Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

          

Lily ciężko uderzyła w bruk pod swoim nowym domem. Była tak zmęczona, że nie mogła się dobrze deportować. Rozcięcie na jej prawym policzku krwawiło dość poważnie i musiała się nim koniecznie zająć, ale nawet nie miała siły wstać. Gdyby nie nadeszły posiłki i wciąż byłaby zmuszona walczyć to była pewna, że nie dożyłaby końca tego dnia. Śmierciożerców było za dużo. Potrzebowali więcej ludzi, bo inaczej nie będą mieli szans.

Nagle obok niej trzasnęło, a o chodnik uderzył James z Syriuszem.

Jej narzeczony trzymał się za kostkę i jęczał cicho.

- James – szepnęła Lily i wyciągnęła do niego rękę. Złapał ją pewnie i przyciągnął dziewczynę do siebie. Ufnie wtuliła się w jego tors, zabarwiając jego koszulkę krwią.

- Jest coraz gorzej – syknął Syriusz, chowając twarz w dłoniach. – Za chwilę nie damy sobie rady.

- Trzeba znaleźć ludzi – odezwał się James. Głos miał lekko zachrypnięty i zniekształcony. Zamilkli. Na ulicy było cicho jak nigdy. Dookoła mieszkali tylko czarodzieje i oni nie byli zbyt chętni, by się wychylać. Szczególnie nie wtedy, gdy groziło to śmiercią.

- Dlaczego Rose tu jeszcze nie ma. Powinna usłyszeć, że wracamy – rzekł Potter, a Lily przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Oderwała się od narzeczonego i spojrzała na Syriusza. W jego oczach również krył się strach.

- Rose! – krzyknął i zerwał się na równe nogi.

- Rose! – zawtórowała mu Lily i podbiegła do drzwi. Zaczęła uderzać w nie pięścią, ale nikt nie otworzył.

- Odsuń się Lily  - powiedział Syriusz i wyjął różdżkę. – Alohomora!

Gdy drzwi z trzaskiem stanęły otworem, Evans i Black wbiegli do środka. Zmęczenie z nich wyparowało, kiedy jedynym co zastali była cisza.

- Cholera – zaklął Syriusz i uderzył pięścią w ścianę.

- O nie – jęknęła Lily i opadła na ziemię.

                                                                                              ><

Remus poczuł podmuch ciepłego powietrza, gdy zaklęcie minęło go zaledwie o centymetry. Szybko się okręcił i pokonał napastnika. Mimo, że przegrywali i byli w zdecydowanej mniejszości to Lupin nie czuł zmęczenia. Nakręcała go adrenalina i chęć by w końcu się na coś przydać. Do tego na miejsce przybył z Peterem, który zniknął mu z oczu dawno temu. Bał się o niego i chciał go znaleźć zanim zrobi to jakiś bezwzględny śmierciożerca.

- Remus! – usłyszał nagle z oddali. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył, patrzącą na niego Mary. Robiąc wiele uników, zbliżył się do niej.

- Gdzie są inni?! – zapytał, starając się przekrzyczeć hałas.

- Nie wiem, zniknęli mi z oczu dawno temu!

- Musimy ich poszukać! Razem damy radę!

- Musimy uciekać Remus! Znaleźć ich i uciekać!

- Dokąd?! Jeśli teraz uciekniemy to za jakiś czas nie będzie miejsca, gdzie będziemy bezpieczni.

Mary wiedziała, że on miał rację, ale nie mogła pozwolić, by coś się stało jej najbliższym. Nagle usłyszała jakiś krzyk. Odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła ciemną postać, górującą nad dziewczyną, która zwijała się z bólu, a jej płacz przedzierał się nawet przez panujący hałas.

- O nie. Remus. To Rose!

                                                                                                                                                                                                                                                                                          ><

Dorcas Meadowes zauważyła Voldemorta. Zobaczyła też przerażoną Rose. Chwyciła mocniej za różdżkę i pokonała wszystkich swoich przeciwników. Moc buzowała w jej żyłach, dodając jej niesamowitej energii. Serce zwiększyło tempo bicia, a wzrok się wyostrzył.

Od dziecka potrafiła zmieścić w sobie tak wiele mocy. Nikt nie uważał tego za możliwe. Dla mężczyzn było to już prawdopodobne, ale nie dla kobiet. Była wyjątkowa i zdawała sobie z tego sprawę. Było to zarówno atutem, jak i przekleństwem. Nie chciała tego, nigdy. Wolałaby mieć normalne życie i możliwość wyboru. Jednak, jeśli mogła pomóc i to w dość znaczący sposób, nie mogła odmówić.

Okręciła się w miejscu i poczuła charakterystyczny uścisk w żołądku. Pojawiła się tuż obok Rose, a czerwone oczy skupiły się na niej.

- Kim jesteś? – zasyczał Voldemort. Bała się go. Jak każdy. Jednak ratowanie tej dziewczyny było dla niej ważniejsze. Czuła, że właśnie dzięki temu da radę go pokonać. Rose była kluczem, ale Dorcas nie wiedziała jeszcze dlaczego.

- Nie pozwolę ci jej tknąć – rzekła z powagą i spokojem. Różdżka w jej dłoni wręcz podskakiwała od ilości magii.

- Nie musisz – zaśmiał się pogardliwie. – I tak to zrobię.

Zaatakował. Stał blisko więc zaklęcie miało do pokonania bardzo krótką drogę. Jednak zdążyła unieść różdżkę i wyczarować tarczę. Zagrzmiało, a ludzie dookoła obejrzeli się na nich. Voldmort rzucał zaklęcie za zaklęciem, a Dorcas szybko je zbijała. Krótkie grzmoty odbijały się od ruiny wsi, na której teraz byli.

Jedna z klątw musnęła jej rękaw. Poczuła niesamowite ciepło. Nie wyobrażała sobie co by się stało, gdyby ten świetlisty grot utonął w jej piersi. Pewnie stawiała stopy pośród stosów gruzu. Gdyby się potknęła, to byłby to jej koniec.

Rose leżała niedaleko. Nie ruszała się. Jej oczy błądziły po zachmurzonym niebie, jakby nagle odebrano jej zdolność myślenia. Powinna podnieść się i uciekać, ale Dorcas w tym momencie nie mogła jej tego powiedzieć.

Teraz musiała sama walczyć o to, żeby przeżyć.

                                                                              ><

Remus zakręcił różdżką, a fioletowy płomień uderzył w jednego ze śmierciożerców. Razem z Mary i Fabianem Prewettem, próbował dostać się bliżej Rose i Dorcas, która teraz walczyła z Voldemortem. Zaklęcia wypowiadane przez tą dwójkę latały tak szybko, że trudno było w ogóle się domyśleć jakie zostało rzucone.

Patrząc na ich pojedynek. Widząc, że Voldemort mimo wszystko obejmuje prowadzenie, Remus zdał sobie sprawę z czym przyszło im się mierzyć. To była magia na zbyt wysokim poziomie. On sam zginąłby od razu.

- Uważaj! – krzyknął Fabian. Remus automatycznie się schylił, a zaklęcie rzucone, przez jego kolegę przeleciało nad nim i trafiło śmierciożercę, który skradał się z boku.

- Dzięki!

- Nie ma za co Rem! – Lupin pokręcił głową ze zrezygnowaniem, słysząc to przezwisko. W końcu przeciwników zrobiło się mniej i zaczęli się zbliżać do Rose, która nie wykazywała żadnego znaku życia. Leżała na plecach i wpatrywała się w niebo, jakby tam próbowała znaleźć ratunek. Remus bez zastanowienia rzucił się w jej stronę.

- Lupin! – krzyknęła Mary. Próbowała go złapać, ale jej się wyślizgnął. Musiał dopaść do Rose i ją stąd zabrać.

Nie chciał, żeby Syriusz znów cierpiał. Nie chciał też, by Rose znów zamieniła się we wrak siebie samej. Upadł na kolana, obok dziewczyny, boleśnie je sobie raniąc. 

- Rosie, wstawaj. Musimy uciekać. – Dziewczyna przeniosła na niego mętne spojrzenie. Nie było w niej życia. Tylko pustka. Przestraszył się tego jak wyglądała. Krew spływała po jej dłoniach, a paznokcie były połamane. Cała twarz była pokryta kurzem i potem.

Lupin był oszołomiony, ale wiedział, że musi działać szybko. Nie wiedział, kiedy Voldemort zorientuje się, że przy Rose ktoś stoi.

- Idziemy – rozkazał ostro. Dziewczyna o dziwo usiadła i złapała go za rękę.

- Pomóż mi.

- Obiecuje, tylko musisz iść ze mną.

Rose na chwiejnych nogach wstała. Objął ją ramieniem i podtrzymując zaprowadził jak najdalej od Voldemorta. Jedna ręka Blue wisiała bezwładnie. Musiał zabrać jej różdżkę, żeby dali radę jakoś iść. Teraz oboje nie mieli się jak bronić. Na szczęście dołączyli do niech Fabian, Mary i Benio. McDonald była wściekła, ale gdy tylko zobaczyła Rose jej złość przerodziła się w strach.

- Nie możemy się deportować. Ona się rozszczepi.

- Trzymajcie – zawołał Fabian i podał im galeona. – To świstoklik. Za minutę zabierze was do Doliny Godryka.

- Idziesz z nami – powiedziała Mary.

- Nie mogę. Ktoś musi pokazać śmierciożercom gdzie ich miejsce.

Wtedy galeon zaczął jarzyć się jakimś przedziwnym blaskiem. Mary, Remus i Rose złapali za niego. McDonald ze zdziwieniem spojrzała na Benia, który nie wyciągnął ręki. Chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Poczuła szarpnięcie i wylądowała twardo na chodniku przed domem Jamesa.

- Merlinie! – krzyknął James. – Syriusz, Lily!

Evans i Black wybiegli z domu jak oparzeni.

- Rose! – zawołał Łapa i podbiegł do dziewczyny. Nie przyjrzał się jej nawet. Nie obchodziło go to jak wyglądała. Upadł na ziemię koło niej i objął ją z całej siły. Ona wtuliła twarz w jego ramię i zaczęła cicho płakać. Ich uścisk był tak szczelny jak nigdy.

- Nie rób tak więcej.

- On już wie – wyszeptała, a Black poczuł jakby zapadał się w głęboką ciemną otchłań. Jego serce praktycznie stanęło, a ciało oblał zimny pot.

Już nie było dla nich ratunku.

                                                                              ><

Dorcas już nie miała siły unosić ręki. Każda jej obrona była słabsza. Każdy ruch mniej precyzyjny. Ludzie z Zakonu byli za daleko.

Jej moc pierwszy raz w życiu okazała się za słaba. Może nie miała w sobie tyle ambicji czy zacięcia, by dać mu radę. Miała potencjał, ale nie w pełni wykorzystany. Światu potrzebny był ktoś kto da radę się bez reszty poświęcić. Ktoś kto pozna miłość i ona da mu siłę.

Ona nie była tą osobą.

Była już zbyt zmęczona. Zbyt przerażona i zbyt zrezygnowana. Pogodziła się z brakiem rozwiązań.

Jej ręka działa jak na jakiejś blokadzie. Powoli traciła siłę by nawet ją unieść. Bez zastanowienia używała zaklęć niewerbalnych, ale nie przykładała się do nich. W końcu klątwa tnąca trafiła ją w bok. Jej skóra rozeszła się, a krew popłynęła po jej udzie. Syknęła i odruchowo się skuliła. Wtedy trafiło ją drugie zaklęcie. Później trzecie i czwarte, a różdżka wypadła jej z dłoni. Upadła na kolana i lekko uniosła głowę.

O dziwo, dopiero teraz przestała się go bać. Dopiero teraz stojąc na granicy śmierci zdała sobie sprawę, że on też jest śmiertelny. Jego też można zabić.

Potrzeba tylko odpowiedniej osoby, a ona miała pewność, że ratując Rose w jakiś sposób pomogła zniszczyć Voldemorta.

Teraz więc patrząc mu w oczy widziała widmo jego zagłady i nie mogła odmówić sobie uśmiechu.

- To twój koniec. Byłaś potężna, ale się przeceniłaś.

- Dla każdego kiedyś nadejdzie koniec. Dla ciebie też – rzekła. Słyszała jego śmiech jakby była pod wodą, a on na powierzchni.

Później były tylko dwa słowa, rozbłysk i koniec.

/*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro