Rozdział 012„pierwotni mieszkańcy"
(kilka tygodni wcześniej, wyspa św.Małgorzaty)
Edward Prescott stał w cieniu drzew obserwując ostatni rozwój wydarzeń. Wyjechał na kilka dni z wyspy, a już zdążył się sporo dowiedzieć. Poznał również większość mieszkańców. Musiał przyznać, że był dobrym obserwatorem. Ukrywał swoją tożsamość od bardzo dawna. Niechętnie spojrzał na ukryty tatuaż smoka na ramieniu. Wiedział czemu go ma i jaką historię nosił. Mieszkańcy wyspy nie pamiętali, ale jego rodzina owszem. Pochodził z dziada pradziada. Nazywano ich Pierwotnymi. Urodzili się tu. Stosowali magię i inne podobne ziołolecznictwo. Zakładano osady. Inni mówili na nich Druidzi. Kiedy królowa odkryła ich pochodzenie kazała wybić, co do jednego. Lecz byli tacy, którzy uciekli. Osiedlili się w Londynie, wtopili w tłum. Czekali na idealną okazję, by móc odzyskać władzę nad wyspą. Mieli swojego przywódcę. Był nim starszy brat Edwarda, Salem. Salem miał żonę i troje dzieci. Wszyscy nieobdarzeni, ale niezwykle zdolni. Zamierzał odzyskać utraconą wyspę nie dbają o koszta. Lecz nadchodził też ważny dzień. Raz na kilkaset lat wybierali swoje ofiary, by przelać ich krew Bogom. W ten sposób chcieli upamiętnić swoje istnienie, oraz pokazać iż nie opuścili wyspy. Zwykle wybierano ludzi z ludu. Dlatego Edward kręcił się wówczas przy Monice. W sumie trochę szkoda mu jej było, ale skoro nie miał wyjścia. Musiał stosować się do zadania. Siła wyższa, czy jakoś tak sobie tłumaczył. Przybicie Salema zaskoczyło go. Sądził iż brat będzie wykonywał inne zadania.
- Rada podjęła decyzje w sprawie ofiar .... – powiedział ściszonym głosem. Chociaż miejsce w którym się spotkali, było w ukryciu, to wciąż mógł ktoś ich zauważyć. Salem wzbudzał ciekawość swoją posturą oraz ubraniem. – Chcą byśmy poświęcili tym razem parę z wielkich rodów. Dziedziców. Niech wiedzą, że nie umarliśmy i przyszliśmy upomnieć się o swoje. W końcu ta wyspa należała do nas nim najeźdźcy królowej nam ją odebrali. Nasza historia opowiadana z dziada i pradziada. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które może odzyskać prawa własności ziem.
- Czy musimy zabijać? – Młody Prescott nie wyglądał na przekonanego. W sumie przygotowywano go do tej roli od dziecka. Ojciec planował dla niego świetlaną przyszłość. Miał być jednym z wybranych wojowników, którzy wrócą na wyspę. On sam również tego chciał. Przynajmniej wówczas. Nim przybył i poznał mieszkańców bliżej. Samą hrabiankę również, która urzekła go swoją dobrocią oraz prostolijnością. Miała w sobie coś niezwykłego i każdy to potwierdzał, kto miał okazje być przy niej bliżej. Podobnie twierdził jego przyjaciel Darren, pracujący u młodego księcia Filipa. Obydwaj często rozmawiali w ukryciu o swoich pracodawcach. Gdyby okazali się okrutnikami jak ich przodkowie, wówczas byłoby o wiele łatwiej. Jednak los postawił na ich drodze, dwójkę naprawdę dobrych ludzi. Ludzi, którzy mogli bardzo zmienić jeśli dostaną szansę. – Możemy inaczej zwrócić na siebie uwagę. Sporo osób jest przeciwko zabijaniu. Nie chcą rozlewu krwi.
Salem spojrzał na brata nie kryjąc swojej pogardy. Oczywiście mówił Radzie, że nie są gotowi. Powinni poczekać. Lecz Rada uznała iż teraz albo nigdy. Wychowano go w szacunku dla wyborów Starszyzny, więc nie kłócił się. Czas jednak pokazał jak bardzo miał racje. On powinien pojechać na wyspę i wypadać mieszkańców. Był do tego odpowiednio przygotowany. Nie miał też tylu niepotrzebnych uczuć jakie wykazywał brat.
- Zdrajcy zostaną później rozliczeni... - mruknął wyraźnie poirytowany sytuacją Salem. – Dziękuje braciszku. Jesteś bardzo nieoceniony jeśli chodzi o informacje. Nie sądziłem, że jest tak dużo osób przeciwko nam.
Edward pokręcił głową. Był zły na siebie za zbyt długi język. Ludzie mu zaufali, a on potraktował ich jak... no właśnie jak? Nie powinien mówić ani słowa o ukrytym planie. Kiedy wrócił do domu miał mętlik w głowie. Czuł, że powinien z kimś o tym porozmawiać. Ostrzec kogoś. Brat dał mu dwa dni. Wtedy właśnie, podczas ostatniej pełni lata mieli przeprowadzić rytuał. Na Wzgórzu Straconych dusz. Zwykli ludzie nie chodzili w te miejsce. Stary cmentarz mieszczący się w ruinach zamku Cumberlanda. To cud, że nigdy nie został zniszczony. Wciąż też istniała stara studnia z której druidzi czerpali źródło mocy. Właśnie tam mieli zamiar poświęcić młodego księcia oraz hrabiankę. Reprezentantów tutejszej władzy.
- Wyglądasz na zmartwionego ... - Edward drgnął słysząc cichy głos należący do Monici. Był właśnie w stajni i oporządzał konie. Chciał zabrać jednego z nich na przejażdżkę. Zawsze najlepiej czuł się wśród zwierząt. One były dużo lepsze od ludzi. Niechętnie spojrzał w stronę dziewczyny. W zasadzie nie rozmawiał z nią od kiedy zgodziła się poślubić Charlesa. W sumie do tej pory nie rozumiał czemu, to zrobiła. Niby go kochała, ale nim również była zainteresowana. Kobiety były dla niego zdecydowanie zbyt skomplikowanymi stworzeniami. Wolał trzymać się od nich z daleka.
- A co cię, to interesuje? – warknął niezbyt sympatycznie. – Nie powinnaś zajmować się swoim narzeczonym?
Monica posmutniała. Nie sądziła, iż jej zaręczyny tak bardzo wpłyną na jej relacje z chłopakiem. Liczyła, że zostaną przyjaciółmi. Pokręciła smutnie głową po czym podała mu koszyk z jedzeniem. Miał objeżdżać konie, więc z pewnością nie zdąży na kolacje. Wziął koszyk, ale nie powiedział nic więcej. Olewając ją wrócił do poprzedniej czynności. Monica nie widząc innego wyjścia odeszła bez słowa. Edward nie chciał być chamski, ale nie miał wyjścia. I tak po tym jak wykonają zadanie będzie musiał opuścić wyspę. Wróci do Endyburga i rozpocznie nowe życie. Być może nikt nigdy nie połączy go z całą sytuacją. Kiedy kończył sprzątać stajnie zauważył młodą hrabiankę wymykającą się z domu. Ubrana była w całkowicie zwyczajną sukienkę, więc pewnie szła na spotkanie z przyjaciółmi. Edward zdążył dobrze poznać tajemnicę dziewczyny. Dziwił się, że nikt niczego nie zauważył. W końcu taka tajemnica nie mogła trwać wiecznie.
- Hej, Ed! – drgnął rozpoznając kolejne głosy. Tym razem byli to jego dwaj przyjaciele z Londynu. Tom oraz Mark. Bracia Spencerowie. Znani ze swojej niezwykłej brutalności i skuteczności. Obydwaj wysocy oraz postawni. Dość przystojni przez co wzbudzali zainteresowanie wśród kobiet. Mark miał żonę i dwuletnią córeczkę. Tom pozostawał wolnym strzelcem. Edward pokręcił głową. Najwyraźniej brat postanowił mu nie ufać. W sumie go nawet rozumiał. Zbyt wiele odsłonił przed nim.
- Powinieneś zabrać swoją żonę i dziecko ... - zwrócił się do Marka po chwili namysłu. – Salem wie o ludziach sprzeciwiających się tradycji. Będzie szukał spiskowców.
- Obydwie są bezpieczne ... - zapewnił Mark. Postanowił ukryć swoją rodzinę zanim otrzymał zadanie przybycia na wyspę. Wiedział, że to co muszą zrobić oznacza kłopoty jeżeli prawda wyjdzie na jaw. Dał żonie pieniądze i powiedział, by wyjechała do Novego Yorku. Sam miał zamiar dołączyć do niej w wolnej chwili. Miał taką nadzieję, że da radę. Ostatecznie zdawał sobie sprawę jak bardzo ryzykuje. – Twój brat bywa niebezpieczny. Nie chciał słyszeć sprzeciwu od nas, gdy dał nam te zadanie. Sprawdza nas, więc nie mamy wyjścia. Dzisiaj porwiemy dzieciaki i poświęcimy ich krew. Lepszej okazji nie dostaniemy.
Pokiwał głową. Zdawał sobie sprawę, że przyjaciel miał rację. Skinął głową i pozwolił mu iść przodem. Sam zamykał ten dziwny pochód. Postanowili iść śladami hrabianki. W otoczeniu przyjaciół nie będą mieli szans, ale gdy zostanie całkiem sama wówczas o wiele łatwiej będzie ją podejść. Mieli przy sobie broń oraz noże. Chcieli ich użyć w ostateczności. Jeśli oczywiście nie będą mieli wyjścia. Nie chciał walczyć z dziećmi. Ostatecznie nie był aż taki zły. Ku ich zaskoczeniu mieli więcej szczęścia niż myśleli. Hrabianka i młody książę byli sami. Ich konie stały nieopodal, a oni siedzieli nad rzeką pogrążeni w rozmowie. Nie było nikogo, kto mógłby im przeszkodzić. Najwyraźniej po ostatnich wydarzeniach stary książę nie zadbał o odpowiednią ochronę dla syna. No cóż. Nie sądził, iż na wyspie może mu coś grozić. No cóż. Nie przewidział powrotu pierwotnych mieszkańców wyspy i ich dążenia do zemsty ostatecznej. Trochę szkoda, że książęca para nie miała innego dziecka. Wówczas może mieliby następcę. Rodzina Cameronów również zostanie bez dziedzica z powodu dziwnych zapisków.
- Pójdę pierwszy .... – zdecydował Edward po chwili. Kiedy go zobaczyli nie kryli swojego zaskoczenia. Filip odruchowo stanął przed Elizabeth. Jakby wyczuwał kryjące się niebezpieczeństwo. – Przykro mi panienko, ale musicie iść z nami .... – powiedział nieco się wahając. – Mamy pewne zadanie do wykonania, a wy jesteście jego celem. Obydwoje.
- Nie! – wykrzyknął Filip, ale podobnie jak kiedyś Roger ten nie miał również szans w walce z rosłymi mężczyznami. Szybko powalono go na kolana i brutalnym biciem zmuszono do posłuszeństwa. Elizabeth zasłoniła go własnym ciałem. Nie mogła znieść cierpienia chłopca.
- Przestańcie! Proszę! – krzyczała ze łzami w oczach. – Pójdziemy z wami. Tylko nie róbcie mu krzywdy.
Edward skinął głową na przyjaciół, by przestali. Gdy podnieśli Filipa wyglądał naprawdę strasznie kiedy go puszczono. Elizabeth od razu do niego podbiegła, by mu pomóc. Nie sądziła, że znowu będzie musiała brać udział w dramatycznej historii. Najwyraźniej życie na wyspie nie należało wcale do bezpiecznych. A to miał być dopiero początek ich wspólnego dramatu.
Elizabeth nie podejrzewała w najgorszych koszmarach, że ten dzień tak się zakończy.
Kiedy wstała kolejnego ranka dzień zapowiadał się bardzo słoneczny. Miała trochę zajęć jako hrabianka i gości na poranną herbatę. Dlatego z przyjaciółmi postanowiła umówić się dopiero popołudniu. Przez cały czas miała przy sobie opiekę Christiny, której była bardzo wdzięczna. Z każdym dniem coraz bardziej się do niej przywiązywała. Christina mogłaby być jej prawną opiekunką gdyby wuj postanowił wziąć z nią ślub. No ale ona nie mogła układać mu życia. Szczególnie, gdy przebywał za Londynem. Za to była szczęśliwa z powodu decyzji podjętych przez Monicę i Charlesa. Wiedziała również, że pani Martin również nie kryła swojej radości. Ta dwójka naprawdę do siebie pasowała jak nikt inny. Elizabeth pragnęła takiej miłości dla siebie. Chciała kiedyś poznać mężczyznę, którego pokocha całym sercem i ze wzajemnością. Ze swoich rozterek zwierzyła się Christinie, która doskonale ją rozumiała. I równocześnie bardzo współczuła. Czekało ją nie łatwe życie, gdy wejdzie w świat arystokracji. Pisała z Jamesem, który planował ją wprowadzić za równy rok. Chciał by miała idealny debiut.
- A ty i Filip? – zapytała w pewnym momencie Christina. Dobrze znała historię jej matki o której James nie chciał wspominać. Wolał na wszelki wypadek ukryć przed nią parę faktów. Według nich tak było o wiele bezpieczniej. Pod warunkiem, że zdołają uchronić ją przed niebezpieczeństwem. Christina z niepokojem miała okazje obserwować zażyłość jaka rodziła się między tym dwojgiem. – Coś was łączy?
Elizabeth pokręciła głową mocno zakłopotana. Nie umiała powiedzieć o swojej relacji z Filipem. Byli przyjaciółmi. Łączyło ich coś naprawdę wielkiego, chociaż ta przyjaźń była budowana na kłamstwie. I z każdym dniem Elizabeth coraz bardziej bała się powiedzieć prawdę. Wiedziała, że chłopak nienawidził kłamstwa i mógłby ją odrzucić. Miała wiele szczęścia, że Roger tego nie zrobił. Zdołała jakoś uratować tę przyjaźń. Lecz za drugim razem mogła nie mieć tego szczęścia. Nie chciała ryzykować. Wolała ukryć swoje uczucia przed nim.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi ... - powiedziała ściszonym głosem. – Nic wielkiego nas nie łączy. Filip nawet nie wie, że jestem arystokratką. Zna tylko Lisbeth Callum, zwykłą wiejską dziewczynę. Tak jest zdecydowanie lepiej, chociaż coraz więcej osób zna prawdę.
- Powinnaś z nim porozmawiać, kochanie. Powiedzieć mu wszystko. Prawda ma niezwykłą moc. Nigdy nie wiesz czym cię zaskoczy. Po za tym jest wyzwalająca dla duszy.
Elizabeth skinęła, ale nie podjęła ostatecznej decyzji. Jeszcze nie tak dawno temu Weronica również z nią o tym rozmawiała. I Roger. Jakby wszyscy się zmówili przeciwko niej. Ona jednak zamierzała ukrywać przed nim wszystko jak najdłużej. Nawet dzisiaj, gdy szykowała się na spotkanie nie miała zamiaru rezygnować ze swoich planów. Wciąż zamierzała być zwykłą Lisbeth Callum. Chociaż na chwilę mogła zapomnieć o hrabiance. Filip już na nią czekał nad rzeką. Łowił ryby i już całkiem sporo zdołał złapać. Wyglądał na zrelaksowanego po ostatnich przeżyciach. Ona przyniosła koszyk z jedzeniem. Pozostali mieli dołączyć chwilę później.
- Za tydzień o tej porze będziemy w Eton ... - powiedział nieco smętnym głosem. Lubił szkołę i swoich przyjaciół, ale nie chciał opuszczać wyspy. Czuł, że będzie tęsknić za wszystkimi przyjaciółmi zostawionymi tu na wyspie. Jedynym plusem, że miał przy sobie Rogera i Dhaniego. Cała trójka chodziła do szkoły razem i nawet wybrali podobne kierunki kształtowania. Filipa od zawsze pasjonowało wojsko, więc obrał ten kierunek, co trochę niepokoiło matkę chłopca. Na szczęście nigdy nie stała mu na przeszkodzie. Zawsze pozwalała mu na własne decyzje. Dzięki temu łączyła ich naprawdę wielka więź. I każdego dnia coraz trudniej było opuszczać wyspę. – Mam nadzieję, że ty i Weronica znajdziecie sobie jakieś zajęcie.
- Och na pewno! – Elizabeth parsknęła śmiechem. Wuj z pewnością wymyśli coś, by nie umarła z nudów. Już teraz ściągnął dla niej nauczyciela rysunku, muzyki oraz języków. Chciałby otrzymała odpowiednie dla młodej damy wykształcenia. Ona nie protestowała. Lubiła się uczyć i czerpała przyjemność z nabytej wiedzy. No może po za haftowaniem. Te zajęcie zdecydowanie wydawało się jej zbyt nużące. Nie mogła jednak o tym powiedzieć Filipowi. Musiałaby przyznać mu kim jest naprawdę, a tego wolała uniknąć. Chciała dodać coś jeszcze, gdy niespodziewanie przeszkodził im Edward. Jego pojawienie zaskoczyło ją. Podobnie jak motywy, którymi się kierował. Później wszystko rozegrało się bardzo szybko. Wrzucono ich do przygotowanej klatki. Elizabeth miała dziwne wrażenie dejavu. Zdecydowanie za wiele razy bywała porywana. Nie sądziła, iż życie młodej hrabianki może być, aż tak ekscytujące.
- Dlaczego, to robicie? – zapytała, gdy po zmroku zdążyli przekroczyć nieznaną część wyspy. Widziała stare mury obronne i mrocznie wyglądający cmentarz. Wszystko wyglądało jakby nikogo nie było tu od lat. Miejsce ukryte głęboko w lesie. Tylko ktoś, kto dobrze znał drogę mógłby tu trafić. Chciała znać motywy. Zaufała Edwardowi. Zaczęła go traktować jak członka ich małej rodziny. – Edwardzie, powiedz. Przecież nie jesteś zły....
- Nie jestem ... - przyznał niechętnie, że dziewczyna tak łatwo odczytywała jego uczucia. W ogóle doskonale rozpoznawała ludzkie pragnienia. Ciężko coś było przed nią ukryć. Przez to jego praca była jeszcze bardziej kłopotliwa. – Jednak pozwól, że opowiem ci pewną historię. Twój przyjaciel z pewnością o niej słyszał, gdyż urodził się na wyspie. Jednak ty możesz ją dopiero poznać. Tereny na których teraz żyjecie należały do klanu druidów. Posiadaliśmy magiczne moce, tajemną wiedzę. Żyliśmy sobie spokojnie budując nasze domy. Nasza cywilizacja rozwijała się dość szybko i skutecznie. Aż przyszła pora na katolicyzm. Każdy, kto nie chciał przyjąć tej religii był niszczony. My odmówiliśmy. Nie chcieliśmy rezygnować z naszych wierzeń. I zostaliśmy ukarani. Poprzedni władca postanowił zniszczyć nasze życia. Napadli na wyspę i odebrali nam wszystko. Domy, ziemię, rodzinę i bliskich. Część z nas zdołała zbiec i ukryć się w Anglii, Szkocji, a nawet Ameryce. Stworzyliśmy nowe klany, ale nie zapomnieliśmy o domu. Wyspie, którą nazywaliśmy Avalon nim została wyspą św.Małgorzaty. Ohydna nazwa dla wszystkich. Zbeszcześcili naszą wyspę i zniszczyli wszystko, co kocham. Jednak teraz będziemy mieli szansę odrodzić się od nowa. Wówczas z powrotem odzyskamy władzę na wyspie. Wiem, że jest to nam pisane. Wyspa jest naszym domem. Jej los jest połączony z druidami od zawsze. Tu drzemie nasza najgłębsza moc.
- Zabiciem nas nic nie zdziałacie ... - rzucił hardo Filip, mimo bólu jaki odczuwał. Bolały go żebra oraz spuchnięta twarz. Oberwał dość mocno, ale powtórzyłby to jeszcze raz gdyby miał okazję. Obiecał sobie w przyszłości bardziej uczyć się sztuk walki oraz szermierki. Życie pokazało mu, że taka lekcja będzie niezwykle przydatna. Jeśli oczywiście będzie miał ku temu okazje. – Po za tym macie niewłaściwą osobę. Ta dziewczyna tutaj jest zwykłą mieszczanką. Nie należy do arystokracji. Tylko ja jestem księciem.
Edward wybuchł głośnym śmiechem. Nie zwracał uwagi przy tym na zrozpaczoną minę Elizabeth. Pokręcił głową i zaczął mówić. Opowiedział o szalonym pomyślę młodej hrabianki. To w jaki sposób oszukiwała ich przez większość czasu.
Filip nie mógł uwierzyć w jego słowa, lecz wystarczyło tylko spojrzeć na minę dziewczyny. Winę miała wypisaną na twarzy. Poczuł się dość mocno rozczarowany. Lubił Lisbeth. Ufał jej. Tymczasem ona podstępem wkradła się do ich życia. Okłamała. Udawała kogoś kim nigdy nie była. Lisbeth Callum nie istniała. Zamiast niej była hrabianka Cameron. Nie sądził, że można być tak podłym.
- Filipie, pozwól wyjaśnić .... – wyszeptała zdławionym głosem. W oczach miała łzy. Wiedziała, że kiedyś ten dzień nadejdzie. Lecz nie sądziła, iż dojdzie do tego tak szybko. Nie zdążyła się przygotować. Cierpiała na samą myśl o tym wszystkim. Widziała zawód w oczach chłopaka. Zrozumiała jak wielki błąd popełniła.
- Chyba nie ma sensu, prawda ... - uciął rozmowę. Nie chciał słyszeć żadnych słów wyjaśnień. Zawiodła go jak nikt inny. Nawet nie zauważył, gdy brutalnie wrzucono ich do krypty. Nie mieli szans, by stąd uciec, chociaż Filip próbował. Nawet ze związanymi rękoma nie chciał się poddawać. Czas mijał nieubłagalnie. Wkrótce ich los miał należeć do przeszłości.
-Gdzie oni są?
To Roger zadał na głos te pytanie, gdy przybyli na umówione spotkanie znacznie później niż planowali. Niestety tego dnia wszystko szło zupełnie inaczej niż chcieli. Wpierw matka chłopców umówiła Margareth wraz z przyjaciółkami. Nie mogli wymigać się od tego spotkania. Oczywiście matka robiła wszystko, by zainteresować ich Margareth, ale Roger skutecznie odpierał te zabiegi. Chyba jedynie Dhani mógł czuć się bezpieczny. Czasami zazdrościł bratu wolnej decyzji. Mógł robić, co chciał. Wyjść za kogo chciał. Nie patrzył na konsekwencje, a matka w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Ostatnio jednak jakby przygasł. Wyglądał nieco mizernie. Niepokoił go brat. Jednak postanowił później o wszystkim porozmawiać. Chciał mieć pewność, że nic się nie dzieje. Młodszy brat był dla niego bardzo ważny i naprawdę go kochał. Filip wiele mu uświadomił. Dzięki niemu zrozumiał jakie duże znaczenie ma rodzina.
- Myślisz, że coś się stało? – spytał Dhani nie kryjąc swojego niepokoju. Ostatnie kłopoty z matką mocno wpłynęły na jego poczucie bezpieczeństwa. Kobieta wciąż odgrywała idealną rodzicielkę, i nie pokazywała swojej prawdziwej twarzy. Dhani nie rozumiał jak inni mogą nabierać się na to wszystko. Jednak taka była ich matka. Idealna na zewnątrz, a w środku całkowicie zgniła. Mógł mieć cichą nadzieję, że ojciec kiedyś otworzy oczy. W końcu musiał. Nagle zadrżał, gdy spojrzał na leżący nad stawem kosz piknikowy oraz rozłożony koc. Byli tutaj. Jedzenie leżało napoczęte i powoli siadały na nim muchy. Musiało ich nie być od dłuższego czasu. Na kocu leżał zapięczętowany dziwnym znakiem list. Dhani podniósł go i podał bratu, który bez zastanowienia złamał pieczęć.
Dziś wieczorem prastara klątwa zostanie złamana.
Dziś wieczorem przelejemy Waszą krew i odzyskamy wyspę, która należy do nas.
Dziś wieczorem weźmiemy sprawę w swoje ręce i zawalczymy o sprawiedliwość.
Zakon Róży.
- Cholera! – Mężczyzna zaklął pod nosem, czując bezradną wściekłość. Zakon róży. Tak się podpisali. Nigdy nie słyszał o nich. Musieli zawiadomić dorosłych. Tym razem sprawa mogła ich przerosnąć. Filip oraz Elizabeth byli w niebezpieczeństwie. Potrzebowali wsparcia. Od razu wsiedli na konie i pojechali do swojego domu. Ojciec na szczęście był. Nie sam. Towarzyszyli mu dwaj młodsi bracia. Fryderyk oraz Marcel. Obydwaj przystojni oraz dużo bardziej szczęśliwie żonaci. Mieszkali w Anglii, lecz często odwiedzali rodzinne domy. Zdecydowanie nie przepadali za hrabianką. Ich żony również. Widzieli w niej pozerkę oraz karierowiczkę. Młodszy Marcel był ojcem chrzestnym Dhaniego, a starszy Fryderyk Rogera. Chłopcy ucieszyli się na widok wujów. Obydwaj nie przypominali ojca. Byli znacznie przystojniejsi i lepiej zbudowani. Obydwaj również pracowali. Marcel został pastorem, a Fryderyk prowadził świetnie prosperujący handel świeżym towarem. Żywnością, herbatą i przyprawami z różnych stron świata. Układało im się całkiem nieźle jak na drugich synów. Poszli własną ścieżką kariery i w żaden sposób nie zazdrościli bratu.
Przez chwilę zapanowała gwarna atmosfera. Każdy chciał coś powiedzieć. Korzystali ze swobody jaka panowała w domu, gdyż pani nie było. Na całe szczęście. W końcu Roger przypomniał sobie o liście i przyjaciołach. Pokazał go ojcu, który zbladł na twarzy. Jego bracia również. Oni dobrze znali historie wyspy. Nie przekazali tego dzieciom, gdyż zgodnie uznali iż to nie potrzebne. Jednak przeszłość wróciła i postanowiła dać o sobie znać. Już kiedyś mieli taki problem ich dziadkowie. Wtedy też podejrzewano ową grupę o śmierć prababki Cameron, lecz nigdy tego nie udowodniono. Po za tym klan Róży zostawał znak. Wypaloną różę na skórze ofiar.
- Muszę napisać do Jamesa i poinformować go o tym, co zaszło – powiedział Nathaniel, chociaż miał cichą nadzieję iż nim list dotrze wówczas, gdy będą bezpieczniejsi. Przynajmniej miał taką cichą nadzieję. Musieli ustalić jakiś plan, a przede wszystkim przeszukać stare papiery. Tam mogły być jakieś wskazówki. Na szczęście mieszkał w rodzinnym domu, a biblioteka wciąż pozostała nietknięta. Od razu rozpoczął poszukiwania odpowiednich lektur. Znalazł kilka starych opasłych książek. Justin już czekał w salonie wraz z jego braćmi i Nathanielem. Wspólnie próbowali znaleźć sposób na rozwiązanie tej zagadki.
- Wysłałem już pilną depeszę do Jamesa ... - powiedział, gdy mężczyzna w końcu wyszedł z biblioteki. – Powinien wyruszyć własnym statkiem, gdyż ma taką możliwość, ale najpóźniej będzie jutro wieczorem. Do tego czasu musimy się postarać, by ich znaleźć. Ostatnio namnożyło się mnóstwo takich sytuacji. James będzie musiał skuteczniej bronić swojej podopiecznej. Zabawy w Londynie mu nie pomogą.
- To prawda! – przytaknął cichym głosem Marcel. Wyglądał na mocno poirytowanego sytuacją. Nathaniel zaczął wertować różne książki. W końcu znalazł informacje, których szukał. Zapisane przez starych mieszkańców wyspy. Opowiadali o druidach, oraz w jaki sposób zostali potraktowani druidzi. Działali bardzo szybko oraz precyzyjnie. Mordowano każdego, kto był inny. Dlatego przez wiele lat druidzi powracali na wyspę. Porywali reprezentantów arystokracji i zabijali. Na drugi dzień ich ciała były znajdywane na polach lub przed domami. Wykrwawione w straszny sposób. Wyryto różne dziwne znaki. Wszystkie mówiły o zemście i powrocie druidów. Nigdy jednak nie sięgnęli po kogoś wyżej. Tym razem zrobili wyjątek. Sięgnęli po głównych bohaterów.
- Nie rozumiem ... - wtrącił się Dhani, który wyglądał na najbardziej zdezorientowanego. Podczas, gdy wszyscy dobrze wiedzieli kim jest dziewczyna. Roger w końcu wziął brata i bardzo delikatnie wyjaśnił całą sytuację. Wiedział, że obecnie nie ma wyjścia. Nie chciał dłużej okłamywać swoich bliskich.
Dhani był mocno poruszony. Elizabeth naprawdę świetnie udawała ubogą dziewczynę. Była dość dobrą aktorką i świetnie odgrywała swoją rolę. Wszyscy się nabrali. A zaczynał jej ufać i nawet ją lubić. Pokręcił głową czując, że zrobiono z niego głupca.
- Nim podejmiesz jakąś decyzję spróbuj postawić się w jej sytuacji – powiedział ściszonym głosem. – Nie miała łatwego życia. A potem podsłuchała nas. Teraz rozumiem ją o wiele lepiej. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej z tej perspektywy. Dlatego podjęła właśnie taką, a nie inną decyzje.
- Pięknie powiedziane, chłopcze... - stwierdził cicho Marcel podchodząc do nich. Nie chciał podsłuchiwać braci, lecz poruszyła go ich rozmowa. Sam również sporo dowiedział się o samej hrabiance. Znał jej matkę. Wyjątkową kobietę. Najwyraźniej córka odziedziczyła te cechy. Po dziewczynce spodziewano się naprawdę wiele. Musiała pokazać swoją wartość w dość trudnych czasach. Dodatkowo wuj dziewczynki nie ułatwiał jej tej sytuacji. – Powinieneś posłuchać brata. A my chyba wiemy gdzie są wasi przyjaciele. Nim zapadnie zmierzch spróbujemy ich odbić. To może być bardzo niebezpieczne. Nie mamy wyjścia. Tym razem wszystko rostrzygnie się bez żadnych tajemnic.
Obydwaj pokiwali głowami. Ostatecznie nie mieli wyjścia. Musieli przystać na warunki dorosłych i cierpliwie czekać. Przez ten czas Roger opowiedział bratu w jaki sposób poznał prawdę o Elizabeth. Cała zagmatwana sytuacja wydawała się chwilami dość śmieszna. Jednak dziewczyna podjęła dość ciężką decyzję i nie najlepiej zaczęła znajomość z nimi. Wszystko wyglądało tak, że Filip może nie wybaczyć jej tego kłamstwa. Wszyscy znali dobrze jego podejście. Nawet jeśli te ostatnie miesiące zaowocowały niezwykłą przyjaźnią, to mogą popchnąć ją w zupełnie inną stronę. Być może losy całej grupy zostaną zakończone. Nikt tego nie chciał, ale cała decyzja należała głównie do Filipa. Jeśli podejmie decyzje oni się do niej dostosują i na tym wszystkim może ucierpieć tylko sama Elizabeth.
- Wszystko będzie dobrze ... - powiedział cicho Dhani do brata, po chwili nieprzyjemnych myśli. Sam do końca w to nie wierzył, ale musieli mieć nadzieję. W tym momencie właśnie ona dawała im coraz więcej wiary.
-Zabiją nas, prawda?
Elizabeth spytała po raz pierwszy od kiedy zamknięto ich w ponurej i śmierdzącej krypcie. Przypomniała sobie ten strach jaki czuła, gdy została porwana wraz z Rogerem. Tamta historia mocno ją wystraszyła. Wtedy również nie znała swojego losu. Teraz najwyraźniej podobna sytuacja miała się powtórzyć. I znowu nie znała końca wszystkiego. Nie chciała jednak rozstawać się w kłamstwie. Filip już poznał prawdę o tym kim jest, chociaż dość niefortunnie. Myślała, że miała jeszcze czas i zupełnie inaczej to odegra. Jednak los postanowił z niej zadrwić i zniszczył wszystko. Widziała jak bardzo zraniła chłopaka swoim kłamstwem. W żaden sposób nie chciał jej tego wybaczyć. Czuła również, że nie zasługiwała na wybaczenie. Musiała jednak, chociaż spróbować.
- Wierzę, że nasze rodziny już nas szukają ... - odparł Filip bez wahania. W ogóle na nią nie patrzył. Ba, nawet oddalił się w najciemniejszy kąt, by tylko nie widzieć jej twarzy. Nie sądził iż jedna z niewielu osób, którym ufał może go tak oszukać. – Wrócimy do bezpiecznych domów. Możesz być pewna.
- A gdyby nie? – odważyła się zapytać cicho. – Czy znalazłbyś w sobie siłę, by mi wybaczyć?
Chciała poznać tę odpowiedź przed ewentualną śmiercią. Filip już otwierał usta, lecz w tym momencie im przerwano. Do ich prowizorycznej celi wszedł pewnym siebie krokiem Edward wraz z nieznanym mężczyzną. Obydwaj byli ubrani na czarni i wyglądali dość mrocznie. W ręku mieli broń, więc bez trudu zmusili ich do posłuszeństwa. Filip w ogóle nie stawiał oporu. Szedł przodem ze spuszczoną głową. Tuż za nim podążała Elizabeth. Była cała spięta i przerażona, chociaż próbowała ukryć swój strach. Za każdym razem cierpienie było znacznie silniejsze. Szli w stronę przyszykowanego kamiennego ołtarza. Pogoda gwałtownie się zmieniła. Zaczął padać dość rzęsisty deszcz. W pewnym momencie Elizabeth poślizgnęła się na błocie i wpadła wprost na Filipa. Nieco zły chłopak odepchnął ją od siebie. Na szczęście Edward w porę ją złapał ją mocno i zmusił, by szła do przodu. Wokoło było mnóstwo ludzi w maskach. Wszyscy mieli ze sobą czerwone róże oraz ubrani w czarne płaszcze. Panowała ponura atmosfera. Najchętniej pragnęła, by zabili ich szybko i bezboleśnie. Czuła jednak, że tak nie będzie, gdy patrzyła bezradnie w stronę kamiennych ołtarzy. Filipa ułożono na jednym z nich. Rozłożono ręce i skuto metalowymi kajdankami. Tak samo postąpili z nogami. Nie miał szans się ruszyć. Przez cały czas słyszała dziwną oraz tajemniczą melodię. „To nie twój czas". Usłyszała tajemnicze słowa w głowie. Głos nie należał do niej.
- Będziesz patrzyła jak umiera twój książę! – syknął do niej zawistny mężczyzna. Chwycił ją mocno i zmusił, by spojrzała w stronę Filipa. Miała łzy w oczach. Chłopak przez cały czas patrzył w sufit. Jego ubranie całkowicie przesiąkło od deszczu. Wtedy Elizabeth poczuła nagły napływ siły. Nie chciała iść jak uległa dzieweczka na rzeź. Wręcz przeciwnie. Zamierzała walczyć. Obudziła w sobie coś, w co nie wierzyła do samego końca. Odepchnęła od siebie tajemniczego mężczyznę i cała sobą zasłoniła Filipa. Nawet jeśli nienawidził ją w tym momencie, ona pragnęła go ratować. Za własne życie.
- Jeżeli chcecie go zabić, to zabijcie najpierw mnie! – wykrzyknęła z mocą. Obecni wybuchli lekkim śmiechem. Nie sądzili, że ta młoda kobieta może być aż tak odważna. Zaskoczyła ich. Ten element wykorzystali nowo przybyli. Nathaniel wraz z braćmi oraz grupą mężczyzn zaatakowali druidów. Rozgorzała ostra oraz brutalna walka. Zewsząd padały strzały. Wykorzystując moment nieuwagi Elizabeth uwolniła Filipa. Wspólnie zaczęli biec w stronę jakiegoś bezpiecznego schronienia. Edward podążał ich śladami. Nie zamierzał łatwo rezygnować. Doskonale zdawał sobie sprawę czym, to groziło. Wolał więc umrzeć jako wojownik niż tchórz. Wykorzystał uwagę w której młoda hrabianka się potknęła i upadła twarzą w błoto. Chwycił ją za gardło i zmusił, by wstała. W ręku trzymał nóż. Elizabeth krzyknęła imię Filipa. Chłopak stanął i powoli odwrócił swój wzrok.
- Zabije ją jeśli coś zrobisz .... – rzucił stanowczym głosem. Przycisnął nóż do szyi Elizabeth. Na dowód swoich słów lekko skaleczył jej gardło. Filip zastygł bez ruchu. Nie wiedział, co powinien zrobić. Jeżeli wykona fałszywy ruch, Elizabeth mogła zginąć. Nie wybaczyłby sobie jej śmierci.
- Edwardzie, odłóż nóż .... – Nathaniel, hrabia Braxton ostrożnie podszedł w ich stronę. Na twarzy i ubraniu miał krew. Niestety druidzi nie zamierzali się poddać, więc jatka była dość krwawa. Musiał zabić kilka osób nim zdołał wreszcie dotrzeć do dwójki, którą chcieli uratować. Teraz widząc młodą hrabiankę w niebezpieczeństwie musiał działać. W ręku trzymał broń gotową do wystrzału. Chciał jednak tak działać by nie zranić dziewczynki. W ostatniej chwili padł strzał, który sprawił, że Edward upadł na ziemię. Oszołomiona wydarzeniami Elizabeth również. Tuż za nimi stał mężczyzna z obłędem w oczach. Jego wzrok nie wróżył nic dobrego. Mogli w końcu odetchnąć z ulgą. Ta niebezpieczna przygoda w końcu mogła dobiegnąć końca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro