❧ Rozdział 10.
Przemierzali las, uważnie rozglądając się na boki. Kilka razy słyszeli szelest, świadczący o zbliżającym się niebezpieczeństwie, ale choć czekali, nic się nie wydarzyło. Himchan był zadowolony z faktu, że na razie wszystko szło w miarę gładko, a Wonho martwił się o Jiah i Hongbina, którzy zostali w kryjówce. Wątpił, by miejsce nadal było bezpieczne, skoro za drzwiami czekały mutanty, gotowe rzucić się na dziewczynę w każdej chwili. Co prawda pozbyli się każdego stwora, który czaił się wokół domu, ale mogło być ich więcej.
– Nie zbliżaj się do nas! Wracaj, skąd przybyłaś!
– Nie mogę!
– Co mu zrobiłaś?!
Krzyki dobiegające z plaży należały do Tana i jakiejś dziewczyny. Choć plaża wydawała się bezpiecznym miejscem, Himchan nie mógł uwierzyć, że jego przyjaciel był takim idiotą, by ryzykować zawiadomienie mutantów o swoim położeniu. Narażał zarówno siebie, jak i ich, ponieważ przybyli im na ratunek.
– Co za cholerny kretyn! – warknął Himchan i rzucił się biegiem w stronę żółtego piasku.
Nie musiał nic mówić. Wonho momentalnie ruszył za nim, ściskając w dłoni ostry przedmiot, którym dość gładko rozwalał głowy mutantom. Himchan dostrzegł, że chłopak stał się niebywale silny i zamierzał poznać powód, przez który tak się stało, ale na razie miał inne rzeczy na głowie.
Takie jak ocalenie Tana oraz Jaejina.
I pozbycie się Jiah w taki sposób, by nikt go nie podejrzewał.
Gdy tylko znaleźli się na plaży, ujrzeli Tana, klęczącego nad nieprzytomnym bratem i praktycznie nagą dziewczynę o długich, rudych włosach. Wonho i Himchan mimowolnie zmierzyli ją od dołu do góry, a gdy nacieszyli oko, rzucili się biegiem w stronę przyjaciół.
Himchan momentalnie wyciągnął w stronę zapłakanej dziewczyny pistolet, na co ta odsunęła się nieznacznie do tyłu.
– Jaejin za chwilę się przebudzi! Przysięgam! – łkała Sera, z przerażeniem wpatrując się to w celującego w nią chłopaka, to w nieprzytomnego Jaejina oraz jego brata, który najchętniej zamordowałby ją wzrokiem. – Tylko w ten sposób mogłam się zregenerować!
– Kim jest ta dziewczyna? – spytał Himchan, nie spuszczając wzroku z nieznajomej. Nie wydawała się groźna, ale fakt, iż Jaejin leżał nieprzytomny, działał na jej niekorzyść.
Tan zacisnął palce na dłoni brata i krzyknął:
– Pocałowała go! Wyszła z wody! Potrafi zamieniać się w rybę, ma wtedy pomarańczowo-złoty ogon!
Himchan momentalnie zaczął naciskać na spust, jednak nim strzelił, Wonho uderzył go w ramię w taki sposób, że broń upadła na piasek.
– Co robisz kretynie?!
– Nie działam jak pochopny idiota! – odkrzyknął Wonho, zwinnie przejmując broń. Miał dość zachowania Himchana i w obecnej chwili nie darzył go choć odrobiną zaufania. Zachowywał się jak wariat, który za wszelką cenę chciał pozabijać wszystko, co znajdowało się na wyspie. Najwyraźniej był to jego sposób na zemstę za śmierć swojej rodziny, ale on nie zamierzał brać w tym udziału.
– Jaejin jest przez nią nieprzytomny! – krzyknął wściekły Tan, z niedowierzaniem patrząc na blondyna. – Ona jest jedną z nich!
Wonho ponownie spojrzał na nieznajomą. Trzęsła się ze strachu, a jej oczy były tak pełne łez, że wątpił, by wyraźnie ich widziała. Może był naiwny, ale nie potrafił uwierzyć w to, że celowo zrobiła Jaejinowi krzywdę. Gdyby tak było, bez problemu pozbyłaby się Tana, który najwyraźniej nawet nie próbował jej zaatakować.
Ona po prostu stała, oddalona od nich na bezpieczną odległość i błagała, by jej uwierzyli. Nie wyglądała, jak mutanty z wyspy i nie rzucała się na nich jak krwiożercza bestia, którą ktoś sterował.
– Ja też jestem jednym z nich – przyznał w końcu, choć nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się wyznać prawdę. Gdy nastała przerażająca cisza, odwrócił się w stronę przyjaciół i dodał: – Jestem taki sam jak Jiah i ta dziewczyna. Leżałem ranny pod zastrzelonym mutantem, który chciał mnie zabić, ale zdążył mnie tylko zranić. Niestety jego krew dostała się do mojej rany i nastąpiły pewne... komplikacje.
Himchan zaklął pod nosem, a Tan analizował wszystko uważnie w myślach, nie wierząc w ani jedno jego słowo.
– To niemożliwe! – oznajmił w końcu Tan, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Przez cały ten czas byłeś z nami na wyspie i nigdy nie zauważyliśmy niczego dziwnego, prócz zmiany koloru włosów!
Himchan jednak wszystko zrozumiał, a odpowiedź na nurtujące go pytania same odnalazły do niego drogę. Choć do tej pory był w stanie wymordować każdego zmutowanego człowieka, który tylko stanąłby na jego drodze, Wonho nie zdołałby tknąć, dopóki nie zagrażałby życiu któremukolwiek z nich.
– Dlatego jesteś taki silny.
– A gdy się wkurzę, zamieniam się we włochatego potwora, nad którym trudno jest zapanować. Jedynie Jiah zdołała mnie uspokoić podczas przemiany. Ona naprawdę potrafi wejść do umysłu drugiego człowieka – specjalnie o tym wspomniał. Tak bardzo chciał, by Jiah nie była uważana za potwora, że sam siebie z niego robił. Ale czy było inaczej? Gdyby Jiah nie powstrzymała jego mutacji w chwili, gdy odnalazł zwłoki malutkiego dziecka, rozszarpałby ją na strzępy. Był niebezpieczny podczas mutacji i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Tak samo, jak zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli chciał żyć, Jiah była mu potrzebna.
– Mówiłam, że się przebudzi! – Krzyk dziewczyny, o której zapomnieli, wyrwał ich z rozmyślań i sprawił, że momentalnie spojrzeli na nieprzytomnego dotychczas Jaejina.
Chłopak podniósł się na łokcie, patrząc na nich spod przymrużonych powiek. Nie rozumiał, dlaczego brat przytulił go i dziękował bogu za to, że żył.
Na widok Himchana i Wonho, momentalnie się rozbudził, podnosząc się na nogi.
– Co tak długo?! – krzyknął wściekły, patrząc na zdezorientowanych przyjaciół. – Myślałem, że tutaj umrzemy! Czy wy wiecie, ile przeklętych mutantów kręciło się wokół plaży?! Byłem pewien, że któryś z nich w końcu wkroczy na piasek i nas zabije!
Himchan zmarszczył brwi, niepewnie spoglądając na uśmiechniętą od ucha do ucha rudowłosą dziewczynę, która ściskała dłonie, patrząc na Jaejina, jak urzeczona. W obecnej chwili przypominała mu zakochaną wariatkę.
– Wszystko z tobą w porządku? – spytał nad wyraz spokojnie, wprawiając Jaejina w dezorientację.
– A czemu miałoby być inaczej? – odpowiedział pytaniem na pytanie, uważnie rozglądając się wokół otaczających go osób. – Coś się stało?
– Nie pamiętasz?! – Oburzony Tan podniósł się z piasku, uderzając brata otwartą ręką w tył głowy. – Ta ryba cię pocałowała, a potem straciłeś przytomność! Leżałeś tak przez parę ładnych godzin!
Jaejin zmarszczył brwi, a umysł w końcu zaczął przypominać sobie o tym, co się wydarzyło. Gdy spojrzał na Serę, jego oczy omal nie wyskoczyły z gałek. Podbiegł do niej przerażony, uważnie obserwując każdy skrawek jej skóry. Nie miała już paskudnej dziury w brzuchu, przez którą mogła umrzeć. Rzeczywiście potrafiła się zregenerować! Tak bardzo się cieszył, że zdołał jej pomóc!
– Nic ci nie zrobili? Wszystko w porządku?
Dziewczyna skinęła głową, dotykając delikatnie jego policzka.
– Wszystko w porządku. Dziękuję za ocalenie mi życia.
Cierpliwość Himchana w tym momencie się skończyła. Nie mógł uwierzyć, że wystarczyła jedna naga dziewczyna, by Jaejin stracił czujność i tak nagle zaczął się o nią martwić. Do jasnej cholery, przecież był przez nią nieprzytomny! Mogła go zabić!
– Wracamy do bazy. Sprawy się bardzo skomplikowały i nie jesteśmy już tam bezpieczni – oznajmił stanowczo, odpychając Jaejina od rudowłosej. Widząc jego pytające spojrzenie, dodał: – Wszystkiego się dowiesz. Ale teraz wracamy. Bez niej. – Ostatnie zdanie zabrzmiało surowo, jednak to jego wzrok sprawił, że przez ciało Sery przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
Himchan i Tan momentalnie ruszyli w stronę lasu, oboje zgodni w tym, że nie potrzebowali kolejnej osoby do utrzymania. Już i tak było im ciężko z pożywieniem, a nieznajoma miała zdolność, która mogła okazać się dla nich niebezpieczna. Nie zamierzali ryzykować, ale Jaejin i Wonho mieli odmienne zdanie na ten temat.
– Dziewczyna idzie z nami. Nie możemy zostawić jej na pastwę losu! – oburzył się Jaejin, ściskając dłoń dziewczyny. Wcześniej zdążył podarować jej swoją brudną koszulkę. Przynajmniej nie rozpraszała ich swoimi piersiami, które lubiły odsłaniać się, gdy długie włosy odsuwały się na bok.
– Nie możemy też ryzykować naszych żyć dla obcego. Wiem, że masz na nią chrapkę, ale mało mnie to obchodzi! – Himchan posłał mu mordercze spojrzenie.
– Jest dwa przeciwko dwóch. Dziewczyna pójdzie z nami do bazy. Głosy Jiah i Hongbina zdecydują, co będzie z nią dalej – oznajmił Wonho, a Himchan momentalnie posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Nie bał się go i nie zamierzał spełniać jego rozkazów. Byli przyjaciółmi i Himchan nie otrzymał żadnego prawa, by o wszystkim decydować.
Himchan odwrócił się na pięcie i podszedł do niego szybkim krokiem. Bez problemu wyrwał z jego ręki broń, którą tak naprawdę tylko on potrafił się posługiwać. Był wściekły! Miał ochotę rozwalić głowę uśmiechniętej dziewczynie, która rzucała mu pełne satysfakcji spojrzenie, ale wiedział, że w ten sposób narazi się przyjaciołom. Mógł działać sam, ale nie mógł ich porzucić. Mimo wszystko potrzebowali siebie nawzajem.
Znów zaczął iść w stronę lasu, rzucając przez ramię:
– Miejcie się na baczności. Wokół kryjówki może krążyć wielu mutantów. Wonho wam wszystko wyjaśni.
Odgłosy walki, dobiegające z domku, doprowadzały go na skraj wytrzymałości. Krążył z kąta w kąt, ostatecznie zatrzymując się przy drzwiach, które były zamknięte. Czekał, aż któryś z jego przyjaciół wystuka odpowiedni kod i będzie mógł wpuścić ich do środka. Tymczasem odgłosy walki nie ustawały, a on odchodził od zmysłów, od czasu do czasu zerkając na wciąż nieprzytomną Jiah. Nie wyglądała najlepiej. Choć zszył jej ranę, wciąż była przeraźliwie blada i bez wątpienia miała gorączkę.
Bał się o jej stan. Była jedyną osobą, która mogła zaprowadzić ich do tajnej bazy Life Pill, a jej życie stało pod znakiem zapytania. Obwiniał się o to, że pozwolił Himchanowi się nad nią pastwić. Gdyby do tego nie doszło, być może miałaby więcej sił i zdołałaby sobie jakoś poradzić z utratą krwi. W końcu nie straciła jej dużo! Zadziałał bardzo szybko.
Dlaczego więc wciąż się nie ocknęła?
W końcu usłyszał odpowiedni kod i bez wahania otworzył drzwi. Przerażony Jaejin wbiegł do środka, zamykając za sobą drzwi. Miał całe ubrania we krwi i strach w dużych, ciemnych oczach.
– Co się...
– Nie ma czasu! – krzyknął przerażony Jaejin. Rozejrzał się dookoła i dobiegł do plecaka, pakując do niego kilka koszulek i jedzenie. – Pakuj to, co najważniejsze! Musimy czym prędzej się stąd wynieść!
Hongbin od razu odnalazł trzy inne plecaki i zaczął pakować do nich głównie jedzenie, ponieważ odzież nie była tak ważna.
– Jak sytuacja na zewnątrz?
Dłonie Jaejina drżały, gdy pakował kolejne słoiki do plecaka. Starał się być odważny, ale nie potrafił. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak ogromnym zagrożeniem, a wizja śmierci stawała się coraz bardziej realna.
– Beznadziejnie. Te jebane mutanty mają czip, przez który są przez kogoś kontrolowane! A to oznacza, że mamy przejebane! – Jaejin zamknął plecak i podniósł się na nogi. Dopiero teraz zauważył leżącą na ziemi Jiah. Miała koszulkę podciągniętą pod piersi, a jej brzuch pokrywał bandaż. – Co jej się stało?
Hongbin rzucił w przyjaciela dwa plecaki, trzeci zakładając na plecy.
– Dużo by tu gadać, a nie mamy czasu. – Nachylił się nad nieprzytomną Jiah i poklepał ją delikatnie po policzkach. Bał się, że nie zdoła dziewczyny ocucić, ale ta na szczęście otworzyła powieki.
– C-co się dzieje?
– Musimy uciekać.
Jiah podniosła się z materaca i rozejrzała się po pomieszczeniu półprzytomnym wzrokiem. Jaejin wyglądał na przerażonego i nie musiała mu wchodzić do umysłu, by o tym wiedzieć.
Wciąż bolały ją palce pozbawione paznokci oraz rana na brzuchu. Nie miała najmniejszej ochoty ruszać się z miejsca, ale wola przetrwania była silniejsza, dlatego czym prędzej znalazła się przy drzwiach. Chciała wziąć od Jaejina chociaż jeden plecak, ale stanowczo odmówił, użyczając jej swojego ramienia.
– Będziemy musieli się pospieszyć. Na zewnątrz nie jest bezpiecznie, a gdy mutanty tylko cię zauważą, ruszą za nami w pogoń. Sama nie dasz rady – wyjaśnił, a ona zrezygnowana skinęła głową.
Hongbin sięgnął do klamki i posłał im uważne spojrzenia.
– Gotowi? – Gdy skinęli głowami, otworzył je na oścież i wybiegli na zewnątrz.
Mało brakowało, a potknęliby się o martwe ciała mutantów, które leżały po podłodze. Dookoła było pełno krwi, jednak nie to ich przeraziło.
Himchan stał pod ścianą, osłaniając ciałem Tana i rudowłosą dziewczynę, której ani Jiah, ani Hongbin nie znał. Przed nimi dostrzegli ogromnego mutanta o niesamowicie srebrnej sierści, przewyższającego Hongbina o dwie głowy, jak nie więcej.
Jiah od razu go rozpoznała i nie pozwoliła Hongbinowi, by strzelił mu w plecy.
– To Wonho! – wyjaśniła, patrząc na rozgrywającą się przed nią scenę szczerze przerażona. – Dlatego twój brat jeszcze do niego nie strzelił!
Hongbin stał jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Jakim cudem jego najlepszy przyjaciel stał się bestią? Czy to miało jakikolwiek sens?!
– Co robisz?! – Ocknął się, gdy Jiah zaczęła iść w stronę mutanta.
Jiah delikatnie odepchnęła jego dłoń.
– Już raz udało mi się powstrzymać go od zamordowania mnie. Mam nadzieję, że i tym razem się uda.
Nie czekała na pozwolenie. Posłała Hongbinowi i Jaejinowi słaby uśmiech, po czym ostrożnie zaczęła kierować się w stronę mutanta, trzymając się za obolały brzuch. Była słaba i wiedziała, że nie zdoła wejść do umysłu Wonho, ale starała się wmówić sobie, że ostatnim razem udało jej się przeżyć za pomocą słów, a nie mocy, jaką posiadała.
Choć z całej siły pragnęła żyć, nie potrafiła bezczynnie stać i patrzeć, jak któreś z jej towarzyszy umiera. Wonho miał przewagę w postaci siły, ale Himchan i Hongbin posiadali broń, którą mogli go zabić. Nie chciała jednak myśleć o tym, jakby się czuli z myślą, że zamordowali własnego przyjaciela.
Już miała się odezwać, gdy szpiczaste uszy mutanta się poruszyły i gwałtownie odwrócił się w jej stronę, ukazując rząd ostrych zębów. Poruszał się niespokojnie, a jego liczne oczy, tkwiące na pysku, obserwowały każdy jej ruch.
Wyglądał przerażająco i bała się jak cholera, ale zdołała ukryć strach pod delikatnym uśmiechem.
Wyciągnęła dłoń, ostrożnie zbliżając się do mutanta.
– Spokojnie, Wonho, już wszystko w porządku – zapewniała, z całej siły skupiając się na jego umyśle, do którego niestety nie miała dostępu. Najwyraźniej wciąż była zbyt słaba, by móc z niej skorzystać. – Wiesz, że przy nas jesteś bezpieczny. Nie jesteśmy twoimi wrogami. Jesteśmy drużyną, która wspólnie chce wydostać się z tego piekła. Jesteś nam potrzebny, Wonho. Bez ciebie sobie nie poradzimy.
Ciszę przerywał jedynie głośny, gwałtowny oddech Wonho.
Wszyscy mieli w obecnej chwili tylko dwie nadzieje: że Wonho nie zdąży ich zabić, a pozostałe mutanty nie przyjdą do domku, nim się stąd nie ulotnią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro