Huragan
Padał ulewny deszcz. Alexander słyszał głośne oddechy żołnierzy śpiących na dole szopy z sianem. Byli w drodze już od rana. Jechali na front by wspomóc rewolucję. I dotrą tam. Już nie długo. Może nie jutro, ale po jutrze będą tam na pewno. Wiedział, że wojna to jedyna droga by powstać. Dlatego ruszył.
Bał się. Cholernie się bał.
Zapach siana, w którym leżał powinien tulić go do snu, ale zimno przeszywające do szpiku kości skutecznie to uniemożliwiało.
I wtedy ciemność rozdarł błysk pierwszej błyskawicy i usłyszał pierwszy huk grzmotu.
Alexander głośno nabrał powietrza. W tym jednym wdechu można było usłyszeć całe jego przerażenie. Leżał sparaliżowany nie mogąc o niczym myśleć. Z zaciśniętymi powiekami nie mógł słyszeć nic prócz potwornego wycia wiatru i uderzeń grzmotów. I dopiero po chwili do jego świadomości dotarło, że ktoś trzyma go za dłoń. Nie mógł odwrócić głowy dalej sparaliżowany strachem. Koszmarne odrętwienie zaczęło ustępować dopiero, gdy poczuł, jak osoba o znajomym zapachu zamyka go w opiekuńczym uścisku.
Laurens przyciągnął Alexandra bliżej. Głaskał go uspakajająco po plecach, gdy ten zaczynał cicho szlochać.
- Ciiii... Nie bój się... Wszystko jest porządku... Jestem przy tobie.
Burza rozszalała się na dobre, a oni trwali w czułych objęciu czekając aż burza przeminie. Hamilton wtulał się w Johna jak gdyby ten był jego ostatnią deską ratunku. Laurens zatracał powoli poczucie czasu szepcząc słowa otuchy. Po dłuższej chwili oddech Alexandra zaczął się uspokajać. Wiatr dął i stare deski, z których zbudowana była szopa trzeszczały głośno, ale wszyscy byli zbyt zmęczeni by to usłyszeć.
Wichura dobiegała powoli końca. Laurens westchnął dalej obejmując Hamiltona.
- John?
- Yhm?
- Przepraszam, że cię obudziłem...
John uśmiechnął się.
- To nie twoja wina. Bałeś się i tyle.
Alexander odetchnął ciężko przytulając się mocniej.
- Gdy miałem siedemnaście lat huragan zniszczył moje miasto. Nie widziałem wtedy żadnej drogi ucieczki. To było straszne.- opowiadał cichutko
- Myślałem, że zginę... Domy były niszczone, a drzewa łamały się jak zapałki...
Zadrżał.
Laurens milczał chwilkę.
- Przykro mi. Nie widziałem...- Powiedział tylko.
- To chyba to tamtym wydarzeniu pozostał we mnie ten irracjonalny strach przed burzą.
Hamilton zmrużył oczy.
- Alexandrze?
- Tak?
- Nie musisz się już niczego bać. Zawsze będę przy tobie by cię obronić.
Posłał mu łobuziarski uśmieszek. Patrzyli sobie w oczy. Alexander uniósł delikatnie kąciki warg.
- Jak książe z bajki?
- Tak jak książe ratujący swoją księżniczkę.
Laurens powoli złączył ich wargi w delikatnym pocałunku. Hamilton zdrętwiał. To było takie przyjemne, ale czuł, że nie może.
- Eliza... John zostaw mnie... Ja nie mogę...
Laurens odsunął się wzdychając.
- No dobrze. Przecież to twoja żona... Kochasz ją prawda?
- N-nie...- łzy napłynęły mu do oczu. Dlaczego wszystko musi być takie trudne?
- N-nie kocham j-jej...- łkał- A-ale j-jest już zapóźni by c-coś z tym z-zrobić...
-Nie płacz- szapnął John obejmując go tylko.
- Możesz na mnie liczyć... Zawsze przecież będę twoim przyjacielem.
Hamilton płakał dalej.
- Ale ja nie chcę żebyś był tylko moim przyjacielem..!
Laurens patrzył na niego zdziwiony patrzył na niego i wtedy Alexander sam zaaranżował ich drugi pocałunek, który John oddał bez zastanowienia.
Następne kilka godzin minęło im na tak długo wyczekiwanym zbliżeniu.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Na zewnątrz dalej było ciemno, ale obaj wiedzieli, że niedługo będą musieli dalej ruszać w drogę.
- Jestem tak szczęśliwy, że mógłbym dotknąć palcem nieba. A ty Alexandrze?
- Nie mógłbym tylko dotknąć nieba.- szepnął w odpowiedzi- Mógłbym sięgnąć tam i trzy metry wyżej.
Uśmiechnął się do Laurensa i z czułością pogłaskał go po twarzy.
- Zawsze będę obok ciebie.- powtórzył John.
- Niezależnie od sytuacji i czasu. Zawsze.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
Słyszał krzyki mordowanych ludzi i koni. Biegł ze strzelbą i nałożonym na nią bagnetem. Jego żołnierze ginęli od kul i pod kopytami swych wierzchowców. John wiedział, że musi przeżyć. Przecież obiecał, że będzie przy nim! Ale co jeśli to on nieumyślnie rozpętuje kolejny „huragan" w życiu Alexandra Hamiltona? Przystanął. A co jeśli swoimi działaniami powoli niszczy wszystko, co ten buduje? A gdyby nagle zniknął z jego życia? Przecież wszystko stało by się prostsze. Po za tym Eliza nie była taka głupia. I w końcu dotarłaby do prawdy.
Niebo przepełnione było milionem odcieni, a słońce zachodziło dla niego po raz ostatni. Był tego pewien. Dalej nie będzie nic. Gwiazdy powoli rozbłyskiwały na ciemniejącym nieboskłonie.
Brytyjczycy już byli tuż za nim.
Laurens odwrócił się twarzą do swej śmierci.
- No, co sukinsyny! Na co czekacie?!- strzelił w niebo dla przestrachu.
Brytyjski dowódca wzniósł rękę krzycząc rozkaz.
- OGNIA!
Wraz z hukiem karabinów wpadł w lodowate objęcia kostuchy. Widział jeszcze kolorowe niebo i gwiazdy.
-Wybacz Alexandrze. Nie zasługuję na to by być twoim księciem z bajki.- szepnął z błąkającym się po twarzy smutnym uśmiechem.
Gwiazdy zamigotały i zgasły.
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
- Alexandrze! Przyszedł do ciebie list z Południowej Karoliny...
Powiedziała Eliza drżącym głosem.
Hamilton nie odrywał się od pisania, chociaż radość wydobywająca się z głębi jego serca bardzo w tym przeszkadzała. List od Laurensa! Wreszcie!
- To od Johna Laurensa. Przeczytam później.
Kobieta przygryzła wargę.
- Nie nie jest od niego. To od jego ojca.
Alexander przestał pisać. Siedział chwilę w bezruchu.
- Mogłabyś przeczytać?
-"We wtorek 27-ego, mój syn został zabity w strzelaninie przeciwko wojskom brytyjskim, wycofującym się z Południowej Karoliny. Wojna była już zakończona. Jak wiesz, John śnił o emancypacji i rekrutacji 3000 mężczyzn do pierwszego, całkowicie czarnego, wojskowego regimentu.
Jego marzenie o uwolnieniu tych mężczyzn umiera wraz z nim."
Alexandrze, wszystko dobrze?
Nie mógł już powstrzymać łez cisnących się mu do oczu.
- Mam tyle do roboty...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro