Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 011„W szponach niebezpieczeństwa"


Hej kochani!

zapraszam serdecznie na kolejny rozdział. Mam nadzieję, że wam się spodoba i przyjemnie się będzie wam czytało. Oczywiście zapraszam do komentowania swoich myśli na temat tej historii. pozdrawiam.

(Okolice Bath )



-Błagam nie umieraj ....

Justin bezradnie przytulał do siebie ranną Jane. Dość mocno krwawiła. Piękny strój do konnej jazdy jaki miała tego dnia na sobie coraz bardziej nasiąkał jej krwią. Twarz przybierała trupioblady kolor. Oddychała z coraz większym trudem. Doskonale zdawał sobie sprawę jak dużą odległość mieli do domu Marcusa. Musiał działać intuicyjnie. Znaleźć jakąś pomoc. Lekarza lub kogokolwiek. Nie wiedział też, czy mężczyzna działał sam. Pomyślał o synu, który został sam na wyspie. On również mógł być w niebezpieczeństwie. W sumie Justin miewał kilkoro wrogów, którzy mogli chcieć jego śmierci. Nie byli oni aktywni od wielu lat. I z pewnością nie skrzywdziliby żony. Przynajmniej pragnął w to wierzyć. Rzeczywistość pokazywała zupełnie inną wersje realności. W dodatku pogoda postanowiła również zadać im cios w postaci rzęsistego deszczu. Konie zostały spłoszone, a do najbliższego gospodarstwa jakie mijał miał około trzech kilometrów pieszo. Przeklinał się w myślach za swój mocno inteligentny pomysł. Powinien bardziej dopracować szczegóły swoich uwodzicielskich mocy i wybrać bezpieczniejsze miejsce niż las oddalony o kilka mil od domu. Pokręcił głową mocno już poirytowany. Jane jęknęła cicho z bólu. Ostrożnie wziął ją na ręce i ruszył do przodu. Przeklinając pogodę oraz własną głupotę stąpał delikatnie po mokrej ziemi. Czuł jak całe ubranie przesiąkło mu od deszczu. Nie miał pojęcia jak długo szedł. Deszcz co chwila zmieniał swoją jakość. Raz padał mniejszy, a raz większy. Gdzieś w oddali słychać było burzę. Szedł coraz trudniej. Z każdą chwilą oddech mężczyzny coraz bardziej słabł. Chociaż nie był ranny czuł piekielne zmęczenie. Starał się również osłonić sobą drżącą Jane. Nie mógł jej stracić. Nie teraz, gdy postanowił o nią walczyć. W końcu trud mężczyzny został wynagrodzony. Po trudach marszu odnalazł jakieś domostwo. Była to chata prawdopodobnie leśniczego. Mocno zaniedbana i opuszczona. Jednak w tym momencie na nic lepszego nie mógł liczyć. Podejrzewał iż prędzej, czy później Marcus wyślę kogoś na poszukiwania. Nikt jednak nie wiedział dokąd wyruszyli. Justin nie podał żadnych szczegółowych informacji. Chciał zrobić niespodziankę żonie. Wiele słyszał o tamtejszych lasach oddalonych o kilka mil drogi. Mógł mieć tylko nadzieję, że uda mu się znaleźć wszystko czego potrzebował. Musiał zrobić wszystko, by uratować kobietę. Była dla niego za bardzo droga. Chata należała do skromnych. Posiadała dwie izby oraz dwa oddzielne pomieszczenia. Na kuchnię oraz taki przedsionek z toaletą. Zadbana, lecz od dawna nie używana. W dużej izbie było łóżko i mały stolik. Prócz tego przybory toaletowe. Najwyraźniej ktoś dbał tutaj o te miejsce. Ostrożnie ułożył Jane na łóżku. Pod fałdami sukni zaczął badać sporej wielkości ranę. Jęknęła cichutko czując dotyk mężczyzny. Rana wyglądała bardzo poważnie. Liczyła się każda minuta, a on kompletnie nie wiedział, co robić. Musiał wyjąć kulę i zaszyć ranę. Nie był najlepszy w te klocki. Kilka razy próbował coś działać w tym temacie, ale zszywał jedynie rany zwierząt. Nic więcej. Ta ludzka wyglądała inaczej i mógł ryzykować jej życiem, by ją uratować. Zaklął pod nosem nie wiedząc, co powinien zrobić. Nigdy jeszcze nie czuł się aż tak bardzo bezradny. Wędrując energicznie po chacie odnalazł potrzebne rzeczy. Świeże ręczniki, noże. Zagotował wodę i zaczął czyszcić narzędzia. Miał niewiele czasu i musiał działać. W duchu cały czas się modlił. Kobieta musiała być bezpieczna. Za wszelką cenę. Tylko o tym myślał. Nic innego nie mąciło mu umysłu. Drżącymi rękami zaczął wyjmować kulę. Robił, to bardzo powoli. Przez cały czas wolną ręką wycierał pot z czoła. Drżała jęcząc jego imię. Czuł się współwinny całej sytuacji jak nigdy jeszcze. Na szczęście zdołał wyciągnąć kulę. Nie było to łatwe zadanie. Cały czas drżały mu ręce. Najgorsze minuty w jego życiu. Znalazł również igły z nićmi. Później pozszywał wszystko bardzo delikatnie. Wiedział, że będzie musiał obejrzeć ją lekarz. Jednak nie mogli na razie wyruszyć. Jane musiała dojść do siebie. Odzyskać przytomność. Teraz podróż bez konia i odpowiedniego przygotowania była naprawdę ryzykowna dla dziewczyny. Kobiety. Jego żony. Podczas tych kilku godzin czuwania sporo myślał o swojej przeszłości. Niegdyś przeżył naprawdę piękną i cudowną miłość. Otrzymał wielką szansę od losu. Niestety nie dane mu było zaznać szczęścia. Nie mieli szansy z Mirabel na spełnienie. Potem dostał Jane. Ciepłą i cudowną istotę, która oświetlała go swoim blaskiem. On nie doceniał tego blasku. Zdradzony i oszukany cierpiał w milczeniu, próbując zapomnieć o ukochanej, która go opuściła. Dzisiaj pełen zupełnie innych doświadczeń myślał zupełnie inaczej. Zaczynał rozumieć, co Mirabel chciała mu przekazać swoim odejściem. Ona od początku wiedziała, że nie mieli żadnych szans na szczęśliwe spełnienie. Próbowała w jakiś sposób mu, to przekazać. On rozumiał wszystko inaczej. Pragnął wierzyć, że go zdradziła i po prostu porzuciła. Tymczasem im obojgu niezwykle pomogła. Odnaleźli siebie. On odzyskał własne życie. Zamierzał teraz zrobić wszystko, by ona była szczęśliwa. Miał cichą nadzieję, iż będzie mu to dane. Nie wiedział dokąd ich zawiezie los.

- Obiecuje Ci Boże, jeżeli ona przeżyje będę najlepszym mężem na świecie ... - wyszeptał drżącą ręką ocierając pot z czoła. Chciał dodać coś jeszcze, ale nagle drzwi otworzyły się z hukiem. Justin nerwowo wstrzymał oddech. Odruchowo sięgnął po leżący kawałek drewna na ziemi. Będzie walczył jeżeli zostanie zmuszony. W tym momencie bezpieczeństwo żony należało do najważniejszych.


(wyspa św. Małgorzaty)

-ten dzień zapowiada się naprawdę nieźle...

Mruknął Roger do pozostałych, zarzucając wędkę do rzeki. Siedzieli nad biegiem w pełnym składzie. Dziewczęta plotły wianki opowiadając sobie różne historię, a chłopcy łowili ryby. Typowy podział obowiązków. Nikomu ten fakt nie przeszkadzał. Szczególnie, że czuli się naprawdę dobrze w swoim towarzystwie. Ta przyjaźń wiele znaczyła dla Elizabeth. Doskonale zdawała sobie sprawę, iż od września sporo się zmieni. Chłopcy wrócą do szkoły, a ona będzie musiała zdobywać kolejne doświadczenia. Christina uważała, że powinna na święta mieć swój debiut. Nieustannie bombardowała wuja Jamesa w tej sprawie. Ją samą przerażało tak wielkie wydarzenie. W ogóle za każdym razem się denerwowała, gdy występowała w roli hrabianki. Zawsze marzyła, by być po prostu zwyczajną Lisbeth Callum. Wówczas życie byłoby o wiele łatwiejsze. Westchnęła cicho i zaczęła przekrajać przyniesiony chleb. Chłopcy mieli zamiar upiec ryby. To jeden z wielu rytuałów jakie przeprowadzali każdego dnia. Uwielbiali spędzać czas razem. Nie przewidywali, że pojawi się ktoś jeszcze. Ktoś, kto odmieni ich dotychczasowe życie w niezbyt dobry sposób. Właśnie rozpalali ognisko, gdy nadjechało kilku jeźdźców. Jednego Filip rozpoznał bez trudu, chociaż rzadko widywał. Tuż obok niego jechała intrygująca kobieta. Jeździec zeskoczył z konia.

- Wuj Theo! – wykrzyknął zaskoczony Filip. Theo był również jego ojcem chrzestnym oraz prawnym opiekunem, gdyby coś stało się ojcu. Widząc niezbyt zadowoloną minę mężczyzny poczuł lekki niepokój. Niechętnie też spojrzał w stronę towarzyszących mu osób. Nie wyglądali jak grupa arystokratów. Wręcz przeciwnie. Przypominali grupę, której nie chciałby spotkać w ciemnej ulicy. – Co tu robisz?

- Musisz pojechać ze mną do pałacu... - oznajmił tonem żądającym pełnego posłuszeństwa. – Twoi rodzice mieli wypadek. Oboje nie żyją. Ich ciała nie zostały znalezione, lecz to o niczym nie przesądza.

Filip zbladł na twarzy słysząc te słowa. Nie spodziewał się tego. Dla niego to istne szaleństwo. Chłopcy od razu stanęli po jego stronie. Chcieli mu towarzyszyć, lecz niestety nie pozwolono im. Później było już gorzej. Młodego Filipa zamknięto w pałacu. Zwolniono większość służby. Postawiono straże. Dom w którym chłopiec miał czuć się bezpieczny stał się pewnego rodzaju fortecą. Filip nie rozumiał, co się dzieje. Usiłował rozmawiać z wujem, lecz ten ciągle odprawiał go z kwitkiem. Nie wierzył w śmierć rodziców. Wręcz przeciwnie. Pragnął wierzyć, że to zwykła pomyłka. Lecz niestety. Doszły go smutne wieści z Bath, które potwierdzały wersje wuja. Zaczynał rozumieć Lisbeth oraz hrabiankę. Obydwie w młodym wieku straciły rodziców. Musiały czuć się naprawdę kiepsko. Niestety nie wiedział czemu wuj go więził. Nie pozwalał na spotkania z przyjaciółmi. Mieli coraz mniej czasu. Pragnął wykorzystać te wakacje w pełni. Tymczasem od kilku dni siedział w swoim pokoju niczym więzień. Dostarczano mu tylko posiłki. Nikt z nim nie rozmawiał. Niczego nie tłumaczył. Powoli zaczynało do niego docierać, że znajduje się w niebezpieczeństwie. Musiał działać jak najszybciej. Jeśli czegoś nie próbował, to ucieczka. Musiał mieć pewność, że rodzice naprawdę nie żyli. Coś zdecydowanie mu tu nie grało, a wuj ukrywał wiele faktów. Ponieważ drzwi miał zamknięte na klucz zamierzał uciekać oknem. Co prawda jego pokój znajdował się na drugim piętrzę, ale matka zawsze dbała, by miał zapas różnej garderoby. Wykorzystał więc pościel oraz ubrania, by zrobić dość mocny sznur. Przywiązał go do rogu łóżka, sprawdzając, czy jest wystarczająco mocny. Nie chciał przypadkiem skręcić karku. Obwiązał się sznurem i zmówił cichą modlitwę prosząc Boga o pomoc. Miał cichą nadzieję, że patron go wysłucha. W tym momencie liczył na mały cud. Przestawił nogę i ostrożnie zaczął się zsuwać. Czuł jak łóżko porusza się wraz z jego ciałem. Cały czas drżał. Nogi ślizgały się po śliskiej powierzchni kamienia. Kilka razy uderzył ciałem, czując iż będzie miał siniaki. Nie przestawał. Był coraz bliżej. Niestety sznur nie wytrzymał ciężaru. Materiał zaczął się rwać. Próbował się czegoś złapać, lecz nie dał rady. Upadł na ziemię, czując jak go zamroczyło. Ten hałas obudził pilnujących ludzi. Zaklął pod nosem, próbując uciekać, lecz złapano go nim dobiegł do drzwi ogrodu. Brutalny mężczyzna chwycił go za ramię i przerzucił go sobie przez ramię. Filip okładał go pięściami, lecz nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Niósł go z powrotem w stronę pałacu. Theo siedział w towarzystwie swojej kobiety i popijał brandy. Wyglądał przy tym na wyjątkowo zadowolonego z siebie. Na ich widok wstał gwałtownie z groźną miną.

- Smarkacz próbował zwiać z drugiego piętra ... - mruknął, zrzucając chłopca na podłogę. Filip jęknął obolały. – Może wypadałoby zamknąć go w piwnicy? Ostudzimy jego zapały, gdy dostanie tylko chleb i wodę. Nie będziemy tolerować takiego zachowania.

Lady Solter, bo tak kazała siebie nazywać kobieta niechętnie spojrzała na chłopca. Podeszła do niego bliżej po czym zamachnęła się i uderzyła go w twarz. Tak mocno, że aż się zatoczył. Jęknął cicho dotykając policzka. Zaczynał rozumieć, że nadchodzi coś złego. Wuj nie należał do dobrych ludzi. I być może stał za tajemniczym „wypadkiem" rodziców. Jeśli w ogóle, to prawda.

- Czy moi rodzice naprawdę nie żyją? – zapytał ściszonym, ale odważnym głosem. Nie zamierzał dać się zastraszyć. Wręcz przeciwnie. Był następcą książęcej dynastii. Po ojcu przejmował tytuł. Musiał pokazać jak być prawdziwym dziedzicem. Wuja Theo zawsze uważał za nieszkodliwego łobuza. Nie poszedł do wojska ani też nie został duchownym. Grywał w karty i wciąż tracił majątek. Rzadko bywał w domu na całe szczęście. Mimo wszystko ojciec mu ufał. Za wszelką cenę zamierzał zrobić wszystko, by poznać prawdę. – Wuju, co ty zrobiłeś?

- Widzisz chłopcze. W czasie narodzin doszło do pewnej pomyłki ... - zaczął przemawiać łagodnym tonem. – To ja powinienem być pierworodnym. Pierwszym synem. Los zadrwił ze mnie okrutnie stawiając mnie na drugim miejscu. Nasz ojciec nigdy nie był sprawiedliwy. Nie raz nie żałował pasa. Nie traktował nas sprawiedliwie. Ja odczuwałem to najczęściej. Mieliśmy jeszcze siostrę. Pewnie opowiadał ci o biednej Mary? O losie jaki ją spotkał?

Filip przytaknął. Pamiętał dobrze historię cioci Mary. Była najmłodsza i najdrobniejsza. By zdobyć pokaźny majątek ojciec wydał ją za mąż. Miejscowy sędzia. Miał być uczciwym człowiekiem. Niestety. Posiadał mroczną stronę. Pewnego dnia tak pobił Mary, że straciła dziecko i umarła. Miała wówczas szesnaście lat.

- Nigdy nie wybaczyłem ojcu ani Justinowi, że jej nie ochronił. Jedyna istota jaka miała dla mnie znaczenie. Nie zrobiła nikomu krzywdy. Zawsze miała dobre słowo dla każdego.

Filip często żałował, że nie miał okazji jej poznać. Widywał portrety kobiety w domu. Widział szczerość w oczach kobiety.

- Mój tata był tylko dzieckiem ... - Filip stanął w obronie swojego ojca. Theo parsknął śmiechem i pokręcił głową.

- Kiedy dorośniesz zrozumiesz moje podejście ... - rzucił tylko po czym skinął głową na swojego ochroniarza. Chwycono Filipa i wyniesiono z gabinetu. Wciąż usiłował walczyć, ale nie miał żadnych szans z rosłym mężczyzną. Mógł mieć tylko nadzieję, że jego przyjaciele zaczną się martwić i spróbują mu pomóc. W tym momencie tylko nadzieja trzymała go przy zdrowych zmysłach.

*~*~*

-Muszę sprawdzić, co się dzieje.

Elizabeth Cameron stanowczym głosem stwierdziła swoją pozycje. Od jakiegoś czasu nie mieli żadnego kontaktu z Filipem. Roger i Dhani również byli odprawiani z kwitkiem. Ta sytuacja coraz bardziej ją niepokoiła. Wiedziała, że powinna powierzyć sprawę dorosłym, ale czuła iż oni byli również bezradni. Oficjalnie podano wieści o śmierci książęcej pary, a Theodor był oficjalnie prawnym opiekunem Filipa. Mógł więc tak naprawdę zrobić wszystko. Ta cała sytuacja martwiła nie tylko ją. Roger i Dhani, którzy znali Filipa dłużej niż ona również byli przerażeni. I wówczas wpadła na bardzo szalony pomysł. Postanowiła jako hrabianka przybyć do pałacu. Przebierze się więc sama za siebie i dzięki temu spróbuje zdobyć jakieś informacje. Oczywiście o całym planie powiedziała tylko Weronice. Nie chciała by ktokolwiek inny odkrył, co zamierza. Wówczas z pewnością uznaliby, to za zbyt ryzykowne. Wolała sama wszystko sprawdzić. Uważała, że jako szlachcianka była bardziej przygotowana mniejsze ryzyko. Przynajmniej sama tak uważała. Weronica nie kryła swojego strachu o przyjaciółkę. Doskonale zdawała sobie sprawę, iż taki plan może być bardzo ryzykowny i w każdej chwili mogło stać się ofiarą.

- Nic się nie martw ... - próbowała przekonać przyjaciółkę. Zakładała właśnie swoją ostatnią perukę. Czarne loki delikatnie spływały na jej twarz, tworząc piękną spiralę włosów. Do tego odpowiedni makijaż. Wyglądała jak zwyczajna hrabianka. Miała cichą nadzieję iż nie zostanie rozpoznana. Weronica nie była przekonana, co do całego planu. Jednak postanowiła sobie odpuścić. Dobrze znała swoją przyjaciółkę. Bywała nieugięta, gdy coś sobie postanowi. Tym razem również. Do pałacu postanowiła podjechać w pełnej klasie. Wzięła karetę oraz stajennego. W ten sposób nie odmówiono jej wizyty. Oczywiście sam Theodor wyglądał dość ponuro. Równie niesympatyczne wrażenie sprawiała jego kobieta? Tak mogła określić towarzyszkę mężczyzny?

Poczęstowano ją herbatą i ciasteczkami. Bywała już w pałacu i znała większość służby. Chociażby z widzenia. Nie umiała jednak powiedzieć kim jest ta tajemnicza postać niosąca tacę. Sprawiała wrażenie mocno zastraszonej. Gdy przyszedł Filip omal nie krzyknęła na jego widok. Był zmizerniały, twarz chłopca pokrywała siniaki. Miała wielką chęć go przytulić, lecz zachowała dystans. Co nie należało do łatwych zadań. Na szczęście zostawiono ich samych przy umalowanych drzwiach.

- To ja Lisbeth ... - wyszeptała cicho. – Poszłam po pomoc do hrabianki Cameron. Ponieważ jesteśmy trochę podobne, pomogła mi, gdy wszystko jej opowiedziałam. Wiem dość ryzykowne, ale chciałam mieć pewność, że nic ci nie jest.

Westchnęła cicho spoglądając na chłopca. Przyjaciel przytulił się do niej ciepło. Ten człowiek był bardzo ważny dla niej. Pragnęła by był bezpieczny. Nie wiedziała, czy zdoła to zrobić. Tym razem czekało ich o wiele trudniejsze zadanie.

Filip był pod wrażeniem tego, że tak wiele zrobiła. Wyczuwał, iż dziewczyna ma wiele tajemnic o których nie chciała mówić. Już wcześniej zauważył dziwną zażyłość pomiędzy nią, a Rogerem. Lubił Lisbeth, ale nie chciał wchodzić przyjacielowi w paradę. Tak jest zdecydowanie lepiej. Wciąż byli jeszcze młodzi. Mieli sporo czasu na uczucia. Na razie mieli o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Musiał mieć pewność, że jego rodzice żyją i nic im nie jest.

- Podziękuje hrabiance, gdy tylko nadarzy się okazja ... - wyznał, mocno zaskoczony zachowaniem dziewczyny. Miał o niej inne zdanie. Najwyraźniej zaskoczyła wszystkich. No cóż. Zaczynał rozumieć, że ludzi trzeba najpierw poznać. Dopiero później oceniać. – Musisz stąd iść. Jeżeli wuj odkryje kim jesteś, możesz być w niebezpieczeństwie.

Stanowczo pokręciła głową. Nie po to sporo ryzykowała, by tak po prostu go zostawić. Za bardzo jej na nim zależało. Był uparty, ale ona jeszcze bardziej. Miała w głowie swój plan. Wiedziała, co chcę zrobić, by go uratować. Zamierzała zaryzykować jeszcze bardziej.

- Uciekniemy stąd razem! – stwierdziła po chwili. Chłopak pokręcił głową. Już raz próbował. Niestety poległ. Wuj wydawał się być przygotowany na wszystko. Jednak Lisbeth nie zamierzała się poddawać. Wyjęła mapę, którą mu podała.

- Znalazłam ją przez przypadek .... – wyznała, gdy ku swojemu zaskoczeniu rozpoznał plan zamku. Nie powiedziała jednak, że znalazła go w pamiętniku matki. Zawierał zaznaczone ukryte przejścia. Być może nie każdy o nich wiedział. Ostatecznie wuj również się tu wychował. Jednak ona miała nadzieję iż nie zna wszystkich przejść. Mogli zatem wykorzystać tę sposobność i uciec. Jeżeli dotrą wspólnie do rezydencji chłopaków, wówczas nikt inny ich nie zatrzyma, a Filip będzie bezpieczny. Niestety w świetle prawa wuj Filipa wciąż pozostawał jego opiekunem. Musieli jakoś pominąć ten fakt. Jedyną nadzieją dla nich pozostawał sędzia pokoju. Sir Adam Browson, który piastował ten urząd od trzydziestu lat. Elizabeth miała okazje poznać go oraz żonę i córkę Amandę. Cała rodzina wywarła na niej ciepłe wrażenie. Szczególnie cicha i wrażliwa Amanda. Myślała nawet o nawiązaniu bliższej znajomości z nimi, lecz nie chciała ich okłamywać. Filipa również.

Nagle poważniej spojrzała na chłopca i nerwowo przełknęła ślinę. Powinna mu powiedzieć. Teraz jest idealna okazja. Później może już takiej nie być. A jeśli dowie się jak Roger? Przez przypadek? W najmniej sprzyjającej okazji? Pokręciła głową. Nie wierzyła w przypadki. Bardziej przeznaczenie. Ono sprowadziło ją na wyspę. Odnalazła dom, który pokochała całym swoim sercem. I zamierzała bronić wszystkich swoich bliskich, których posiadała. Nigdy chyba nie czuła, aż tak wielkiej odwagi jak teraz. Nie uważała się za tchórza, ale nie wysuwała się naprzód. Wręcz przeciwnie. wolała trzymać się z boku. Lecz teraz szła do przodu. Miała dla kogo walczyć.

- Czas odwiedzić dobiegł końca ... - drgnęli, gdy wuj Theo wszedł, szeroko otwierając drzwi do salonu. – Wybacz hrabianko, ale Filip ma trochę zadań do wykonania.

Mówiąc te słowa wymownie spojrzał na Filipa. Chłopak wiedział, co może być jeśli nie wykona swojego zadania.

Skinął głową, lekko popychając ją w stronę drzwi. Nie chciała iść, lecz nie miała wyjścia. Theo wyprowadził ją w stronę bramy wejściowej. Między nimi panowała krępująca cisza. Już miała ruszyć w stronę czekającego ją powozu, gdy mężczyzna gwałtownie chwycił ją za rękę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Znałem twoją matkę ... - powiedział ściszonym głosem. Wyczuła w nim odrobinę pożądania. Zadrżała czując jak strach, rozpływa się po jej ciele. Ten mężczyzna był czystym złem. Nie rozumiała jak ktoś taki, mógł być spokrewniony z cudowną rodziną St.Jamesów. – Była bardzo niezwykłą kobietą. Przyciągała ludzi do siebie niczym magnes. Mnie również zauroczyła, lecz wybrała kogoś z kim nie mogłem rywalizować. Wręcz przeciwnie. Kolejnej szansy nie dostałem, ale ty młoda damo jesteś jeszcze piękniejsza od swojej mamy. Może kiedyś będzie dane nam poznać się bliżej.

Elizabeth nerwowo pokręciła głową. Nie chciała w ogóle wnikać zbyt szczegółowo do życia matki. Przynajmniej nie z tym człowiekiem. Podświadomie czuła, iż nie jest dobrym człowiekiem. Filip mógł być w większym niebezpieczeństwie niż przypuszczali. Musieli zatem działać bardzo szybko. Jeśli czegoś nie zrobią może coś się stać złego. Elizabeth niechętnie zostawiała chłopca na pastwę losu. Wolałaby być przy nim, ale nie chciała go zostawić. Niestety obecnie i tak nic by nie zrobiła. Filip dostał mapę i mógł z niej skorzystać. Tylko ona mogła mu pomóc. I zamierzała zrobić wszystko, by osiągnąć ten cel. Kiedy wyjeżdżała w karecie, zmieniła swój wizerunek. Znowu była zwyczajną Lisbeth Cameron. W tej roli czuła się najlepiej.

Kiedy dojechała do rezydencji chłopców już na nią czekali. Weronica była z nimi. Towarzyszył im również ojciec chłopców. Matka gdzieś poszła na przyjęcie. W ogóle nie przejmowała się całą sytuacją. Jak zawsze myślała tylko o sobie. Lisbeth streściła wszystko, co widziała i słyszała. Mężczyzna nie krył swojego niepokoju. Już wiedział, że to musi być umyślne działanie. Nic innego nie przychodziło mu do głowy.

- Dobra robota ... - powiedział do niej nie kryjąc dumy. Była bardzo podobna do matki, chociaż jeszcze tego nie widziała. Przyjdzie czas i pora kiedy młoda hrabianka pozna te różnicę. Na razie musiała dorosnąć i sama odnaleźć własne wartości. Wierzył, że da radę, gdyż należała do silnych osób. Tymczasem musieli działać błyskawicznie. Miał zamiar walczyć dla przyjaciela, któremu był winien dawną przysługę. I zamierzał zrobić wszystko, by ich ocalić.

*~*~*

(Okolice Bath – dwa dni później)

-Justin ....

Drgnął, gdy jego żona w końcu otworzyła oczy. Przez cały dzień czuwał przy niej, bojąc się co będzie dalej. Przez cały dzień wspominał swoje życie i sporo się modlił. Już podejrzewał, kto może stać za tym wszystkim. Tylko jedna osoba przychodziła mu do głowy, ale wolał wierzyć iż to nie prawda. Jego młodszy brat Theo. Zawsze zazdrosny o tytuł księcia. Nigdy tego nie rozumiał, ale ojciec nie traktował ich jednakowo. Justin starał się być dobrym bratem, a Theo umiał świetnie udawać. Przez lata tuszował swoją nienawiść. Czasami docierały do niego wybryki brata, lecz mimo wszystko mu ufał. Koniec, końców łączyła ich prawdziwa, braterska więź. Przynajmniej on w to wierzył. Ustalił Theo prawnym opiekunem Filipa. Ta myśl go otrzeźwiła i sprawiła, że zadrżał. Jego syn był w niebezpieczeństwie. Jeżeli Theo posunął się do zabicia jego oraz żony, z pewnością nie będzie miał problemu z uśmierceniem bratanka. Musiał ratować syna, lecz wcześniej chciał widzieć, czy z żoną wszystko w porządku. Obserwował jej twarz jak otworzyła oczy, po czym delikatnie się uśmiechnęła. Mógł odetchnąć z ulgą. Ostrożnie dotknął jej czoła. Nie było gorące. Więc na całe szczęście doszła do siebie.

- Jak się czujesz? – zapytał ściszonym głosem. Kiedy poprosiła o wodę nalał świeżej i podał jej kubek. Miała spuchnięte usta, piła z prawdziwą ulgą. Rana nie otworzyła się. Całe szczęście. Zrobił wszystko, by uratować jej życie. Walczył do samego końca.

- Lepiej ... - powiedziała słabo. Na moment przymknęła oczy. Wciąż zbyt dobrze pamiętała ten fragment w którym obcy mężczyzna strzelał do jej męża. Chociaż tak wiele ich dzieliło, wciąż go kochała. Był jej mężem. Jedyną miłością życia.

- Dlaczego? – Te pytanie cisnęło mu się na usta od kiedy została ranna. Nie chciał wierzyć, że po tym wszystkim kochała go aż tak bardzo. Czuł iż nie zasługiwał na jej miłość. Nigdy nie dochował wierności. Zawsze ukrywał się w cieniu. Pokazywał swoją nie raz okrutną twarz. Dopiero kiedy odeszła zrozumiał, że jest mu bardzo droga. I nie chciał jej stracić w żaden sposób. Powoli przyznawał przed sobą swoje uczucia. – Czemu mnie uratowałaś?

- Wiem wszystko o twoich zdradach oraz romansach ... - powiedziała ku jego zaskoczeniu. – Miałam okazje poznać Beatrice, jedną z ostatnich kochanek. Wiedziałam, że sobie zasłużyłam. Nosiłam w sercu tajemnicę odejścia Mirabel i nic nie robiłam. Przyzwalałam ci cicho, wiedząc jak bardzo cierpisz. Uważałam, iż moja miłość w końcu do ciebie dotrze. Jednak mijały lata, a my wciąż żyliśmy w zawieszeniu. Nawet narodziny Filipa niczego nie zmieniły. Niestety potem zaczęło być coraz trudniej. Przybycie Elizabeth sporo zmieniło. Nie ma dnia w którym się nie martwię, by Filip nie podzielił losu swego ojca. Obserwowałam syna oraz młodą hrabiankę. Czy wiesz, że gra ukrytą rolę? Od razu ją poznałam, chociaż nie mam pojęcia czemu wszystkich oszukuje. Chciałabym mu powiedzieć, kim jest, lecz wolę ukrywać te prawdę. Nie chcę mieszać się w sprawy dzieciaków. Tak wiele rzeczy nam umknęło. Pozwoliliśmy przeszłości wpłynąć na nasze życie. Pytałeś czemu cię uratowałam? Kierowała mną miłość. Kocham cię idioto, bardziej niż kogokolwiek na tym świecie. Nie wyobrażam sobie innego mężczyzny niż ciebie. Zawsze tak było. Pamiętasz, gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy? Ty już wtedy nie widziałeś świata po za Mirabel, lecz u twojego boku był ktoś jeszcze. Anna Randall. Pamiętasz ją jeszcze?

Przytaknął. Oczywiście pamiętał Annę. Był z nią związany dość dłuższy czas. Jego pierwsza, nieco starsza kochanka. Strasznie zaborcza, w dodatku myślała iż zostanie księżną. Nidy nie planował związać się z nią na stałe. Wręcz przeciwnie. Jednak ona o tym nie wiedziała. Ojciec wydał bal. Potulna jak zawsze matka na wszystko się zgadzała. I wówczas po raz pierwszy przedstawiono mu Jane. Nie pamiętał ile miała lat, ale w ogóle nie zrobiła na nim wrażenia. Dopiero potem się dowiedział kim ma być w jego życiu. Nie podzielał entuzjazmu ojca. Niestety szybko odkrył, iż nie miał wyjścia. Podobnie jak Jane. Ona również miała innego ukochanego, który złamał jej serce. Obydwoje nie podeszli do swego życia zbyt odpowiedzialnie.

- Nie będę idealnym mężem, ale nigdy już cię nie zdradzę ... - obiecał szczerze. Wciąż jeszcze nie był gotowy rozmawiać o uczuciach. To jeszcze nie ten moment. Musiał też mieć pewność o lękach żony w sprawie młodej hrabianki. Obiecał sobie chronić syna za wszelką cenę. Chciał coś jeszcze dodać, gdy drzwi do chatki otworzyły się z hukiem. Obydwoje drgnęli w oczekiwaniu. Na szczęście ku ich zaskoczeniu, to był Marcus w towarzystwie kilku mężczyzn.

- Nawet nie wiesz jak bardzo jestem uszczęśliwiony twoim widokiem ... - Marcus powitał przyjaciela, odetchnąwszy z ulgą. W myślach opracowywał plan powrotu do rezydencji. Na całe szczęście jak wyszło na jaw, Marcus szukał ich od kiedy zaginęli. Opowiedział o wszystkim, co zdążył odkryć. Justin czuł jak krew odpływa mu z twarzy. Musiał działać jak najszybciej. Pewnie brat narobił sporo zamieszania na wyspie. Postanowił wracać jak najszybciej.

- Czy moja żona może zostać pod waszą opieką, dopóki nie będzie bezpiecznie? – spytał przyjaciela, gdy po kilku godzinach byli bezpieczni w rezydencji. Jane umieszczono w sypialni i wezwano lekarza. Na wszelki wypadek. Justin chciał mieć pewność, że zrobił wszystko, by uratować żonę. Wolał nie ryzykować jej życia. Co prawda Jane ostro protestowała. Nie chciała zostawiać ukochanego mężczyzny, lecz on był zbyt uparty. Wiedziała dlaczego wszystko robił. Marcus obiecał swoją pomoc. W rezydencji zostawił mnóstwo ochrony. Nie chciał ryzykować życia również swojej żony. Oczywiście Justin nie był zbyt zadowolony. Sam chciał wyjaśnić swoją sprawę z bratem. Podświadomie jednak czuł, że ta sytuacja nie będzie miała szczęśliwego finału. Miał przy sobie broń. Zamierzał jej użyć w ostateczności. Nie chciał zabijać brata. Zawsze próbował o niego walczyć. Dbać. Niestety. Theo nie potrafił pogodzić się z faktami, że był zaledwie drugim synem. Najwyższa pora, by to z nim wyjaśnił. Kiedy dotarł na wyspę stracił półtora dnia. Na szczęście statek którym płynęli należał do Marcusa i był jednym z najszybszych. Kiedy dotarli na wyspę panował już świt. Nie mieli za dużo czasu. Zdołali osiodłać konie i ruszyć w stronę zamku. Po drodze książę zebrał kilku mężczyzn. Wśród nich swoich przyjaciół, którzy zawsze mu pomagali. Podejrzewał, iż brat będzie szukał zemsty. Wciąż nie rozumiał jak do tego doszło. Byli przecież braćmi. Powinni się szanować. Jednak los skazywał ich na wieczną wrogość. To głównie wina rodziców. Matka też nie była ideałem. Skończyła młodo jako księżna alkoholiczka. Pokręcił głową i spróbował stłumić wszystkie negatywne uczucia. Chciał porozmawiać z bratem.

- Sam tam wejdę ... - powiedział cicho, gdy zatrzymali się przed bramą wjazdową. Zauważył brak strażnika. Mattew Logan. Pracował dla rodziny od lat. Szkolił żołnierzy, którzy tu stacjonowali z rozkazu króla. Poczuł ogarniający niepokój, ale musiał działać sam. To sprawa pomiędzy nim, a bratem. Tylko w ten sposób zdoła ocalić swojego syna. Marcus nie chciał się zgodzić, ale Justin był uparty. Zamierzał sam wszystko zakończyć.

Kiedy tylko przekroczył próg swojego pałacu od razu zaskoczyli go uzbrojeni ludzie. Szybko domyślił się iż byli ludźmi jego brata. Pozwolił im zaprowadzić się do obszernego hollu. U szczytu schodów stał jego brat. Wyglądał inaczej niż, gdy ostatni raz stanęli naprzeciw siebie. Obydwaj byli do siebie bardzo podobni z twarzy oraz postury. U boku Theo stała nieznajoma mu kobieta. Nie wyglądała zbyt sympatycznie.

- Idź do młodego księcia i sprowadź go tutaj! – rozkazał jej Theo na co skinęła głową. Justin mógł nieco odetchnąć z ulgą. Przynajmniej syn żył. Jedna z najlepszych wiadomości jakie otrzymał. Przez chwilę obaj mierzyli się wzrokiem. Ludzie brata odeszli, gdy tylko ten skinął głową. W tym momencie mogli zostać złapani przez tych, co przybyli mu z pomocą. Przez jedną chwilę obydwaj bracia spoglądali na siebie ponurym wzrokiem. W powietrzu czuć było słabo skrywane emocje.

- Jakim cudem przeżyłeś? – zapytał po chwili, przerywając milczenie. – Wysłałem do ciebie najlepszego człowieka. Nie miałeś z nim żadnych szans.

Justin smutnie pokręcił głową. Żałował bardzo, iż ich losy tak okrutnie się potoczyły. Nigdy nie chciał by brat wystąpił przeciw niemu. Niestety najwyraźniej tak musiało być od samego początku. Niechętnie powrócił wspomnieniami do momentu, który na zawsze podzielił braci.

*~*~*

(rezydencja na wyspie, kilkanaście lat wcześniej)

Szesnastoletni Justin St.James , przyszły książę Richmond stał nad brzegiem morza i obserwował fale. Ojciec robił się coraz bardziej natarczywy. Rok temu pochowali matkę, która nie wytrzymała napięcia. Nie powiedziano nigdy oficjalnie, że księżna popełniła samobójstwa. Pół roku temu ojciec sprowadził nową kobietę. Niejaką lady Amandę Watson. Piękną wdowę po hrabim Watsonie. Miała ona równie uroczą oraz podejrzanie niebezpieczną córkę. Lucindę. Od początku wywarła na nich obydwu wrażenie. Już wtedy Theo rywalizował z Justinem, lecz ten miał inny powód do zmartwień. Od jakiegoś czasu bardzo podobała mu się córka sąsiadów. Hrabianka Mirabel Cameron. Miała w sobie coś wyjątkowego, chociaż w jego oczach wciąż była dzieckiem. Mimo wszystko wyróżniała się na tle tych wszystkich dziewcząt jakie znał do tej pory. Za to Amanda. Amanda, to inna historia. Starsza od nich o dwa lata. Wciąż jeszcze pozostawała niezamężna. W tych czasach i kręgach, to było czyste szaleństwo. Jednak matka uważała, iż ma jeszcze czas, by zdobyć odpowiednią partię. Nikt jednak nie znał tajemnicy Licindy. Otóż piękna i słodka dziewczyna uwielbiała towarzystwo mężczyzn. Szczególnie młodych oraz przystojnych. Zauważył już wcześniej jak powoli zdobywała zainteresowanie Theo. Chłopak miał zaledwie piętnaście lat. Szedł w ślady ojca. Zdobywał kobiety w pałacu oraz po za nim. Justin nawet nie chciał wiedzieć, kiedy brat przeszedł inicjacje seksualną. On jeszcze nie miał takiego zamiaru. Owszem lubił płeć przeciwną. Gdy bywał w teatrze młode aktorki rzucały ukradkowe spojrzenia w jego stronę. Na żadną nie zwrócił uwagi. Lecz Lucinda, to zupełnie inna bajka. Miała w sobie jakąś taką siłę przyciągania. I owszem. Wiedział dobrze, że należała już do jego brata. Ona najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Lubiła kokietować. Czarowała go za każdym razem, gdy był w pobliżu. A , że panowały wakacje miała ku temu idealną okazje. Co prawda próbował być miły, ale robił wszystko, by nie zwracała na niego za specjalnej uwagi. Ona wyraźnie miała inny plan. Uśmiechała się do niego ciepło. Przynosiła herbatę lub ciastka. Zdobywała go nieśmiałymi gestami.

- Bywasz z moim bratem ... - powiedział któregoś wieczora w bibliotece. Miał wyraźnie dość awansów dziewczyny. Ona tylko zachichotała i odgarnęła swoje jasne włosy. Mogła być niemal idealną kochanką dla każdego mężczyzny. Wysoka, jasnowłosa, o bladej, delikatnej cerze. Ponętnych czerwonych ustach. Do tego nosiła najnowsze kolekcje krawcowych z Londynu. W ogóle nie pasowała do mieszkańców wyspy. Podobnie jak jej efektowna matka. Nic dziwnego, że ojciec stracił głowę dla jej matki. Ona miała w sobie tę samą magię oraz niosące niebezpieczeństwo. W końcu młody i niedoświadczony chłopak jakim był wówczas Justin uległ. Zostali kochankami. Sporo też myślał o małżeństwie. Nie krył swojej ciekawości, czy ojcu spodobałaby się ta myśl. Ostatecznie pozostawali rodziną. Martwił się również o brata. Theo wyglądał na mocno zaangażowanego. To nie świadczyło najlepiej względem samej Lucindy. Próbował parę razy rozmawiać z nią na ten temat. Nie chciałby aby brat cierpiał.

- Nie mogę mieć was obu? – zapytała wyraźnie rozbawiona zazdrością chłopaka. W końcu uwielbiała dobrą zabawę. A ci młodzi mężczyźni dawali jej wszystko, co chciała. Matka dobrze wiedziała jak złowić księcia w swoje sidła. Ona również nie zamierzała być gorsza. Dodatkowo starszy książę ją lubił. Cóż przy odrobinie szczęścia obydwie będą mogły ułożyć sobie życie. Jednak miała parę problemów do rozwiązania. Powoli docierał do niej pewien fakt. Nie mogła być przyszłą żoną księcia i jednocześnie romansować z jego bratem. Postanowiła sama ułatwić sobie drogę i pozbyć się przyszłego problemu. Nie przewidziała tylko jednego. Theodor bywał mocno niebezpieczny oraz nieprzewidywalny. Kiedy powiedziała mu o rozstaniu, po prostu wściekł się. Nazwał ją ladacznicą i zdradziecką dziwką. Musiała minąć chwila nim dotarł do niej sens słów mężczyzny. Chciała coś powiedzieć w swojej obronie, lecz wówczas zepchnął dziewczynę ze schodów. Nie zdołała złapać się obręczy. Upadła łamiąc sobie kark. Nie było szans, by jej uratować. Oczywiście zabrakło również świadków. To kamerdyner znalazł ciało i powiadomił wówczas wszystkich. Nikt nigdy nie połączył tych dwóch zdarzeń, lecz tego dnia narodziła się najprawdziwsza nienawiść

*~*~*

(Wyspa św.Małgorzaty – obecnie)

-Więc to byłeś ty ...

Justin nie krył swojego szoku słysząc słowa brata. Nigdy go nie podejrzewał. Czasami przychodziły mu mroczne myśli, ale chciał wierzyć w niewinność brata. Teraz nie miał wyjścia. Stało się to, przed czym wszyscy go ostrzegali. Theo miał mrok w sercu i było już dla niego za późno na ratunek. Usiłował zniszczyć jego rodzinę. Nie puści mu tego płazem. Wręcz przeciwnie. Dopilnuje, by mężczyzna poszedł siedzieć. W więzieniu. – Theo, byliśmy rodziną. Łączyły nas więzy krwi. Dlaczego nam to zrobiłeś?

- Zawsze miałeś wszystko – powiedział cicho mężczyzna, stłumionym głosem. – Ty jako jedyny wzór rodziny. Ja przyszedłem na świat jako dodatek. Nie miałem żadnego znaczenia dla nikogo. Ojciec w ogóle o mnie nie dbał. Wręcz przeciwnie. Wyraźnie widział tylko jednego potomka. Nawet o matkę nie dbał. Dlatego postanowiłem wyjechać. Nie widziałem siebie jako pastor, ani jako żołnierz. Nienawidzę słuchać rozkazów. Lubię być sam sobie panem. Najwyższa pora, by inni wszystko zrozumieli. Ty również. Nie jestem tylko drugim synem. Chcę być księciem. Prawomocnym członkiem tej szalonej rodziny.

- Przykro mi, ale musisz odpokutować .... – powiedział cicho. Szczerze współczuł swojemu bratu. ogarnęło go jakieś szaleństwo. Może nigdy nie był w pełni władz umysłowych. Być może coś niedopatrzono przez całe życie. Czuł się odpowiedzialny za niego. W końcu łączyły ich więzy krwi. Lecz brat miał zupełnie inne plany. Nie zamierzał skończyć w więzieniu. Wyciągnął broń. Był gotów osobiście zakończyć życie brata. W jego spojrzeniu nie widać cienia litości, lecz przekonanie o swoich postępowaniach. Tym razem Justin go wyprzedził. Nie chciał tego, ale strzelił jako pierwszy. Krew zalała białą koszulę mężczyzny. Theodor ST.James zwany Theem zakończył swoje życie. Oczywiście wezwano koronera. Złapano kobietę brata oraz ludzi mu towarzyszących. Mogli czuć się bezpiecznie. W końcu wszystko wróciło do normy. Justin sprowadził swoją żonę do domu. Filip odzyskał oboje rodziców. Z tej okazji postanowiono wydać wielki brat i zaprosić wszystkich mieszkańców wyspy. W końcu nadszedł czas spokojnego życia na wyspie. Tak przynajmniej uważali. Nie mieli pojęcia, że był ktoś jeszcze, kto miał zupełnie inne plany. Ktoś, kto obserwował mieszkańców wyspy od bardzo dawna. Ktoś, kto miał swój ukryty plan. I zamierzał zrobić wszystko, by odzyskać utracony dom.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro