Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 004„Życiowe zawieruchy"


Czasem bywa tak, że nawet jeśli o coś głęboko walczymy, zwycięstwo i tak nie ma sensu.

Niestety o tym dość świadomie miał okazje przekonywać się co dnia małoletni Dhani. Młodszy o rok brat Rogera. Dzisiaj byli wspaniałym rodzeństwem, ale nie zawsze tak miało miejsce. Dobrze wiedział komu to zawdzięczał. To przybycie Filipa zmieniło sporo w ich relacjach. Być może dzięki niemu Roger dostrzegł iż nie jest tylko upierdliwym małolatem, którego ma niańczyć, a wręcz przeciwnie. Dla niego nie było ważne w jaki sposób. Odzyskał brata. Podziwiał go większość swego czasu. Był całkowitym przeciwieństwem swego brata. Kruchy, drobny, od zawsze delikatny. Urodził się jako wcześniak. Nie wiadomo, czy by nawet przeżył. Posiadał jednak silną wolę i zaskoczył wszystkich. Dzisiaj kończył piętnaście lat. Zawsze należał do cichych i spokojnych osób. Wyczuwał też silną nienawiść matki, która od początku pokazywała kim dla niej był. A właściwie nikim. Zawsze pokazywała mu jawną pogardę. Roger to idealny syn, przyszły dziedzic. On miał siedzieć cicho i nie wychylać się. Za każdym razem, gdy coś się stało obwiniano jego. Pamiętał dobrze, którejś nocy dramatyczny zwrot akcji. Roger wraz z przyjacielem zniszczył bardzo cenny wazon. Oczywiście nie przyznał się. Powiedział, że nie wie kto to zrobił i kiedy wrócił do domu wazon leżał rozbity. Matka wyciągnęła swoje własne wnioski. Ojca nie było akurat nie było. Miał przybyć dopiero wieczorem. Nigdy nie zapomni bólu jaki czuł, gdy wymierzała mu chłostę. Roger nawet się nie mieszał. Po prostu wyszedł, zostawiając go samego. To pokojówka pomogła dojść na górę. Bez niej nie dałby rady. Płakał wówczas zdając sobie sprawy jak bardzo nienawidzi takiego życia.

- Powinieneś się jej po prostu przyznać ... - rzucił Roger wieczorem, gdy wszedł do jego pokoju. Czuł wówczas wyrzuty sumienia, ale nigdy oficjalnie się do tego nie przyznał. – Wówczas może inaczej by cię potraktowała.

Jednak obydwaj nie wierzyli w te zapewnienia. W końcu nie pierwszy raz Dhani oberwał tak mocno. Czasami stosowała różnego rodzaju kary. Jedne bardziej brutalne inne mniej. Traktowała go obojętnie. Właściwie nawet nie ukazywała mu uczuć. Wtedy przeszedł samego siebie. Nie potrafił żyć tak dłużej. Miał dopiero jedenaście lat i już przeszedł poważny kryzys, który nim wstrząsnął. To ojciec go znalazł w odpowiedniej chwili. Właśnie chciał przeciąć sobie kolejną żyłę. Akurat tym rozbitym wazonem. Wtedy było mu wszystko jedno. Długo rozmawiał z rodzicem. Opowiedział mu o wszystkim. Później ojciec mocno rozmówił się z Rogerem. Od tamtej pory stosunki z bratem nieco się ociepliły, ale tak naprawdę zmieniło je przybycie Filipa. Pamiętał dobrze dzień w którym ojciec oficjalnie ochronił go przed matką. Ona również wyglądała na zaskoczoną, ale nie skomentowała tego. Ich braterska przyjaźń nabierała coraz większego tępa. A teraz jeszcze poznali dwie młode dziewczyny. Polubił je od razu. Były zupełnie inne niż Meredith i jej koleżanki. Tych z kolei nie znosił z całej siły. Często pokazywały mu iż nie pasował do nich w ogóle. Wręcz przeciwnie. Kiedy poznał Filipa nie ufał mu z początku. Myślał, że chłopak potraktuje go tak samo jak pozostali. Jednak ku jego zaskoczeniu postąpił zupełnie inaczej. Przyjął go ciepło i bardzo troskliwie. Często powtarzał iż żałuje, bo nie ma żadnego rodzeństwa, a liczne kuzynostwo to nie to samo. Dhani przyjął te słowa z rozbawieniem i niedowierzaniem. Dopiero z czasem nabrał zaufania i zauważył jak bardzo Filip różni się od innych. dzisiaj ze znużeniem wspominał tamte chwile. Matka znowu zrobiła mu awanturę, gdy nikogo nie było w pobliżu. Chyba źle znosiła fakt, gdy nie mogła traktować go jak śmiecia. Kazała mu wysprzątać boksy dla koni, chociaż mogli zrobić to służący. Tamtego dnia padał też rwący deszcz. Dhani nie protestował, chociaż już wcześniej źle się czuł. Roger umówił się z kimś, więc go nie było. Na pewno by pomógł lub po prostu zrugał matkę, tak jak tylko on potrafi. Niestety. Nie zawsze miał ochronę przy sobie. Musiał sam sobie radzić w tej sytuacji. Zadanie nie należało do łatwych, ale uprzątnął kilka boksów. Tylko tyle zdołał. Zmienił wodę oraz dał czystego konia. Szczególną troską potraktował Iskierkę. Swojego konia. Dostał go od ojca na szóste urodziny. Oczywiście matka protestowała, ale tym razem ojciec postawił na swoim. Swojego konia Gwiazdę, Roger dostał dwa lata wcześniej. Matka niejednokrotnie groziła sprzedaniem, ale za bardzo bała się reakcji ojca. Cóż. Przynajmniej jego. Dhani westchnął, gdy skończył robotę na dzisiaj. Był całkowicie przemoczony. Niezauważalnie wślizgnął się do domu. Z dołu słyszał awanturę pomiędzy matką, a ojcem. Nie rozumiał jak dwójka tak różnych ludzi mogła w ogóle wziąć ślub. Pokręcił głową. Nigdy nie zrozumie zawiłości ludzkich uczuć i chyba daleko mu było do tego. Na razie od dziewczyn trzymał się z daleka. Zresztą nie wiadomo, czy będzie mu dane kiedykolwiek się ożenić. Matka wciąż wspominała iż najchętniej widziałaby go w wojsku. Roger chodził do ekskluzywnej szkoły dla chłopców, podczas kiedy on pozostał tu na miejscu i pobierał wykształcenie. Kompletnie tego nie rozumiał. Przecież absolutnie nie brakowało im pieniędzy. Jednak podejrzewał iż właściwie nie o to tu chodzi. Kiedy zrzucił z siebie ubrania wziął kąpiel. Wciąż cały się trząsł. Słyszał plotki jakie krążyły po wyspie. Podobno jakiś wirus atakował mieszkańców. Nie znano jeszcze dokładnej przyczyny, ale sporo ludzi o słabszej odporności po prostu umierało. On sam nigdy nie czuł się silny. Tak samo jak teraz. W nocy dręczyły go koszmary. Najczęściej śniła mu się matka. Wyzywała go i biła. Krzyczał wówczas, ale nikt nie przychodził. Dopiero nad ranem zajrzał do niego zaniepokojony Roger. Gdy zobaczył brata w tak ciężkim stanie, natychmiast zawołał ojca.

- Poślij po doktora Mendera ... - zdecydował po chwili. – Niech przyjedzie jak najszybciej. To może być zwykły wirus. Wiemy jak Dhani ma słabą odporność.

Roger pokiwał głową. Nie ukrywał przez cały czas, że bardzo martwił się o brata. Pomyślał jak bywało między nimi wcześniej. Czuł mocne wyrzuty sumienia iż ignorował chłopca przez większość życia. Nie wybaczyłby sobie gdyby coś mu się stało. Wysłał również pilną wiadomość do Filipa. Chciał aby ten uprzedził dziewczęta. Ich spotkanie nie będzie chwilowo możliwe. Przynajmniej do momentu w którym Dhani całkowicie nie wyzdrowieje. Podejrzewał jednak, że nie nadejdzie to zbyt prędko. Czuł w powietrzu dopiero nadchodzące kłopoty. Oczywiście posłał po lekarza. Filip przybył po dwóch godzinach. Wyglądał na mocno zaniepokojonego. Chciał wesprzeć przyjaciela. Oczywiście wcześniej poinformował dziewczęta. Były mocno wstrząśnięte. Obiecał przesyłać bieżące informacje w miarę możliwości. Niestety lekarz, który przybył nie miał najlepszych wieści. Wręcz przeciwnie.

- To nie jest zwykłe przeziębienie, ale dość poważny wirus ... - wyjaśnił smutnym głosem. Wszyscy dobrze znali doktora. Należał do rzeczowych ludzi. Nie uznawał pijawek do leczenia ani zbytniego pobierania krwi. Wolał leczenia za pomocą ziół, specjalnych leków. Wielu ludzi zwracało się do niego z prośbą o pomoc, gdyż naprawdę bardzo im pomagał. Z wyglądu niewiele wnosił. Taki typ zaniedbanego mężczyzny w średnim wieku. Brakowało mu elegancji. Podobno jego ojciec był zamożnym hrabią. Zyskiwał więc miano bękarta, ale nikomu nie przeszkadzało to w okazywaniu szacunku. Po za tym ratował życie, a jego żona należała do szlachty. Co prawda ubogiej, ale zawsze szlachty. – Być może nawet ten nazywany grypą. Coraz częściej przechodzą go młodzi ludzie nie bez konsekwencji. Mniejmy nadzieję, że w tym wypadku organizm sobie poradzi i zwalczy gorączkę. Mamy naprawdę niewiele czasu. Nie możemy ryzykować oraz działać zbyt pochopnie. Być może spotkamy się z większymi kłopotami niż myślimy. Jednak czas nie jest naszym sprzymierzeńcem. Szczególnie dla tego chłopca.

Roger czuł się koszmarnie. Spodziewał się zdecydowanie lepszych informacji niż te, które przekazał im doktor. Naprawdę chciał aby jak najszybciej do siebie doszedł. Wszystkich to obchodziło. Nawet samą kucharkę. Z wyjątkiem ich matki. Właśnie nadchodził wieczór. Roger zszedł na moment na dół, by coś zjeść. Przez cały czas czuwał przy bracie. Zaskoczył go widok matki, która szykowała się na przyjęcie. Miała elegancką sukienkę oraz dość ostry makijaż. Wyglądała naprawdę nieziemsko. Roger nie krył swojej wściekłości.

- Twój syn umiera, a ty po prostu idziesz na bal? – warknął patrząc wściekle. Usiłował uspokoić swoje nerwy, ale nie potrafił. W końcu to ich matka. Powinna być bardziej odpowiedzialna. Niestety. Najwyraźniej nie była.

- To tylko choroba ... - mruknęła wyraźnie nieprzejęta zaistniałą sytuacją. Jakby nie dbała o swojego syna. Roger wiedział, to już od dawna. Nie sądził iż jest tak bardzo niesprawiedliwa. W końcu jest matką.

- Nie będziesz mnie gówniarzu pouczał, co mam robić! – warknęła wściekle kobieta, mierząc go ponurym wzrokiem. Chyba po raz pierwszy w życiu tak się do niego odezwała. – Niech dorośli zadbają o te sprawy.

Roger prychnął coś niedbale, ale matka po prostu wyszła. Zostawiła ich samych. Wtedy zrozumiał. Zrobi wszystko, by uratować swojego brata. Nie pozwoli mu umrzeć. Nawet jeśli matka miała to kompletnie gdzieś. Całe szczęście Filip został przy nim. We dwóch czuwali długo w nocy. Gorączka wcale nie znikała. Wręcz przeciwnie. Wszystko dopiero się miało rozpocząć. Nie wiedział już, co robić. Czas nie był w tym momencie ich sprzymierzeńcem.

*~*~*

20 lipca 1776

Drogi pamiętniku.

Myślałam, że wiem wszystko. Świat, który do tej pory znałam wyglądał zupełnie inaczej. Pełen obłudy i kłamstwa. Nigdy nie rozumiałam ludzi ze świata arystokracji. Życie pełne kłamstwa, obłudy, pokazywane w jaki sposób niszczą wszystko czego dotkną. Dobrym przykładem jest chociażby hrabia Danburry. Obślizgły, stary typ. Przyjaciel mego ojca. No cóż. On wybiera sobie podobnych. Danburry ma równie przerażającego i ohydnego syna Kevina. Rety. Oni myślą, że nasze rodziny mogłyby się połączyć. Co prawda małżeństwo nie odebrałoby mi kontroli nad własnym życiem. Dzięki specjalnemu zapiskowi mogę mieć pełną swobodę i w ogóle. Jednak wyjść za kogoś takiego jak Kevin lub jemu podobni? Żyć tak jak moja matka? Mimo własnego majątku w cieniu okrutnego ojca? Kiedyś wyznała, że był innym człowiekiem. Łatwo dała się oszukać. Niestety. Nie cofnie już czasu. Została mu poślubiona i urodziła dwójkę dzieci. Ja zamierzałam sobie żyć inaczej. Obiecałam iż nie oddam ojcu władzy nad sobą. Nie pozwolę nikomu stłamsić własnych marzeń i ambicji. A także żadnemu mężczyźnie nim nie przekonam się jakim jest człowiekiem.

Mirabel Cameron.

Elizabeth odłożyła pamiętnik i krótką notatkę matki. Zaczynała rozumieć jakim człowiekiem był dziadek i co sobą reprezentował. Dobrze, że go nie poznała. Podobno zmarł jako samotny oraz zgorzchniały człowiek tuż po wypadku w jakim uległa jego żona. Babci żałowała. Mogłaby więcej opowiedzieć jej o babci. Niestety. Rok po ucieczce Mirabel uległa wypadkowi. Powóz, którym jechała stoczył się z głównej drogi i przewrócił. Miała złamany kręgosłup oraz popękane żebra. Umarła po miesiącu chorowania. Mirabel przyjechała na pogrzeb, ale to był ostatni raz w którym przybyła na wyspę.

- Dlaczego moją rodzinę spotyka taka tragedia? – spytała samą siebie, chcąc cokolwiek zrozumieć. Zaczynała inaczej podchodzić do zachowania wuja. Wciąż nie była pewna, czy chcę by ta tajemnicza przyjaciółka wuja tu przybywała. Mogła wszystko zniszczyć. Towarzystwo Weronici oraz pozostałych całkowicie jej odpowiadało. Wiedziała, co prawda iż nie da rady udawać cały czas. Jednak do tej pory przyjaźń może rozwinąć się tak bardzo, że nikomu nie będzie przeszkadzało kim jest naprawdę. Przynajmniej taką miała cichą nadzieję.

Kiedy pół godziny później zeszła na dół Monica z Charlesem już byli. Rozmawiali o czymś zawzięcie, ale przerwali na jej widok. Polubiła te wspólne śniadania. Wiedziała, iż w wielkim świecie, to nie byłoby przyjęte dobrze, lecz w tym momencie o to nie dbała. Na śniadanie podano gorące kakao, świeże bułki z dżemem oraz serem. Nie zabrakło sałatek oraz jaj. Była głodna jak zawsze więc sobie nie żałowała. Zawsze posiadała idealną figurę. Mogła więc sobie swobodnie nie żałować jedzenia. List o stanie zdrowa Dhaniela przyszedł godzinę później. Siedziała w bibliotece gdzie wczytywała się w kolejną ciekawą książkę. Uwielbiała tu przesiadywać. Nigdy nie sądziła iż człowiek może mieć tak dużo książek. Wiedziała, że minie dużo czasu nim zdoła wszystkie przeczytać. List nią wstrząsnął. Polubiła Dhaniego. To taki ciepły oraz serdeczny człowiek. Polubiła go od pierwszej chwili. Niewiele o sobie mówił. Właściwie był w cieniu innych ludzi. Mimo wszystko nie chciała aby coś mu się stało. Opowiedziała wszystko gospodyni. Pani Martin spojrzała na nią ciepło. Z każdym dniem coraz bardziej przypominała swoją matkę.

- Zwykły lekarz mu nie pomoże ... - powiedziała w zamyśleniu analizując sytuacje. Dobrze znała rodzinę Dervinów. Ich matka to fatalna kobieta, ale dwaj synowie dobrze rokują. Jeśli tylko ona zdołają przebić się przez jej pancerz. Przynajmniej miała taką nadzieję. – Wiem, kto może. Myślę, że te zadanie będzie odpowiednie dla ciebie. Wystarczy iż powiesz mu kim jesteś. Będzie wiedział, co robić.

Elizabeth pokiwała głową. Gospodyni dokładnie wytłumaczyła jak ma jechać. Nie kryła swojego podekscytowania. Wręcz przeciwnie. Miała zadanie do wykonania. Osiodłany koń już na nią czekał. Odpowiednio pokierowała ogiera i zapuściła się w stronę ciemnego lasu. Sporo ludzi omijało te tereny mówiąc, że są nawiedzone. Podobnie jak ruiny wokół nich. W ogóle nie dbała o te legendy. Wręcz przeciwnie. Pasjonowała ją przygoda. Chciała wiedzieć jak najwięcej o wyspie i jej mieszkańcach. Człowiek, którego jechała szukać był jednym z najstarszych. Liczył sobie około siedemdziesięciu lat. Krążyły o nim różne historię, ale jedna z najważniejszych wiedział jak uzdrawiać ludzi. Stosował zioła oraz różne inne metody. Ludzie zwykle mu ufali, ale głównie ci których nie stać było na normalnego lekarza. Mieszkał w samym środku puszczy, ukryty w zbudowanej przez siebie chatce. Wodę czerpał z pobliskiego jeziora, a jedzenie z tego co dawał mu las. Żył jak pustelnik. Czasami tylko zaglądał na targ, gdy potrzebował czegoś innego. Teraz ona musiała go odnaleźć. Całą drogę myślała tylko o tym. Chciała zwyciężyć. Miała bardzo niewiele czasu, by sobie wszystko przemyśleć. Udało jej się odnaleźć zapuszczoną chatkę. Od razu zauważyła siedzącego na ganku przed domem mężczyznę. Wyglądał na bardzo zaniedbanego. Ubrany w mizerny płaszcz, wyglądał dość nędznie. W powietrzu czuć było zapach świeżych ziół.

- Kimkolwiek jesteś opuść te miejsce i znikaj jak najdalej stąd ... - rzucił niezbyt przyjemnie na jej widok. Nie zamierzała tego zrobić. Zsiadła z konia po czym przewiązała uzdę do pobliskiego drzewa. Wyminęła czarną kotkę ocierającą się o jej nogi. Mężczyzna gwałtownie wstał na jej widok i spoglądał z niedowierzaniem.

- Jestem Elizabeth Pierce Cameron, hrabianka Elton ... - Po raz pierwszy przedstawiła się pełnym imieniem i nazwiskiem. Rzadko kiedy używała własnego tytułu. Dla niej to czyste szaleństwo. Do końca w ogóle w to nie wierzyła. Nie umiała przyzwyczaić się do nowego życia. Wszystko wciąż pozostawało abstrakcją. O wiele lepiej się czuła jak była zwyczajną Lisbeth Callum. Pokręciła głową. Musiała skupić się na zadaniu. Ono w tym momencie było najważniejsze. – Moja matka to Mirabel Cameron. Gospodyni tak kazała mi powiedzieć.

Mężczyzna z niedowierzaniem spoglądał na cudowną dziewczynę przed sobą. Pamiętał Mirabel bardzo dobrze. Chociaż nie bywał we dworze. Dawno temu opuścił te miejsce, to wciąż pamiętał Mirabel. Koniec końców był jej wujkiem. Nigdy nie dogadywał się z okrutnym bratem. Dlatego nie wchodził w całe gówno jakie niosła za sobą arystokracja. Szkoda mu było tylko młodej Felicity, która poślubiła nikczemnika. Nie zdążył ostrzec dziewczyny, a potem było już za późno. Dlatego został na wyspie i żył jak mnich. Takie życie mu odpowiadało. Po za tym wykorzystywał swoją wiedzę i ratował tych najbiedniejszych ludzi. Mirabel sama go odnalazła, gdy potrzebowała ratunku. Od razu ją rozpoznał. Odwiedzała go często. Kiedy wyjechała bezlitośnie odczuł ten cios. A teraz wrócił jej duch. Dziewczynka, która wyglądała identycznie jak matka. Ciekawiło go, czy wiedziała kim był.

- Czy coś się stało? Mów dziecko... - ponaglił ją. Opowiedziała mu o wszystkim. Pokazała również list jaki dostała od Rogera. Wyjaśnił w nim wszystko, co zaszło i jakie objawy miał Dhani. Powiedziała również to kim jest dla chłopców. Byłby nieźle ubawiony, ale czas naglił. Bez słowa wszedł do domu. Domyślał się o czym mówiła. Ten wirus bywał często bardzo niebezpieczny jeśli jest źle leczony. Musieli działać szybko. Zabrał swój tobołek oraz odpowiednie rzeczy. Dobrze znał hrabiego Braxton. Wiedział, że nie zostanie zignorowany. Nieco gorzej będzie z matką, ale nią postanowił się nie przejmować. W grę wchodziło życie dziecka. Postanowił zignorować starą bryczkę i wziął samego siwka. Konno ruszyli prosto do rezydencji Braxtonów, która mieściła się w dole rzeki. Od razu otworzono im bramy po czym ruszyli w stronę domu. Od razu powitał ich nieco siwiejący mężczyzna z wyrazem niepokoju na twarzy. Na widok starego mężczyzny odetchnął z ulgą.

- Skąd o nim wiedziałaś? – zapytał zaskoczony Filip do Lisbeth, która zajęła się końmi. Poczuła lekkie zakłopotanie, ale szybko znalazła wyjaśnienie. – Weronica mi o nim powiedziała, ale nie miała odwagi pojechać. Ja postanowiłam zaryzykować. W końcu, co mógłby mi zrobić stary dziwak?

Filip prychnął, ale po chwili wybuchnął śmiechem. Atmosfera zaczynała nabierać normalnego tonu. Dołączył do nich Roger, który zaczynał inaczej widzieć Lisbeth. A ona sama miała poczucie dobrze wykonanego zadania.

*~*~*

Miał wrażenie, że unosi się głęboko w powietrzu tuż nad swoim ciałem.

Słyszał brutalny głos matki, która mówiła iż do niczego się nie nadaje. „Nie wiem dlaczego cię w ogóle urodziłam" – mówiła swoim tubalnym głosem. Wyraźnie słyszał w nim nienawiść oraz pogardę jaką niejednokrotnie mu okazywała. Nigdy nie rozumiał tych uczuć. Przecież był jej synem. Powinna go inaczej traktować. Niestety. Matczyna troska i miłość znikała za każdym razem kiedy się pojawiał. Tak samo jak teraz. Już nie pamiętał, co zrobił. Czuł piekące razy padające na plecy. Miał ciche wrażenie, że któregoś dnia po prostu go zabije jeśli nie będzie nikogo, kto by ją powstrzymał. Często miał też na końcu języka pytania. Czemu nie jest taka jak dla Rogera? Czemu nie okazuje mu żadnych uczuć? Kompletnie tego nie rozumiał. Przecież nigdy nie zrobił nic złego. Zawsze starał się być idealnym synem. Najwyraźniej za mało robił. Czuł się odpowiedzialny. Chyba lepiej by wszystkim było bez niego, ale postanowił przestać walczyć. Jednak ktoś wybrał za niego. Słyszał głosy. Rozmowy tuż obok. Walczyli. Nie poddawali się. Wyczuwał obecność brata. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Czuł ostry ból gardła. Siły odmawiały mu posłuszeństwa. Chyba nigdy nie czuł się tak koszmarnie źle. Nie wyczuwał obecności matki. Pewnie go olała jak zawsze. Ta świadomość bolała. Kobieta, która go powinna kochać miała gdzieś. Własna matka. Jęknął próbując wydalić jej obraz z podświadomości. Widział ją wyraźnie. Stała tuż nad nim, trzymając w ręku skórzany pasek. Najczęściej nim obrywał lub dębową witką. Nie wiedział, co bardziej boli. Na samą myśl czuł skurcz wszystkich mięśni. Chyba strach będzie towarzyszył mu całe życie. Nigdy nie zapomni pewnych rzeczy oraz relacji. Wiedział, że powinien być silniejszy. Brać przykład z brata. Niestety nie potrafił. Zawsze czuł się gorszy od innych. pamiętał dobrze moment w którym pękł. To było tuż przed przyjazdem Filipa. Matka strasznie go stłukła. Nie pamiętał właściwie za co. Nie był pewien, czy sobie w ogóle zasłużył. Potem zamknęła w pokoju bez jedzenia. Ojca oczywiście nie było w pobliżu. Przy nim nigdy nie odważyła się podnieść ręki. Jednak, gdy byli sami zmieniała się w prawdziwą żmiję. Nie powinien myśleć tak o własnej matce, ale nie potrafił inaczej. Swoim zachowaniem pozbawiła go wszelkich uczuć.

- Braciszku wróć do mnie .... – słyszał w oddali smętny głos Rogera, który docierał do niego jak przez mgłę. Bardzo chciał otworzyć oczy. Naprawdę. Chciał walczyć. Jednak nie potrafił. Czuł iż coraz bardziej zamiera. Mocny ścisk znów przywołał go do rzeczywistości. Jęknął czując ból w klatce piersiowej i otworzył oczy. Nieprzyjemny zapach dotarł do nozdrzy. Stłumił oddech wymiotny.

- Panie Norton ... - usłyszał podniecony głos brata. Obraz powoli stawał się bardziej ostrzejszy. Zaczynał wyraźniej widzieć sylwetki pozostałych osób obecnych w pokoju. Nieznajomego lekarza i ojca. Oddychał coraz lepiej, ale wciąż ciężko. – Otworzył oczy.

Nieznajomy mężczyzna podszedł do niego. To z pewnością nie był lekarz, ale wiedział, co robi. Osłuchał, sprawdził wzrok. Podał jakąś dziwną substancje, która smakowała jak gówno. Jęknął wyraźnie niezadowolony i zakaszlał.

- Wyzdrowieje .... – powiedział tylko. – Wszystko jest kwestią kilku dni. Już nie powinno nic mu zagrażać.

- Uratował mu pan życie .... – wyznał cicho starszy baron, dziękując mu bardzo. Nawet jeśli na początku był sceptycznie nastawiony, był gotów zaryzykować. W grę wchodziło życie jego syna. Pragnął dla niego jak najlepiej. Nie mógł pozwolić tak po prostu odejść. Zrobiłby wszystko, co tylko jest możliwe. Kochał obydwu synów. Na każdym z nich zależało mu jak najbardziej, jednak Dhani był naprawdę wyjątkowy. To nawet bardzo. Nie doceniał siebie. Zawsze w cieniu własnego brata. Chciał nawet zabrać go do Londynu. Lecz niestety syn, nigdy się na to nie zdecyduje. Kochał tę wyspę. Tylko tutaj czuł się jak w domu. Żadne miejsce tak bardzo nie przemawiało do niego jak właśnie to. Rozumiał go. On również kochał życie na wyspie i najchętniej omijałby Londyn szerokim łukiem. Uciekał tam jedynie przed własną żoną. Czasami tak było bezpieczniej dla nich wszystkich. Ta kobieta każdego dnia wysysała z niego życie. Nawet w takim momencie nie umiała zostać przy synu. Balowała gdzieś brylując po salonach. Pokręcił głową. Starał się o tym nie myśleć. W tym momencie, to Dhaniel pozostawał najważniejszy.

- Mimo wszystko wciąż należę do tego świata, chociaż uciekłem... - wyznał ściszonym głosem. – Być może gdybym tego nie zrobił historia wielu ludzi potoczyła się inaczej. W ten sposób chcę wynagrodzić innym moją krzywdę.

- Przykro mi, że twoje życie tak bardzo źle się potoczyło .... – wyznał rozumiejąc dawnego przyjaciela. Kiedyś byli całkiem blisko siebie. Mimo historii rodzinnej jaka ich dzieliła. Tu na wyspie nic nie umknie różnym ludziom. Wiedział o tym. Jednak życie wydawało się być o wiele łatwiejsze niż gdzie indziej. – Jednak dług, który zaciągnąłem jest nie do opisania. Z przyjemnością pomogę jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Oczywiście ... - obydwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Mogli odetchnąć z ulgą.

Stan chłopca poprawiał się każdego dnia. Powoli dochodził do siebie. Mógł już samodzielnie jeść oraz funkcjonować. Powoli też wychodził na dwój. Najchętniej przesiadywał wraz z przyjaciółmi nad brzegiem rzeki, gdzie w spokoju delektowali się własnym towarzystwem. Bardzo powoli też docierało do niego wiele faktów. Przede wszystkim jeśli chodzi o matkę. Ona nigdy go nie akceptowała. Zaczynał zupełnie inaczej postrzegać świat. Doskonale, to widział. Postanowił się w ogóle tym się nie przejmować. Zmieni nastawienie. Nie był sam. Przyjaciele pokazali mu, że są po jego stronie. Był im naprawdę wdzięczny. Bez nich tak wiele, by nie osiągnął. Szczególnie sporo zawdzięczał bratu. nigdy nie sądził iż mogą być naprawdę bardzo udanym rodzeństwem, chociaż matka chciała zupełnie inaczej. Całe szczęście do końca nie poddali się jej.

- Słyszałem cię przez cały czas ... - przyznał Dhani, gdy zostali we dwóch. Siedzieli we wspólnym salonie, trzymając parujące kubki kakao. Za oknem padał deszcz. Po raz pierwszy od dawna w te letnie dni. Tak długo wyczekiwany przez miejscowych rolników. Te lato nie zapowiadało się aż tak upalne, ale wszystko wskazywało na to iż takie właśnie będzie. – Niestety nie mogłem otworzyć oczu. Prześladowały mnie demony, które wciąż gdzieś się czają.

Roger pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam był wówczas przerażony oraz wściekły na matkę. Nigdy nie zrozumie tej kobiety. Jednak z każdym dniem zaczynał ją nienawidzić i patrzeć zupełnie inaczej. Powoli myślał jak dorosły mężczyzna, chociaż miał zaledwie siedemnaście lat. Między nim, a Dhanim były dwa lata różnicy.

- Zawsze będziesz mógł na mnie liczyć ... - powiedział wyraźnie poruszony słowami brata. – Bez względu na to, co przyniesie los. Ja będę tu przy tobie. Nie dopuszczę, by nasza matka kiedykolwiek stanęła między nami. Jesteśmy rodzeństwem i zawsze nimi będziemy.

- Tak! – skinął Dhani głową. Był szczęśliwy. Po raz pierwszy od dawna zupełnie inaczej patrzył w przyszłość jaka roztaczała się przed nimi. I pod świadomie przeczuwali iż słowa przysięgi jaką sobie złożyli, będzie trwała z nimi na zawsze. Bez względu na okoliczności.

*~*~*

-Nie wiem jak panu dziękować ...

Po raz setny powiedziała Elizabeth, gdy bryczką wracali w stronę rezydencji Cameronów. Mężczyzna uśmiechał się ciepło i spoglądał na dziewczynę. Nikt przy zdrowych zmysłach ich nie pomylił. Była identyczna jak matka. Żałował iż dziewczyna nie dożyła do tych czasów. Dobrze pamiętał Mirabel. Ona jako jedyna z całej rodziny nie zapomniała o nim, chociaż jego brat to prawdziwy potwór. Westchnął. Żałował iż kilka lat temu nie zachował się odważniej. Evangelina Cameron. Piękna, szlachetna dziewczyna. Zabłysła w towarzystwie mając piętnaście lat. Szturmem zdobyła Londyn oraz licznych pochlebców. Wśród nich właśnie Dantego. Jego brata. Nigdy nie dogadywali się zbyt dobrze. Dante jako najstarszy brat, przyszły książę, Dziedzic. W nim pokładano wszelkie nadzieje. Jednak po za tytułem miał w sobie sporo okrucieństwa. Przez lata obserwował jak niszczył wszystko wokół siebie. On również niejednokrotnie padał ofiarą brutalności. Jednak starał się trzymać od brata jak najdalej. Miał swoje towarzystwo. Sporo uległo zmianie, gdy po raz pierwszy przybyli na wyspę. Tam poznali Evangelinę Cameron. Od początku roztaczała wokół siebie sporo uroku. Dante zapragnął ją dla posagu, jednak on pokochał całym sercem. Niestety. nie mogli być razem, gdyż był zaledwie drugim synem. Mimo wszystko obserwował ją z boku. Został najlepszym przyjacielem. próbował odwieźć od pomysłu poślubienia jego brata. Niestety. Evangelina podjęła decyzję. I za późno, by ją powstrzymać. Poślubiła potwora, zamieniła swoje życie w prawdziwe piekło. Dlatego postanowił zostać na wyspie i obserwować dziewczynę. Potrzebowała jego pomocy. Często też przychodziła. Gdy na świat przyszła dziewczynka został jej ojcem chrzestnym. Co prawda Dante nie był zachwycony z tego powodu, ale nie kłócił się. W tym jednym wypadku postawiła na swoim. Evangelina zginęła przez przypadek. Tak mówiono. Mirabel miała siedem lat, gdy matka spadła ze schodów. Dantego akurat nie było w pobliżu. Przynajmniej, to mówiła oficjalna wersja. On uważał inaczej. Podświadomie wyczuwał iż właśnie Dante odpowiadał za śmierć Evangeliny. Może dlatego nie mógł znieść własnych grzechów i popełnił samobójstwo? Tej zagadki chyba nigdy nie rozwiążę i właściwie niewiele go obchodziła. Kiedy Dante odszedł wszyscy odetchnęli z ulgą. Kobiety rodu Cameronów nie miały szczęścia w wyborze właściwych partnerów. Być może właśnie Elizabeth dostanie szansę, by to zmienić. Jeśli tylko odpowiednio pokieruje swoim sercem. Jednak obserwując ją od jakiegoś czasu uważał iż może popełnić błąd. Bardzo wielki błąd, jeśli wszystkiego odpowiednio nie poukłada.

- Dziękuje, że mi pomogłeś ... - powiedziała, gdy dotarli do domu Cameronów. Mężczyzna wziął swojego konia. – Gdyby nie ty, Dhani nie miałby szans.

- Po to tu jestem ... - odparł żegnając się z dziewczyną. Gdy odchodził myślami odszedł w kierunku ostatniego spotkania z Julianą. Wyminął stary dom i ruszył w stronę parku, gdzie mieściły się skromne altanki. Bez trudu odnalazł jedną z nich. To tu po raz pierwszy pocałował dziewczynę.

- Nie powinnam tego robić, ale masz w sobie magię, której nie mogę się oprzeć ... - mówiła wówczas odgarniając kasztanowe włosy. Była dumną dziedziczką historii rodziny. Nigdy nie poznała swojej matki. Paradoks. Podobnie zginęła babcia. Zrzucona ze schodów. O całą zbrodnie oskarżono dziedzica St.Jamesów, jednak nigdy tego nie udowodniono. Znał tę starą historię na pamięć. Od tamtej pory zakazano wszelkich związków między rodami. Sam król podpisał ten nakaz. Oni również czuli się jak część zakazanej historii. Kochał, ale w zasadzie nie powinien. Nie mógł. Niestety miłość niejednokrotnie pokazywała wyższość nad ludźmi. Rządziła nimi wykazując własny rozsądek, a właściwie jego brak. Dlatego pokochał Julianę. Odwzajemniała jego miłość. Wiedział o tym. W pewnym momencie chciała za niego wyjść. Zerwać zaręczyny z Dante. Wszystko było już ustalone. Mieli plan działania. Jednak pewnego wieczoru przyszła cała we łzach. Miała podartą suknię oraz zadrapany policzek. Poczuł oburzenie. Ktoś ją skrzywdził. Chciał dowiedzieć się, kto i za wszelką cenę go odnaleźć. Juliana była prawdziwą damą. Nie zasługiwała na takie traktowanie.

- Nie mogę za ciebie wyjść .... – wyszeptała z bólem w sercu. – Kochałam cię, ale nie mogę. Mam swoje obowiązki wobec rodziny, które muszę wypełnić. Nigdy nie będę zwyczajną dziewczyną ze wsi. Jestem dziedziczką. Moim powołaniem jest poślubić księcia. Wyjdę za twojego brata...

Oddała mu pierścionek i odeszła. Nie zdołał jej zatrzymać. Kilka godzin później odkrył, że jej brat został aresztowany. Podobno za morderstwo, ale przez wstawiennictwo Dantego wypuszczono go. Nigdy nie powiązał tych spraw ze sobą.

Westchnął i odruchowo dotknął krawędzi altany. Ten park miał tak wiele wspomnień. Stworzony w otoczeniu lasu, nieopodal rzeki. W ogóle uwielbiał tę wyspę. Pełną szczęśliwych chwil, jak i mroku oraz tajemnic. Tu każdy mógł odnaleźć swoje miejsce jeśli tego chciał. Dostrzegł ich inicjały. Zmienione pod wpływem czasu. Poczuł jak łzy ciekną mu po policzkach.

- Zadbam o twoją wnuczkę ... - wyszeptał cichym głosem. – Będzie szczęśliwa bez względu na wszystko...

Odszedł z ciężkim sercem, wiedząc iż chociaż jego dni są policzone, miał misje do wypełnienia. I zamierzał ją wypełnić za wszelką cenę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro