❧ Rozdział 04.
Szedł przez wyspę z przerzuconą przez plecy siecią, w której niósł upolowane dwa dorosłe kapibary. Nie miał ochoty dłużej polować, dlatego oznajmił Jaejinowi oraz Tanowi, że wraca do domu z tym, co udało mu się zdobyć. Nawet jeśli nienawidził spędzać czasu w domu, gdzie marudny ojciec raz po raz powtarzał mu, jaki to był beznadziejny i w chwilach złości okładał go kijem po plecach, bardziej nienawidził zabijać zwierząt. Wiedział, że musieli to robić, by przeżyć, ponieważ żaden mieszkaniec wioski nie chciał wypłynąć poza bezpieczną wyspę. Jedynie Himchan z młodszym bratem, zdecydowali się wydostać z tego zacofanego miejsca i z tego, co wiedział, dobrze im się powodziło. Rzadko przypływali na wyspę, by odwiedzić swoją rodzinę, ale gdy już to robili, wracali z pysznym jedzeniem, którym dzielili się również z przyjaciółmi.
Wonho również pragnął uwolnić się od Misty Island. Udało mu się nawet zbudować łódź, którą zamierzał popłynąć przed siebie, jednak gdy tylko ojciec się o tym dowiedział, porąbał ją siekierą i zrobił z niej ognisko. Od tamtej pory chłopak pogodził się z myślą, że był więźniem wyspy i koniec końców przyjdzie mu związać się z jedną z brzydkich dziewczyn, by stworzyć rodzinę. Taka była kolej rzeczy. Niestety jedyna piękna mieszkanka Misty Island oddała serce Jaejinowi i nawet nie zamierzał o nią ubiegać, za bardzo ceniąc swego przyjaciela.
– Pieprzona wyspa – mamrotał pod nosem, uważnie patrząc pod nogi, by przypadkiem nie wybić sobie zębów przez kamienie. – Dlaczego musiałem urodzić się na takim zadupiu? Himchan wspominał kiedyś o internecie. Co to jest, kurwa, internet?
– Wonho, uciekaj!
Zdezorientowany spojrzał na biegnącą w jego stronę panią Kim. Oczy kobiety były przerażone, a wątłe nogi biegły ile sił, przed czymś uciekając.
– Co się stało? – spytał, zbliżając się do kobiety, gdy ta padła przed nim z przebitą głową czymś, co wyglądało jak długi, cholernie ostry pazur. – Pani Kim... – Nachylił się przerażony nad martwym ciałem. Dostrzegł niskiego potwora o paskudnej gębie z czerwonymi ślepiami i ostrymi zębiskami, pokrywającymi połowę twarzy. Miał łysą głowę, gołą, umięśnioną klatkę piersiową oraz palce zakończone długimi szponami. Wydawał z siebie dziwne, niezbyt przyjazne dźwięki, uważnie obserwując każdy jego ruch.
Zrozumiał wówczas, że czerwona kałuża pod panią Kim była prawdziwą krwią, a jej serce naprawdę przestało bić. On zaś znalazł się w poważnych tarapatach i szczerze wątpił, by zdołał pokonać to „coś", co bez wątpienia zamierzało go zabić.
Ukradkiem ujrzał uciekających mieszkańców wyspy. Wielu z nich upadało na ziemię, konając w męczarniach i krzycząc wniebogłosy. Misty Island zostało zaatakowane przez stwory, które powinny istnieć jedynie w koszmarach. Jakim cudem to wszystko działo się naprawdę?
Przerażonymi oczami patrzył, jak stwór rzuca się w jego stronę ze szponami. Zakrył twarz dłońmi, modląc się o szybką śmierć, która nie nadeszła. Zamiast niej poczuł na skórze coś nieprzyjemnie szorstkiego. Coś, co kazało mu się podnieść z ziemi.
– Musisz czym prędzej się schować! – Znał ten głos. Należał do Yeji, ukochanej Jaejina. Jej piękna twarz jednak nie była już tak urodziwa. Wyglądem przypominała stwora, którego zabiła swoimi szponami.
– Mój Boże! – jęknął, odsuwając się od niej z przerażeniem. Jej twarz również pokrywały wielkie, ostre zębiska. Jedyne, co zostało z Yeji, którą znał, to długie, czarne włosy oraz lśniące oczy.
– To wszystko stało się po tym, jak nad wyspą przeleciał czarny samolot i opryskał ludzi jakąś dziwną substancją! – mówiła pospiesznie Yeji, nerwowo rozglądając się na boki. Z każdą chwilą traciła panowanie nad ciałem, przez co musiała się pospieszyć. – Niektórzy od razu zaczęli się... przemieniać i mordować wszystkich wokół. Nie dało się tego powstrzymać. Próbowałam... – Przymknęła powieki, a jej usta wykrzywiły się w grymasie bólu. Ostre zęby zraniły usta, z których zaczęła sączyć się krew.
Wonho z przerażeniem dostrzegł, że piękne, czekoladowe oczy Yeji stały się czerwone. Nie było w nich już niczego, prócz chęci mordu.
– Yeji... – Ostrożnie cofnął się, mając nadzieję, że gdzieś w tym potworze wciąż była jego koleżanka. – Wiem, że tam jesteś. Możesz z tym walczyć. Jestem pewien, że...
Jęknął, czując ból w ręce, która została przecięta przez jeden ze szponów mutanta. Wiedział, że Yeji nie panowała nad tym, co się działo, ale mimo to nie potrafił jej skrzywdzić.
Wokół panował totalny chaos. Ciała walały się dosłownie wszędzie, a krzyki oraz płacz nie ustępowały. On sam płakał, z przerażeniem wpatrując się w potwora, który był jego przyjaciółką. Mógł błagać o litość, ale wiedział, że ten stwór niczego nie rozumiał.
Tak samo, jak on nie rozumiał, jakim cudem ta bezpieczna wyspa stała się prawdziwą rzezią.
Niespodziewanie usłyszał strzały. Oszołomiony, padł na ziemię, pod naciskiem mutanta. Próbował uciec, wpatrując się w ostre zębiska, przez co dopiero po chwili zorientował się, że Yeji nie żyła. Leżał pod jej zmutowanym ciałem, wdychając obrzydliwy smród, dochodzący z jej ust. Ranną rękę miał przygwożdżoną do ziemi. Widział, jak krew mutanta spływała na jego ranę, ale nie miał odwagi się poruszyć, ponieważ dostrzegł biegających z bronią mężczyzn. Każdy z nich miał taki sam mundur w barwach moro.
Dostrzegł nawet uciekającą Hani, młodszą siostrę Himchana i Hongbina. Dziewczynka wbiegła do swojego domu, omal nie łamiąc sobie nóg o leżące na ziemi ciała. Tuż za nią wbiegł jeden z mężczyzn z bronią.
Wonho patrzył na to z bólem i nienawiścią. Pragnął coś zrobić, ale wiedział, że nie był w stanie. Jeśli chciał przeżyć, musiał leżeć pod ciałem Yeji i udawać trupa. Miał nadzieję, że nikt ani nic nie zorientuje się, że przeżył. Tym bardziej że ludzie z bronią zaczynali padać jak muchy, gdy mutanty stanęły z nimi do walki. Na własne oczy widział, jak jeden z nich dostaje kulkę w głowę, a mimo to i tak wciąż żył.
Przepraszam, myślał załamany, odczuwając coraz większą senność. Nie miał pojęcia, dlaczego nagle stracił całą energię. Czuł, że za moment straci przytomność.
Przepraszam za to, że nie byłem w stanie nic zrobić.
Zerwał się jak oparzony, głośno dysząc i rozglądając się dookoła. Był cały spocony. Jego koszulka wyglądała jak po spotkaniu z wiadrem wody, przez co tak bardzo się na niej skupił, że dopiero po chwili zauważył Jiah. Dziewczyna z troską trzymała go za rękę, uważnie przyglądając się jego twarzy.
Momentalnie odsunął swoją dłoń, mierząc ją nieufnym spojrzeniem.
– Czego chcesz? – warknął, przełykając głośno ślinę. Chciało mu się pić.
Podniósł się z chłodnej ziemi, zdejmując z siebie koszulkę. Rzucił ją w kąt, podszedł do jednego wiadra z wodą i zaczął napełniać ją do dłoni, chcąc zaspokoić pragnienie. Nienawidził koszmarów, które nie pozwalały mu zapomnieć o tamtym dniu. Tak naprawdę nikt do końca nie wiedział, co się wtedy wydarzyło. Nikt nie miał pojęcia, że potworem, pod którym leżał, była zmutowana Yeji, ukochana Jaejina. Patrzył na jej przemianę i nie mógł nic zrobić. Nienawidził siebie za to. Tak samo, jak nienawidził tego, czym się stał.
Jiah patrzyła na niego pełna współczucia. Hongbin wraz z przyjaciółmi wyszli z rana z piwnicy, chcąc zorientować się, czy na zewnątrz było w miarę bezpiecznie. Wonho tak twardo spał, że zdecydowali się dać mu odpocząć. Nie mieli pojęcia, że chłopak zaraz po ich wyjściu zacznie mamrotać przez sen. Jego blade policzki pokryły również łzy, które delikatnie ścierała dłonią.
Nie zamierzała wchodzić mu do umysłu. Naprawdę. W chwili, gdy dotknęła jego dłoni, chcąc go wybudzić, mimowolnie zajrzała do jego głowy i ujrzała to, co wydarzyło się na wyspie. Była przerażona, nic więc dziwnego, że Wonho nie potrafił o tym zapomnieć. Chciała powiedzieć, iż nie powinien się o nic obwiniać. Pragnęła wypytać go o dziewczynę, która przemieniła się na jego oczach i zadać pytania na wiele innych tematów, ale nie mogła tego zrobić. Nie mogła dać mu do zrozumienia, że również była jednym z mutantów. Po tym, co przeszedł, bez wątpienia od razu by ją zabił.
– Gdzie chłopaki? – spytał, przecierając dłońmi zmęczone oczy. – Kosiarz już sobie poszedł?
Przytaknęła, wzdrygając się na samą myśl o stworze, który grasował w nocy. Zasnęła dosłownie na chwilę, zbyt przerażona powarkiwaniami dochodzącymi z zewnątrz. Czekała, aż stwór rozwali drewniany domek i dostanie się do piwnicy, mordując wszystkich po kolei. Na szczęście nic takiego się nie stało.
– Chłopak w różowych włosach powiedział, że muszą sprawdzić, czy na zewnątrz jest w miarę bezpiecznie. No i chcieli sprawdzić, czy rośliny ucierpiały – odpowiedziała w końcu, błądząc myślami po tym, co ujrzała w głowie tego chłopaka.
– Mogli mnie obudzić. – Zrezygnowany sięgnął po dwa słoiki z fasolką oraz drewniane łyżki. – Pewnie jesteś głodna.
Jiah niepewnie przyjęła jedzenie i skinęła w podziękowaniu głową. Pragnęła mu pomóc. Mogła usunąć z jego głowy przykre wspomnienia i zastąpić je miłymi. Była w stanie to zrobić, ale nie mogła się wychylać. Musiała pozostać zwyczajnym człowiekiem, by przeżyć.
Jadła zimną potrawę, w milczeniu obserwując umięśnioną klatkę piersiową oraz ramiona chłopaka. W porównaniu z pozostałą trójką wyglądał naprawdę męsko.
Mimowolnie zerknęła na lewą rękę, którą pokrywała długa blizna. Pamiątka po ranie zadanej przez mutanta. Gdyby nie leżał pod nim, udając martwego, bez wątpienia by się nie poznali.
– Boli cię? – spytała.
Wonho zmarszczył brwi, kierując wzrok w miejsce, w które się wpatrywała. Na widok blizny, wzruszył ramionami.
– Czasem – przyznał i ponownie zabrał się za jedzenie. – Zdążyłem przywyknąć.
Chciała coś powiedzieć, gdy do środka weszła pozostała trójka. Zrezygnowana spuściła wzrok i również zaczęła jeść fasolkę, bijąc się z własnymi myślami. Chyba wolałaby nie widzieć tego, co Wonho. Przynajmniej nie miałaby pojęcia, jak wyglądała mutacja u mieszkańców tej maleńkiej, zapomnianej przez wszystkich wyspy.
Nie miałaby aż takich wyrzutów sumienia.
– Na szczęście Kosiarz niczego za bardzo nie popsuł. Wydaje mi się jednak, że nas wyczuwa. Ostatnio coraz częściej się pojawia – Jaejin zajął miejsce obok Wonho i momentalnie się skrzywił. – Ale cuchniesz! Weź się może umyj, co?
– Zaraz. Teraz jem, nie widzisz? – Wonho pomachał mu przed nosem słoikiem.
– Od razu widać, że wychowałeś się w dziczy – skwitował Hongbin, mierząc chłopaka wzrokiem pełnym politowania. – W dodatku siedzisz przed dziewczyną z gołą klatą. Musiałeś się pochwalić swoimi mięśniami, co?
– Miałem spoconą koszulkę.
– Trzeba było ubrać świeżą.
– Nie chciało mi się.
– Właśnie o tym mówię. Wieśniak.
– Wielki panicz się znalazł! – fuknął Wonho, marszcząc gniewnie brwi. – Też się tu urodziłeś! To, że wyjechałeś sobie do Seulu, wcale nie oznacza, że nagle przestałeś być wieśniakiem, wieśniaku!
– Jak dzieci. – Jaejin wywrócił oczami. – Nic się nie zmieniło.
– Zmieniło się – smutny głos Tana sprawił, że po radosnej atmosferze momentalnie pozostało jedynie wspomnienie. – Zostaliśmy sami. Pozostali albo nie żyją, albo są zmutowanymi potworami.
Nikt nie zamierzał tego komentować. W ciszy spożywali posiłek, myślami błądząc w tylko sobie znanych kierunkach. Nawet Jiah nie zamierzała wchodzić im do głów, zbyt pogrążona w rozpaczy.
Patrzyła, jak chłopcy wrzucają do morza ciała mężczyzn ubranych w barwy moro. Wszyscy doszli do wniosku, że żaden z nich nie zasługiwał na pogrzeb, dlatego nie zostali spaleni wraz ze zmutowanymi ciałami. Niestety żaden z chłopców nie był w stanie ich zidentyfikować, dlatego je spalono. Zwłoki, które wciąż były ludzkie, pochowano w ziemi i postawiono drewniane tabliczki z wyrytymi imionami.
– Nie boicie się tu przychodzić? – spytała Jiah, gdy ostatnie ciało znalazło się w wodzie. – Wokół grasują zmutowani ludzie, którzy mogą nas zabić, a my, zamiast się ukrywać, jesteśmy na widoku i zajmujemy się ciałami zmarłych.
Wonho otrzepał dłonie, z dumą patrząc na piękne morze. Niektórzy mieszkańcy wyspy uważali, że dzięki niemu byli oddzieleni od złego świata. Nazywali Misty Island Bezpieczną Przystanią, a okazało się, że właśnie przez to morze nie mieli jak uciec z tego piekła.
– Nie wiem dlaczego, ale mutanty nie pojawiają się na plaży – odezwał się Tan, bawiąc się piaskiem. – To jedyne bezpieczne miejsce na wyspie. O ile ten, kto pozbył się łodzi Hongbina, nie zdecyduje się nas zastrzelić.
– Po co was... nas tutaj trzymają? Dlaczego nie możemy uciec?
– A bo ja wiem? – Tan wzruszył ramionami. – Może to jakieś testy? Ktoś obserwuje, jak radzimy sobie w towarzystwie niebezpiecznych mutantów, którzy kiedyś byli naszymi bliskimi?
– Ktokolwiek sprawił, że Misty Island stało się prawdziwym piekłem, sam powinien się w nim znaleźć – powiedział gniewnie Hongbin, zaciskając z całej siły dłonie. – Gdy tylko dorwę tego, kto to zrobił, zabiję go gołymi rękami. Przysięgam na Hani i resztę mojej rodziny! Pomszczę ich!
W kącikach oczu Hongbina zalśniły łzy. Jiah chciała dotknąć jego ramienia, ale bała się, że ją odtrąci. Dlatego też skupiła wzrok na morzu. Nie wierzyła, by plaża była bezpieczna. Dlaczego mutanci mieliby się jej obawiać? Wiedziała, że wirus zadziałał na nich inaczej, jak na nią, przez co wielu rzeczy nie rozumiała, dlatego głowiła się nad odpowiedziami, choć ich nie znała.
– Nie chcę nawet myśleć o tym, że jednym z tych mutantów są moi rodzice albo Yeji – odezwał się Jaejin, smutnym wzrokiem wpatrując się w piasek. – Nie potrafiłbym zabić żadnego z nich, nawet jeśli już nie są sobą.
Jiah mimowolnie zerknęła na Wonho. Chłopak cały się spiął, opadając na piasek.
– Ktoś jest na morzu! – krzyk Tana wyrwał wszystkich z rozmyślań.
Hongbin podniósł się z piasku, uważnie wytężając wzrok. Widział zarys białej łodzi, która z każdą chwilą była coraz bliżej.
Wszyscy obawiali się, że za moment zostaną zastrzeleni, gdy ujrzeli twarz młodego mężczyzny o kruczoczarnych włosach. Machał do nich, szczerząc śnieżnobiałe zęby w uśmiechu.
– Co on tu robi?! – krzyknął Wonho, zaciskając palce na ramieniu Hongbina. – Może zostać zastrzelony! Każ mu zawracać!
Hongbin przeraźliwie gestykulował, chcąc dać znak bratu, że na wyspie działo się coś złego. Mógł zawrócić i wezwać pomoc. Obecnie był ich jedynym ratunkiem, ale on zamiast się wycofać, zbliżał się coraz bardziej. Nie słyszał krzyków, ponieważ zagłuszało je głośne działanie maszyny.
Jiah próbowała wejść do umysłu nieznajomego, ale był zbyt daleko, by mogła użyć na nim swojej mocy. W chwili, gdy łódź zatrzymała się przy brzegu, było już za późno.
– Odprawiacie jakiś taniec godowy na moje powitanie? – spytał radośnie Himchan, wychylając głowę z łodzi. – Spokojnie. Wziąłem ze sobą tyle żarcia i ubrań, że dla wszystkich starczy.
– Ty kretynie! – krzyczał Hongbin, z przerażeniem patrząc na starszego brata. – Miałeś zawrócić! Uciec! Wezwać pomoc!
Himchan zmarszczył brwi, niczego nie rozumiejąc.
– Znowu jadłeś te grzybki? – spytał karcącym tonem, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Myślałem, że z tego wyrosłeś.
Wonho odepchnął Hongbina od łódki i wskoczył do środka, pospiesznie wyrzucając z niej wszystko, co przywiózł ze sobą Himchan. Jeżeli dobrze liczył, zostało im dosłownie kilka minut, by znaleźć się z dala od łodzi.
Widząc, że Jaejin i Tan zbierają torby, siłą wyciągnął Himchana z łodzi i zaczął ją wypychać na wodę.
– Co robisz?! – krzyknął Hongbin, z niedowierzaniem obserwując poczynania chłopaka. – Przecież dzięki niej możemy stąd uciec!
– Nie uciekniemy! – odkrzyknął Wonho i szybko się wycofał, ciągnąc za sobą Hongbina i Jiah, która wszystkiemu przypatrywała się z niezrozumieniem. – Zaufaj mi – dodał, widząc nienawistne spojrzenie bruneta.
Himchan został pociągnięty przez Jaejina w stronę lasu. Wszystkie ubrania i jedzenie zostało zabrane.
Nie zdążyli zniknąć z plaży, gdy za ich plecami rozległ się głośny huk, a łódź stanęła w płomieniach.
Hongbin z niedowierzaniem patrzył na ogień, zastanawiając się, jakim cudem płonęła, skoro nie widzieli żadnego samolotu ani człowieka z bronią.
– Kurwa! Wiecie, ile mnie kosztowała ta przeklęta łódź! – krzyknął Himchan, łapiąc się za głowę. – Jak ja mam niby teraz wrócić do swojego życia?! Co tu się, u diabła, dzieje?!
Tan obdarzył przyjaciela smutnym uśmiechem.
– Nikt z nas stąd nie ucieknie. Chodź. Wszystko ci opowiemy.
Serce Hongbina momentalnie cisnęło się do gardła. Wolał nie myśleć o tym, jak Himchan zareaguje na wieść o śmierci najbliższych. Sam wciąż nie potrafił pogodzić się z faktem, że Hani zginęła w tak okrutny, niesprawiedliwy sposób. Nawet nie zmutowała. Była tylko dzieckiem.
Nie miał pojęcia, co stało się z jego matką oraz pozostałym rodzeństwem, ale wiedział, że babka i ojciec również nie zamienili się w potwory. Pochował ich własnymi rękami i nie widział, by w ich wyglądzie zaszła jakakolwiek zmiana. Pomijając fakt, iż ich ciała były zimne i rozkładały się w wyjątkowo wolnym tempie.
Gdy czyjaś dłoń wylądowała na jego ramieniu, spojrzał w jej stronę. Czuł przyjemne ciepło rozlewające się po ciele i błogi spokój, który nie powinien pojawić się w takiej chwili, jak ta. Czuł się dziwnie, patrząc w oczy Jiah, mimo to, posłał jej ciepły uśmiech.
– Wszystko się jakoś ułoży. Poradzimy sobie – powiedziała spokojnym, melodyjnym głosem.
Skinął głową. Dlaczego odniósł wrażenie, że miała rację, choć było to irracjonalne, zważywszy na sytuację, w jakiej się znaleźli?
– Ruszcie się! – krzyknął Wonho, oglądając się na nich przez ramię.
Hongbin posłusznie podbiegł do przyjaciół, zostawiając dziewczynę w tyle. Dziwne uczucie wciąż w nim tkwiło, jednak szybko o nim zapomniał, gdy usłyszał pierwsze przekleństwa, wydobywające się z ust Himchana. Całą swoją uwagę skupił na wściekłym bracie, zastanawiając się, jak powie mu prawdę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro