Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Powołanie

Przedmieścia Londynu, 12 stycznia 2025 roku

Zapach spalenizny, smak kurzu w ustach, huk wystrzałów. John obudził się, gwałtownie łapiąc powietrze. Rozdygotany, otarł z czoła kropelki potu, próbując zapanować nad przyśpieszonym oddechem. Chwilę zajęło mu uspokojenie skołatanego serca. Odliczał w myślach do dwudziestu, wbijając wzrok w pęknięcie na suficie, które miał zaszpachlować już dwa miesiące temu. Nie był jednak w stanie zmusić się do pojechania do sklepu po potrzebne narzędzia. Zwlókł się z łóżka i poczłapał do kuchni, odruchowo klikając włącznik ekspresu. Otworzył lodówkę i rozejrzał się po prawie pustym wnętrzu. Z braku zbytniego wyboru sięgnął po pudełko z jajkami i lekko podeschniętą kiełbasę. Bez finezji wrzucił składniki na patelnię i podkręcił ogień. Rozbudziwszy się odrobinę dzięki zapachowi kawy, jaki zaczął rozchodzić się po pomieszczeniu, jak na autopilocie naszykował posiłek i usiadł do stołu. Niespiesznie sięgnął po laptopa, aby przejrzeć wiadomości. Taki był jego poranny rytuał, który powtarzał się nieustannie, odkąd wrócił z „wojny saharyjskiej". Był świadomy, że musi wziąć się w końcu w garść i znaleźć pracę, bo egzystowanie z oszczędności, które w zawrotnym tempie zaczęły się kurczyć, nie mogło trwać wiecznie. Otworzył, więc dla czystego sumienia stronę z ofertami pracy dla personelu medycznego i bez większego entuzjazmu zaczął przeglądać ogłoszenia. Dzień zapowiadał się na równie nudny i bezcelowy jak wszystkie poprzednie, ale w połowie konsumowania śniadania, rozbrzmiało pukanie do drzwi. Dźwięk stawał się coraz mocniejszy, jakby intruz nie potrafił opanować zniecierpliwienia. Poirytowany brakiem poszanowania porannych godzin i możliwymi ubytkami farby na wysłużonych drzwiach, udał się czym prędzej do przedpokoju, aby przegonić natrętnego gościa. Gdy tylko złapał za klamkę, miał już w głowie przemowę dla komiwojażera bądź czcicieli religijnych, którzy byli głównymi podejrzanymi, jakich spodziewał się ujrzeć o tak wczesnej porze na swoim progu. Niestety, nie był przygotowany na to, co objawiło się jego oczom, kiedy otworzył drzwi. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy spostrzegł dobrze zbudowanego mężczyznę w czarnym płaszczu i garniturze, a za jego plecami dwóch odzianych w mundury żołnierzy królewskich sił zbrojnych.

Był w zbytnim szoku, żeby powitać ich kulturalnie, ale najwidoczniej nie oczekiwali miłego przyjęcia, bo od razu przeszli do rzeczy.

– Kapitan John Watson? – zapytał mężczyzna w garniturze.

– Tak – odrzekł bez zastanowienia, przejeżdżając nieufnym spojrzeniem po pozostałych gościach.

– Pojedzie pan z nami – zakomunikował z poważnym wyrazem twarzy mężczyzna, kompletnie ignorując fakt, że Watson stoi przed nim w piżamie i kapciach.

– W jakim celu? – zapytał John, coraz bardziej podejrzliwym wzrokiem śledząc śmiertelnie poważnie wyglądających facetów, czekających przy czarnym land roverze.

– Proszę za mną. – Ważniak w garniturze bez najmniejszego poczucia nietaktu, wskazał na stojący przy krawężniku samochód.

Watson cofnął się o krok w głąb przedpokoju, strategicznie zaciskając dłoń na klamce.

– Nigdzie z wami nie jadę – odrzekł stanowczo, marszcząc przy tym groźnie brwi. Z jego postawy łatwo można było wywnioskować, że będzie stawiać silny opór, jeśli sytuacja go do tego zmusi. – To musi być jakaś pomyłka. Nie jestem już czynnym żołnierzem. Odszedłem z armii pół roku temu i nie przypominam sobie, żebym miał jeszcze wobec niej jakieś zobowiązania.

– Zapewniam pana, że to nie jest pomyłka. Mam rozkaz doprowadzić pana do sztabu. To sprawa wagi państwowej.

– Przykro mi, ale Królestwo musi poradzić sobie beze mnie – burknął, szykując się do zamknięcia drzwi.

– Kapitanie Watson! To nie są żarty! – Mężczyzna chwycił bladą dłonią klamkę z szybkością, jakiej John się po nim nie spodziewał. – Major Sholto polecił posłać po pana i nie wracać bez! – dorzucił podniesionym głosem, w którym w końcu przebiło się zdenerwowanie.

John puścił drzwi, pozwalając, żeby mężczyzna otworzył je szerzej. Jego niebieskie oczy wpatrywały się w zgromadzonych z rosnącym niepokojem, a zarazem zaintrygowaniem.

– Major Sholto? – powtórzył jakby do siebie. Nie sądził, że jeszcze kiedyś wymówi nazwisko swojego byłego dowódcy, a na pewno nie spodziewał się go kiedykolwiek ponownie zobaczyć. Przełknął ślinę, czując że uśpiona od paru miesięcy w jego żyłach adrenalina znowu zaczyna krążyć po organizmie.

– Dajcie mi się tylko przebrać – rzucił, wymownie zerkając na swój strój. Wojskowy kiwnął głową na znak, że poczeka. John popędził do pokoju. Lata spędzone w wojsku wyszkoliły go w szybkim działaniu, więc nie musieli czekać na niego zbyt długo. Ubrany w ciemne jeansy i błękitną koszulę w kratę wypadł przed budynek, nie tracąc czasu na zakładanie kurtki, którą przełożył sobie przez ramię. Mężczyzna w garniturze wskazał jeszcze raz na land rovera, z ulgą wypuszczając powietrze z płuc. Widać było, że mimo pozorów jest mocno zestresowany, a siłowanie się z Watsonem było ostatnią rzeczą, jakiej pragnął.

– Dokąd jedziemy? – zapytał, gdy siedzieli już w aucie.

Mężczyzna w garniturze usadowiwszy się obok niego, przymrużył odrobinę brązowe oczy, jakby dla dodania wzniosłości wypowiedzi.

– Do siedziby MI6.

***

Podróż przebiegła im w przytłaczającej ciszy i John miał wrażenie, że facet w garniaku, siedzący obok, cały czas obserwuje go kątem oka. Nawet nie próbował rozpoczynać rozmowy, podejrzewając, że pasażerowie nie uraczą go satysfakcjonującą odpowiedzią na żadne z pytań. Musiał wytrzymać do momentu, aż nie dowie się wszystkiego od Sholto.

Gdy tylko dotarli na miejsce, mężczyzna w garniturze poprowadził Watsona do zachodniego skrzydła budynku. Pozostałych dwóch żołnierzy opuściło ich, gdzieś około piątej weryfikacji tożsamości, jaką musieli przejść, zanim wkroczyli do długiego korytarza, na końcu którego znajdowała się winda.

John zdążył dostrzec w trakcie kolejnych, mijanych zabezpieczeń, że jego przewodnik nazywa się Evan Budclif i musi być agentem ze specjalnymi uprawnieniami, mimo dość młodego wieku. Taka kombinacja faktów w zderzeniu z podniosłą i nazbyt skomplikowaną procedurą, jaką musieli przejść, aby dostać się do miejsca spotkania z majorem, nie napawała Johna optymizmem. Ewidentnie powód jego nagłej mobilizacji musiał być bardzo poważny. Pochłonięty snuciem przypuszczeń i lekko zdenerwowany spotkaniem z byłym dowódcą oraz całą dziwaczną sytuacją, nawet nie zauważył, kiedy doszli do końca korytarza.

Srebrne drzwi windy zamknęły się, gdy Evan wcisnął kombinację numerków na wyświetlaczu, umieszczonym z boku wejścia. Bezszelestnie ruszyli na wybrane przez niego piętro. John nie był w stanie określić czy jadą w górę czy w dół, mimo wyświetlających się na ekranie cyfr i liter poziomów. W całkowitej ciszy, która potęgowała tylko rosnące obawy Watsona, wysiedli z windy, gdy ta zatrzymała się na odpowiednim piętrze.

– Proszę tędy, kapitanie – odezwał się wreszcie Budclif, wskazując na wielkie metalowe drzwi. Po ich otwarciu, oczom blondyna ukazała się olbrzymia sala z mnóstwem elektronicznego sprzętu, przy którym uwijali się jak w ukropie przeróżni ludzie. Jedni ubrani w typowe wojskowe mundury, inni w białe fartuchy, niczym lekarze. Większość jednak wyglądała najnormalniej w świecie. Koszule, wyciągnięte swetry, zwyczajne jeansy, koszulki polo czy t–shirty z nadrukami kompletnie nie współgrały z całym anturażem. Szczerze mówiąc, sam nie wiedział dokładnie czego spodziewać się w tak pilnie strzeżonym miejscu, ale na pewno nie przyszłoby mu do głowy, że spotka tu kolesia wyglądającego jak zamorzony student, w koszulce z bohaterami komiksów Marvela, czy kobietę w jedwabnym szlafroku ze sterczącymi we włosach wałkami. Zrozumiał wtedy, że i tak miał dużo szczęścia, bo jego eskorta pozwoliła mu się chociaż porządnie ubrać, nim zgarnęła go z domu. Inni najwyraźniej nie zostali aż tak łagodnie potraktowani. Nim skończył rozglądanie się po wnętrzu, usłyszał znajomy głos, który wywołał u niego niekontrolowany skurcz żołądka.

– John! – powitał go nieformalnie James Sholto, ale uśmiech na jego ustach zniknął w mgnieniu oka, jakby zreflektował się, że nie wypada okazywać mu emocji przy tylu obserwujących ich parach oczu.

– Majorze – wydusił, nie będąc pewnym jak się zachować. Jakaś cząstka w jego umyśle pragnęła uściskać Sholto, ale rozsądek szybko zweryfikował te pragnienie. Wyprostował się dumnie, zasalutowawszy odruchowo. Sholto odwzajemnił gest.

– Dobrze cię znowu widzieć – odrzekł już opanowanym tonem, choć w jego bladoniebieskich oczach można było dostrzec pewną rodzaju ulgę i radość ze spotkania. – Choć wolałbym spotkać się w innych okolicznościach.

– Ja też – odparł John i uśmiechnął się lekko, widząc jak James marszczy brwi, spoglądając na Evana, który nie odstępował ich na krok.

– Pewnie zastanawiasz się po co cię tu ściągnąłem? Wybacz, że nie uszanowałem twojego wyboru, ale to z czym mamy do czynienia wymaga zaangażowania wszystkich sił i środków. A skoro mogłem wybrać z kim będę współpracował, nie miałem wątpliwości, że potrzebuję najlepszych i zaufanych ludzi.

Watson poczuł, jakby znowu wstąpiła w niego chęć do życia. Wreszcie mógł być na coś przydatny. Opuścił armię, ale tak naprawdę nigdy nie wrócił z pola walki. Zrobił to dla Mary. Chciał zadośćuczynić, że nie było go przy niej, kiedy go potrzebowała, ale decyzja o powrocie do pustego domu nie polepszyła jego samopoczucia, wręcz przeciwnie. Samotność i niemożność odnalezienia się w codzienności cywilnego życia odebrały mu ochotę na wszystko. Powinien nienawidzić wojny, ale to tak naprawdę dzięki niej czuł, że żyje.

– Jestem do pańskiej dyspozycji, majorze – rzucił bez zbędnego namysłu.

– Nie sądziłem, że dożyję takiej chwili – westchnął smutno Sholto, ruszywszy w stronę dużego monitora. – Dostaliśmy tę wiadomość sześć dni temu, ale sztab analityków zdołał ją odszyfrować dopiero dzisiaj. – Wskazał na ekran, na którym wyświetlało się pasmo wychylających się w górę i w dół linii, wskazujących na częstotliwość jakiegoś sygnału.

– Proszę odtworzyć – zwrócił się do siedzącego przy stanowisku młodego chłopaka w okularach, który wykonał polecenie. Po pomieszczeniu rozszedł się metaliczny dźwięk, który po chwili zaczął przypominać zniekształcone słowo, niczym z syntezatora mowy.

– „Przybywamy"? – powtórzył John po wygenerowanym przez komputer sygnale. – O co w tym chodzi? Kto to nadał? Terroryści?

– Nie. Wszystko wskazuje na to, że sygnał nadano z kosmosu. Molly, zechcesz przybliżyć kapitanowi pochodzenie wiadomości?

Zza lady naprzeciwko wyłoniła się młoda kobieta ubrana w kolorowy sweterek, na który narzucony był biały kitel. Nieśmiało skinęła głową na powitanie i zapraszającym gestem wskazała na ekran swojego komputera.

– Sygnał to fale krótkie, układające się w ciąg dźwięków, które zdołaliśmy odszyfrować. Każda sekwencja odpowiada konkretnej literze alfabetu, gdy nałoży się je na siebie, układają się one w wyraz, który przed momentem słyszeliście. Źródło sygnału nie jest w stu procentach dookreślone, ale na pewno dotarło do nas ze „strefy zero".

– „Strefy zero"? – powtórzył ze zdziwieniem John, przypatrując się symulacji na ekranie.

– „Strefa zero" to obszar umiejscowiony pomiędzy Marsem a Jowiszem. Obserwujemy ją od pewnego czasu. To są zdjęcia tego obszaru sprzed dwóch dni. – Wskazała na monitor, na którym wyświetlił się mały jasny obiekt. – To pojawiło się sześć dni temu – dodała, pokazując palcem na punkcik. Obliczyliśmy, że porusza się po obranej, konkretnej trajektorii, ale z niespotykaną prędkością, więc nie ma tu mowy o żadnej planetoidzie. Fale odbite sugerują, że nie jest to też obiekt o strukturze naturalnej. Jest pokryty jakąś substancją, niczym nasze wahadłowce. Jeśli będzie poruszał się ze stałą prędkością, dotrze do Ziemi za osiem dni.

– Ogłoszono „kod zero" – wtrącił Sholto. – Musimy przygotować się na najgorsze.

– „Kod zero"? – John miał wrażenie, że czuje się jak pierwszak, który dopiero co poszedł do szkoły i nie ma pojęcia co do niego mówią.

– Inwazja kosmitów – wyjaśnił krótko major, ściągając przy tym w zafrasowaniu brwi.

~~~~~~

Witajcie, moi Kochani! Pragnę na wstępie wyjaśnić, że będzie to AU do fandomu Sherlocka, choć Ci którzy nie oglądali tego serialu nie powinni się martwić. Nieznajomość fandomu nie powinna w niczym przeszkodzić, gdyż jest to obsadzona w klimacie science fiction opowieść, dość luźno nawiązująca do serialu. Postanowiłam wstawić to ff, bo wena nie dałaby mi żyć, gdybym tego nie zrobiła. Taki szantaż, a z weną się nie dyskutuje.

A skoro już wiadomo, że Sherlock musi zaistnieć w tym opowiadaniu, ciekawa jestem jakie macie pomysły co do okoliczności jego pojawienia się i odgrywanej tu roli. ;) Piszcie śmiało swoje propozycje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro