.

Hongbin wywrócił oczami.

– O Wonho jestem spokojny, bo ma dużo siły i potrafi się bić. Tan i Jaejin mogliby nie dać sobie rady bez pistoletu.

– Jeżeli którekolwiek z nich natknęło się na tego mutanta, który śmierć traktuje jak chwilową drzemkę, wątpię, by cokolwiek im pomogło.

– Przestań chrzanić, Himchan – warknął Hongbin, mając dość tego gadania. – Nic im się nie stało.

– Miejmy nadzieję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro