Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~36~

– Jak mogę się Wam przydać? – to pytanie rozpoczęło kolejkę próśb i poleceń, które z zaangażowaniem starałam się jak najlepiej wykonywać. Wypełniała mnie euforia z powodu rzucanych w moją stronę wdzięcznych uśmiechów, a także na widok tak wspaniałej współpracy między wszystkimi zebranymi superbohaterami.

We wspomnieniach przywołał mi się szkolny korytarz, jednak tam, mimo tłoku, czułam się o wiele bardziej obco i samotnie. Teraz wiem, że było tak najpewniej przez brak ojca i to, że mama rzadko bywała w domu przez wymagającą pracę, dlatego gdy nieobecna w szkole była moja przyjaciółka, czułam, jakby żadna z pozostałych wokół mnie osób nie mogła zapełnić tej pustki, bo z nikim innym nie potrafiłam zbudować tak szczerej, zaufanej więzi. Pocieszało mnie, że aktualnie moja sytuacja wyglądała zupełnie inaczej, bo choć nieprzyjemne wspomnienia nadal nimi pozostawały, to jednak blakły przy łagodniejszej teraźniejszości.

Może nie było nas nawet w połowie tyle, co osób na przerwach w mojej ówczesnej szkole czy na pierwszych zebraniach grupy wsparcia Kapitana, ale czułam się trochę jak w tłumie, co mimo wszystko nie było niczym nieprzyjemnym. Wręcz przeciwnie: każda z osób nadawała smaku powstałej atmosferze i, choć zabrzmi to niedorzecznie, sprawiała ona wrażenie uporządkowanego chaosu.

Przez głowę przemknęła mi myśl, że gdybym naprawdę wróciła do mojej rzeczywistości wszyscy poradziliby sobie beze mnie znakomicie, jak zresztą wtedy, gdy jeszcze mnie tu nie było. Tak wielkie realne zebranie osób znających się ze sobą o wiele dłużej niż ja znałam kogokolwiek z nich, mocniej uprzytamniało mi, że nadal jestem daleko od stania się mającą znaczenie częścią ich rzeczywistości. Relacje, jakie z nimi zbudowałam przez minione lata, choć znaczyły dla mnie wszystko, dla nich były najpewniej tylko niewielkim ułamkiem ich życia, być może za krótkim, aby się przywiązać.

Uświadomienie sobie tego trochę mnie zabolało, jednak czułam, że z taką myślą łatwiej byłoby mi wrócić do własnej rzeczywistości. Nie chciałam, żeby ktoś cierpiał z tęsknoty za mną. Moje obserwacje na szczęście dawały mi pod tym względem ukojenie. Z pewnością wielu tam zebranych było dla siebie ważnymi jednostkami, zapewniającymi sobie wsparcie. Widziałam, jak Steve motywuje Tony'ego, Natasha zagaduje Clinta i Bruce'a, James przekomarza się z Rocket'em. Nawet, gdyby ktoś za mną zatęsknił, nie byłoby to uczucie tak głębokie, aby nie zdołały go załatać silne więzi.

Głosy zebranych mieszały się, a nasze sylwetki przemykały obok siebie lub przystawały, przykładając się do wymagających większego skupienia działań. Osobiście zajmowałam się przynoszeniem i podawaniem potrzebnych materiałów oraz narzędzi, a nie konstruowaniem czy tworzeniem, bo mechanika nie była moją mocną stroną. Wbrew temu z fascynacją i podziwem przyglądałam się wysiłkom Tony'ego, Bruce'a i Rocketa, którzy tworzyli skomplikowaną platformę, trudne do opisania jednym słowem urządzenia oraz skafandry do podróży w czasie.

Od początku podejrzewałam, że nie będę brała czynnego udziału w całej akcji. Scott już wcześniej powiedział nam, ile zostało mu tak zwanych cząsteczek Pyma, które miały być kluczem do skoku w przeszłość. Już w fazie przygotowań policzyłam, że substancji teoretycznie wystarczyłoby dla każdego z nas na jeden skok w czasie, przy czym pozostałaby jeszcze jedna dawka. Mimo to nie sądziłam, że obędzie się bez prób. To z pewnością wliczył też w kalkulacje Tony, który dość delikatnie dał mi znać, że zostaję w Bazie.

– Mogę wykonać dla Was chociaż skok próbny? – zapytałam po chwili milczenia. Mimo tego, że tej informacji się spodziewałam, słowa Starka trochę mnie dotknęły, bo miałam nadzieję bardziej się na coś przydać.

– To niestety niewiele by nam pomogło. Gdybyś wykonała skok tak daleko w przeszłość naszej rzeczywistości nawet nie byłabyś pewna, czy wszystko się zgadza, bo nie możesz pamiętać czegoś, czego nie przeżyłaś, a nie pojawiłaś się u nas przed walką z Thanosem. Przykro mi, Hope – wyjaśnił Tony spokojnym, szczerym głosem. Musiałam przyznać mu rację. W tym przypadku moja oferta była zupełnie pozbawiona wartości.

– Jasne, rozumiem. Cóż, w końcu ktoś musi uruchomić maszynę przed Waszym skokiem – powiedziałam lekko wzdychając i posyłając Tony'emu pocieszający uśmiech na znak, że pogodziłam się z tym, jakie decyzje podjęto.

– Właściwie nawet do tego nie trzeba dodatkowej osoby. Jest zaprogramowana tak, aby po wprowadzeniu ustawień czekać na sygnał z czujnika wbudowanego w skafander osoby wprowadzającej polecenia – wyznał. Dopiero wtedy zauważyłam, jak ubrany we wspomniany specjalny kostium Clint wspina się po schodkach na podest do podróży w czasie. Zrozumiałam, że to on musiał zgłosić się na ochotnika jako pierwszy. W duchu kibicowałam mu, aby próba się powiodła.

– Słuchaj, chcemy odwrócić nasz błąd i nikt nie zgodził się na to, żeby Cię w to wciągać – kontynuował kładąc dłoń na moim ramieniu, kiedy zobaczył mój szerszy uśmiech, mimo wszystko najwidoczniej niezbyt dobrze maskujący tlące się we mnie rozczarowanie tym, jak znów okazuję się nieprzydatna. – Ta misja może być niebezpieczna, a jestem pewien, że Steve rwałby sobie włosy z głowy, gdyby coś Ci się stało. Chciałby Cię odstawić do domu w jednym kawałku.

– A jeśli pstryknięcie nie sprawi, że wrócę? – zapytałam nagle, uświadamiając sobie, że wcale nie chciałam wypowiadać moich wątpliwości na głos.

– Cóż, wtedy zostaniesz z nami i wprowadzisz w życie swój pomysł o nowej grupie bohaterów – powiedział tonem, jakby wypowiadał rzecz oczywistą, a mówił to z taką pewnością, że przez chwilę uwierzyłam, iż jest to możliwe. Na mojej twarzy pojawiło się jednak zdziwienie, głównie dlatego, że Starka nie było przy naszej rozmowie w samochodzie. – Rogers się wygadał – przyznał lekkim tonem. – Jeśli Twoja idea będzie rzeczywiście tak dobra, jak opisywał, to jest szansa, że zdecyduję się ją częściowo finansować – powiedział, mrugając porozumiewawczo.

Ja jednak nadal byłam w szoku i nie mogłam się wyrwać z zamyślenia, dlatego nie byłam w stanie skomentować jego deklaracji nawet jednym słowem.

– Aczkolwiek gdybyś bardzo tęskniła za swoją rzeczywistością pewnie będziemy kombinować, żeby Cię tam odesłać – powiedział poważnie, ale bez zbytniej pewności. Domyślałam się, że było to spowodowane tym, jak bardzo przypadkowe było moje pojawienie się tutaj, przez co trudno wpaść na jasny pomysł, jak to wszystko odwrócić. – Co prawda do tej pory sama idea podróży między różnymi wersjami rzeczywistości jest dla mnie czymś zupełnie abstrakcyjnym, ale podróże w czasie były jeszcze chwilę temu na podobnym poziomie, a jednak możliwe, że tego dokonamy. Także kto wie... – urwał, po czym jakby wyrwany z wizji z tym związanych kontynuował bardziej rozsądnym, pełnym wsparcia głosem: – Co by się nie działo warto być gotowym na wszystko. Może to zabrzmi niezbyt optymistycznie, ale na ten moment bardziej realny jest Twój pobyt tutaj. Na Twoim miejscu skupiłbym się na planach dotyczących tej rzeczywistości, bo jeśli coś się nie uda, to będziesz czuła się mniej zagubiona. Nie zakładaj, że wrócisz do rodzinnego domu, ale pozwól sobie mieć na to nadzieję. Czasem tylko ona nam pozostaje, a czasem zmienia się w coś zupełnie realnego. Tego nigdy nie możemy być pewni.

Pokiwałam głowa na te pokrzepiające w osobliwy sposób słowa. Czułam się lżej i nie mogłam wyjść ze zdziwienia, jak mocny wpływ miała na mnie przemowa Tony'ego. Już miałam mu podziękować, kiedy maszyna do podróży w czasie uruchomiła się ponownie, zwiastując powrót Clinta. Stark przypatrywał się jej czujnie, po czym spojrzał na mnie, a ja tylko kiwnęłam głową ze zrozumieniem. Odszedł szybkim krokiem razem z resztą w stronę Bartona.

Nasza rozmowa dobiegła końca, ale dała mi tak wiele, że była dla mnie bezcenna. W duchu byłam spokojniejsza i bardziej zmotywowana, a wątpliwości już nie przesłaniały mi celu, na którym przecież nam wszystkim zależało. Głosy bohaterów na podeście wskazywały jednoznacznie: próba zakończyła się pełnym sukcesem. Domyślałam się, że nie tylko ja przeczuwam, iż jest ona pierwszym zwiastunem powodzenia odwracania działań fioletowego tytana.

-------

Wszyscy byli zgodni co do tego, że pozostało jedynie wybrać odpowiedni czas na odebranie wszystkich Kamieni Nieskończoności. Jasne było, że i tym razem nie będę mogła pomóc, bo mimo podobieństwa naszych rzeczywistości i linii czasowych nadal pozostawało tak wiele różnic, że nie mogliśmy ryzykować jakimkolwiek poślizgiem.

Nie było mi jednak przykro. Dzięki Tony'emu miałam pomysł na to, czym się zająć. Kiedy więc rozpoczęła się pierwsza gorąca dyskusja wymknęłam się cicho i teleportowałam się do swojego pokoju. Wiedziałam, że panująca tam cisza będzie napędem dla ciekawych pomysłów.

Usiadłam przy stoliku z długopisem w dłoni. Biała kartka w kratkę wyrwana chwilę wcześniej z zeszytu wyglądała kusząco i miałam ochotę ją zapełnić czymś, co mogłabym potem z dumą przedstawić Starkowi. Byłam zdeterminowana, aby rozpocząć plany na temat grupy bohaterów, którą chciałam wprowadzić w życie. Co prawda nadal myśl o tym, że miałabym ją założyć powodowała u mnie dreszcz strachu przed tak dużą odpowiedzialnością, ale miałam nadzieję, że deklaracje Nat zostaną zrealizowane i nie będę w tym tak zupełnie sama.

Przypomniałam sobie słowa Kapitana o tym, co powinnam przemyśleć na temat przyszłej grupy. Kwestia finansów, dzięki Tony'emu, częściowo się rozwiązała. Co prawda nigdy zwyczajnie nie pracowałam, a więc nie zarabiałam pieniędzy, ale zakładałam, że gdybyśmy odpowiednio pozytywnie promowali naszą działalność i byłaby ona dobrze kojarzona, znaleźliby się także inni sponsorzy.

„Kto mógłby do niej należeć?" - to pytanie zapisałam na samej górze kartki, jako pierwsze zagadnienie. Odłożyłam na chwilę długopis, założyłam ręce i spojrzałam w zamyśleniu w sufit. Czułam, że nie chcę, aby była to stricte grupa wybranych osób, które należą do niej tylko dlatego, że posiadają specjalne moce lub zdolności, jak w Avengers. W myślach pojawiał mi się wbrew temu moralny sprzeciw, bo jednak wierzyłam, że każdy człowiek jest w stanie nieść drugiemu pomoc. Takim przykładem są chociażby strażacy czy medycy, bez których świat z pewnością byłby o wiele bardziej wypełniony zgrozą i cierpieniem. Ich pomoc jest bezcenna, a przecież teoretycznie wcale nie posiadają ponadnaturalnych mocy.

Byłam już pewna swojej odpowiedzi. Chwyciłam długopis i zapisałam: „Każdy".

Domyślałam się, że to o wiele bardziej skomplikowane, niż mogę sobie wyobrazić, ale na ten moment uznałam, że stworzę szkic, wypełnię więcej punktów, a potem przyjdzie czas na szczegóły. I tak potrzebowałabym do nich innych, bardziej doświadczonych osób, do konsultacji.

Jasnym już było dla mnie, że grupa, którą sobie wyobrażam, musiałaby mieć zasięg ogólnoświatowy, jeśli każdy miałby mieć równe szanse, aby do niej przynależeć. To nie brzmiało aż tak niewykonalnie, kiedy brałam pod uwagę swoje umiejętności teleportacji. Zapisałam więc: „Miejsce działania: Ziemia".

W kolejnym punkcie planowałam zająć się zasadami rekrutacji, ale moje myśli rozpraszało jedno: nazwa. Może Steve tylko sobie żartował z tym, że jest ona tak ważnym elementem, ale czułam, że jednak powinna nim być, jako symbol pełen odpowiednich, pozytywnych lub pełnych nadziei skojarzeń. W końcu samo „Avengers" pochodzi od słowa „avenge", co oznacza pomstę lub odwet. Miałam nadzieję, że mój pomysł będzie równie reprezentatywny i wpadający w ucho.

Postanowiłam się zająć nią szybciej, a nie, jak planowałam, na samym końcu. Propozycje słów, które mogłyby być jej elementem nie dawały mi spokoju, dlatego właściwie nie miałam innego wyboru. Wypisałam więc wszystko, co tylko przyszło do mojej głowy. Na liście znalazły się takie słowa, jak: „aid" (pomoc), „rescue" (ratunek), „prevent" (zapobiegać) czy „support" (wspierać). Jako, że miało to określać grupę ludzi i chciałam, aby nawiązywało również do Avengers, dla których najpewniej będziemy jedynie dodatkowym wsparciem, tworzenie nazwy okazało się wcale nie być takim prostym zadaniem. Ostatecznie zapisałam przekształcone formy słów na nazwy: „The Aiders", „The Rescuers", „The Prevengers" i „The Supporters". Mimo wszystko do żadnej z nich nie byłam przekonana. Albo brzmiały w moich uszach zbyt prosto albo zbyt niejasno.

I wtedy, wodząc wzrokiem po całym pokoju, natrafiłam na przycisk schowany za szybką, na który patrzyłam już tyle razy, dlatego wręcz automatycznie odczytałam w myślach napis na czerwonym tle. „In case of emergency". W razie wypadku. Te słowa idealnie wpasowywałyby się w ideę tego, co chciałam zorganizować.

Zapisałam je na kartce. Potem samo „emergency" zastanawiając się, jak utworzyć z tego nazwę dla grupy ludzi, a nie bezosobowe słowo.

„Emengers"

„The Emengers"

Zaczęłam się z siebie śmiać. Takie słowo przecież nie istnieje. Kiedy jednak się uspokoiłam spojrzałam raz jeszcze na nie z powagą. Zdawało mi się, że żadne inne słowo nie przychodzi mi na myśl, kiedy je czytam, mimo, że poprzestawiałam litery i nie było to zbyt logiczne. Uznałam, że na ten moment na nic lepszego nie wpadnę, dlatego kręcąc z rezygnacją głową zdecydowałam, że potem zapytam resztę o opinię na ten temat. Szykowałam się na salwy śmiechu, choć w głębi serca miałam nadzieję, że ktoś będzie miał podobne spojrzenie lub zainspiruje mnie innym, bardziej pasującym słowem.

Powoli zaczynałam pisać dość prymitywny schemat organizacji, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Wyrwana z własnych myśli po chwili podeszłam, aby je otworzyć. Za nimi stał James, na którego widok się uśmiechnęłam.

– Wybacz, że przeszkadzam, ale zrobiliśmy obiad i uznałem, że może... – zaczął, ale zaraz mu przerwałam.

– Tak, jak najbardziej – powiedziałam chyba nazbyt pewnie i entuzjastycznie, bo we własnych uszach zabrzmiałam tak, jakbym była bardzo głodna, co w sumie nie było do końca prawdą. Zgodziłam się jednak błyskawicznie, bo wypełniała mnie motywacja, a mój pozytywny nastrój podbiło to, że ktoś chce zjeść obiad w mojej obecności. Przypomniałam sobie, jak jeszcze pięć lat temu osobom z Bazy, które o mnie wiedziały, zdarzało się zapominać o mojej obecności, kiedy Steve zapominał przynosić mi posiłki mimo, że trzymał mnie jeszcze, jak intruza, w zamknięciu. Gdyby nie moje magiczne umiejętności teleportacji byłoby wtedy ze mną krucho. I choć teraz mogłabym się z tego śmiać, wtedy byłam naprawdę podminowana i wystraszona. Może właśnie dlatego teraz mocniej doceniałam takie zgoła błahe rzeczy, jak obiad zjedzony w obecności znajomych, lubianych osób.

– Ok – odparł nieco zdziwiony Rhodey wzruszając ramionami, po czym odwrócił się na pięcie i zaczął iść niespiesznie wzdłuż korytarza. Kiedy zrównałam nasze kroki nie mogłam wytrzymać i zadecydowałam, że to jego, jako pierwszego, zapytam o nazwę wymyślonej grupy bohaterów. James wydawał mi się najsroższym krytykiem, dlatego wiedziałam, że muszę być gotowa na wszystko.

– Co byś pomyślał o grupie nazwanej „The Emengers"? – odezwałam się, w duchu mając nadzieję, że nikt nie powiedział mu do tej pory o moim aktualnie brzmiącym dość nierealnie pomyśle.

– To jakaś konkurencja dla Avengers? – zapytał po chwili namysłu. – Brzmi trochę, jakby nią była – ciągnął, momentami spoglądając w moim kierunku. Jego ruchy nie zdradzały nadmiernej niecierpliwości, jednak z tego, co dowiedziałam się o nim podczas wspólnej misji, mimo wszystko czułam, że te drobne sygnały pokazują, iż względnie spokojny tak naprawdę chce szybko otrzymać ode mnie jakieś wyjaśnienia. – Powiesz mi wreszcie, co to za organizacja? – naciskał, lekko się uśmiechając, kiedy zobaczył, jak bardzo powstrzymuję śmiech. Miałam wrażenie, że uwierzył, iż taka grupa już istnieje.

– To robocza nazwa grupy bohaterów, którą chciałabym zorganizować – odpowiedziałam, na co otworzył szerzej oczy ze zdumienia i lekko zagwizdał.

– Brzmi jak spore przedsięwzięcie. Będzie przy tym fura roboty. Wiesz, na co się piszesz? – zapytał racjonalnie.

– Jeszcze nie. Co prawda Steve już skutecznie mi uprzytomnił, ile pracy to wymaga, ale Natasha i Tony zaproponowali mi pomoc, więc trochę mnie to pociesza. Poza tym nawet nie wiem, czy serio uda mi się to zrealizować. Pozwól mi trochę pomarzyć... – odparłam z udawanym żalem.

– Ok – odpuścił, kręcąc z niedowierzaniem głową. – A więc Emengers? Skąd pomysł na nazwę?

– A z jakim słowem Ci się kojarzy? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, choć trochę bałam się jego odpowiedzi. Byłam bardzo ciekawa, czy moja nazwa zda ten trudny test.

James zastanawiał się przez chwilę, po czym odezwał się:

– Emergency. Nic innego nie wpada mi do głowy – w duchu triumfowałam, słysząc te słowa.

– Tak, chciałabym, aby niejako dewizą tej grupy było sformułowanie: „In case of emergency", jako prosty symbol tego, że powinniśmy się pojawić, kiedy tylko wydarzy się jakaś sytuacja wyjątkowa.

– Co w momencie, jeśli się nie pojawicie? Trudno być we wszystkich miejscach na raz. Już to przerabialiśmy – wypowiedział swoje wątpliwości Rhodey, odnosząc się do Avengers. Wiedziałam, jak funkcjonowali i funkcjonują, ale miałam wielką nadzieję, że nie popełnimy tych samych błędów.

– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby do takich sytuacji nie dochodziło – chyba zabrzmiałam aż zbyt poważnie, bo James tylko spojrzał się na mnie i uśmiechnął się pod nosem.

– Brzmi jak poważna deklaracja.

– Bez przesady. Po prostu... nie chciałabym, żeby ktokolwiek w potrzebie został sam, żebyśmy go zawiedli, że... – moje żałosne tłumaczenie przerwał nagle Rhodey, który zatrzymał się i odwrócił w moją stronę z bardzo poważnym wyrazem twarzy.

– O to mi chodzi, Hope. Twoja wizja jest idealistyczna, a realizm prędzej niż później da o sobie znać. Nie żyjemy w perfekcyjnym świecie. Niemożliwym jest, aby ocalić wszystkich. Musisz być na to gotowa. Możesz starać się pomóc każdemu i choć to nie zawsze się uda, te udane akcje to nadal więcej niż bezczynność spowodowana zamartwianiem się ilością porażek. Pamiętaj o tym, ok? – zakończył swoją wypowiedź. Posłusznie potaknęłam, choć zaraz spuściłam głowę. Było mi trochę głupio, że dałam się tak mocno ponieść optymizmowi, zapominając zupełnie o możliwości zwyczajnych błędów czy słabości. Mimo, że poczułam się trochę, jakbym zderzyła się ze ścianą, doceniałam szczerość Jamesa. Czułam, że lepiej uświadomić sobie pewne rzeczy wcześniej niż gdy jest już za późno.

– Aczkolwiek wierzę, że dasz z siebie wszystko i jakoś to będzie – dodał, widząc moją nietęgą minę. Poklepał mnie po plecach, po czym ruszyliśmy dalej w stronę jadalni.

------------

Obiad smakował naprawdę dobrze, choć podobno był gotowany na szybko i w dużych ilościach, żeby każdy zjadł do syta przed skokiem w przeszłość. Kiedy tylko wszyscy skończyli jeść oświadczono mi, że właściwie pozostało im już tylko się przebrać i będą gotowi do drogi.

Chociaż wiedziałam, że do tego momentu dojdzie, to jednak poczułam dręczący strach. Tony wspominał, że może być niebezpiecznie, więc czy wszystkim uda się wyjść ze skoku bez szwanku? W myślach powtarzałam sobie, że to głupota z mojej strony martwić się o tak wprawione w boju osoby. Co mogłoby pójść nie tak?

– To do zobaczenia za kilka minut! – pożegnał mnie Scott, co trochę mnie zdziwiło. Brzmiało to dla mnie niesamowicie, że naprawdę ich podróż zostanie zamknięta w kilku minutach.

– Kilka minut to nie za mało? – zapytałam, zastanawiając się, czy Lang się aby nie przejęzyczył, albo, co bardziej prawdopodobne, ominęła mnie jakaś bardzo ciekawa rozmowa dotycząca podróży w czasie.

– Właściwie to jedna wystarczy. Resztę doliczyłem na przebranie w skafandry – odparł lekko Scott, na co jeszcze bardziej się zdumiałam.

– Założę się, że nawet nie zdążysz umyć wszystkich naczyń, zanim wrócimy z powrotem! – odezwał się zawadiacko Rocket. Uśmiechnęłam się do niego szeroko.

– Przyjmuję wyzwanie.

-------

Jeszcze nigdy nie próbowałam tak szybko zmyć naczyń. Zaangażowały się w nie nawet Pęta Atakamy, co mnie trochę rozbawiło, ale i motywowało, bo było mi raźniej. Na początku uznałam, że to trochę oszukiwanie, ale z drugiej strony kiedy sterta misek się zmniejszyła zauważyłam, że na dnie zlewu leży jeszcze wiele innych naczyń, które z pewnością nie były częścią obiadowej zastawy. To również było nie do końca fair, więc z pewnością miałam prawo użyć nadzwyczajnych środków.

Wyzwanie, choć bardzo trywialne, sprawiło mi dużo frajdy tak przez sam zakład z Rocketem, jak i pomoc Pęt. Jednak mycie naczyń w zawrotnym tempie przerwałam, kiedy tylko usłyszałam huk. Przez chwilę znieruchomiałam, nasłuchując. Zastanawiałam się, czy wrócili i czy może przypadkiem ktoś się wywrócił albo, co gorsza, upadł ze zmęczenia.

Jednego byłam pewna - wszystkie Kamienie udało im się zebrać, bo czułam ich skumulowaną moc. Może do tej pory nie zapomniałam tego uczucia, choć minęło tak wiele lat, tym bardziej, że Bruce'a wyczuwałam podobnie, aczkolwiek nigdy nie odczuwałam ich tak silnie, tak blisko mnie.

Szybko wytarłam dłonie i Pęta, po czym wybiegłam z kuchni w kierunku podestu. Na miejscu jednak zastałam tylko snującą się, zamyśloną Nebulę.

– Hej, gdzie jest reszta? – zapytałam. Zanim odpowiedziała zlustrowała mnie wzrokiem, po czym wskazała głową kierunek.

– Wyszli na zewnątrz.

– Dzięki – odpowiedziałam niepewnie, nie mogąc się otrząsnąć z dziwnego przeczucia, które mnie ogarnęło. Przypominało mi zupełnie momenty, w których pierwszy raz spotykałam inne wersje osób z mojej rzeczywistości. Szybko jednak odgoniłam podobne myśli. W końcu krótko znałam Nebulę, dlatego nic w tym dziwnego, że mogła reagować na mnie w taki sposób.

-----

Kiedy wybiegłam z Bazy nie od razu zauważyłam, gdzie udała się większość grupy. Po bardziej wnikliwych spojrzeniach w różne strony z daleka dostrzegłam kilka sylwetek na niewielkim pomoście.

Starałam się podążać w tamtym kierunku, jednak nie potrafiłam przyspieszyć. Spowalniało mnie nieprzyjemne uczucie, jakby stało się coś złego. Wydawało mi się, że gdyby wszystko poszło perfekcyjnie, zaraz ktoś wparowałby do kuchni z triumfalną miną lub usłyszałabym ich okrzyki zwycięstwa. Tak się jednak nie stało, choć próbowałam sobie wyjaśnić, że przecież to od razu nie oznacza, iż jest to zły znak.

Niestety tym razem się nie myliłam.

– Hej... Jak Wam poszło? – zapytałam niepewnie, kiedy zauważyła mnie pierwsza z zebranych osób. W jej oczach dostrzegłam wielki smutek. Ogarnęłam wzrokiem resztę, a widząc ich grobowe miny ścisnęło mi się gardło. Nie było z nimi Nat.

– Czy... Czy ona...? – zaczęłam zaniepokojonym głosem. Wtedy poczułam dotyk na mojej dłoni. Spojrzałam w dół. Tuż przy mnie pojawił się Rocket. Jego spuszczone uszy również zdradzały smutek, choć przecież szop nie znał Natashy aż tak dobrze.

– Zrobiła to, co musiała. Wykonała swoją misję najlepiej, jak mogła – jego słowa sprawiły, że większość osób znów odwróciło wzrok. Domyślałam się, że nie chcieli widzieć wzajemnie swoich łez. Nikt nie powiedział tego wprost, ale byłam już pewna, że Nat nie żyje.

Ta informacja była dla mnie nagłym ciosem od rzeczywistości. Poczucie straty ważnej osoby, nawet mocniejsze od tego, kiedy straciłam tatę i znalazłam się w obcej rzeczywistości, bo śmierć była tak bardzo ostateczna i nieodwracalna.

Chciałam z nimi o tym porozmawiać, zapytać jak do tego doszło, pocieszyć ich, podnieść na duchu. Ale nie potrafiłam. Zastygłam w jednym miejscu, a łzy same leciały mi z oczu. Poczułam, jak nagle trudno nabrać mi kolejny oddech. Opanowałam się tylko dzięki mocniejszemu uchwytowi futrzastej łapki Rocketa.

W końcu każdy powoli zaczął się zbierać, aby wrócić do Bazy. Pierwszy odszedł Steve, za nim Tony, Clint, Thor i Rocket. Ostatni na pomoście został Bruce, a kiedy i on mijał mnie, powiedziałam:

– Poświęciła się, mimo, że miała po co żyć. Miała Was – te słowa spowodowały, że się zatrzymał i zwrócił na mnie łagodny wzrok. Spojrzałam mu hardo w oczy. – Ja też dokonam mojego wyboru. To ja powinnam pstryknąć, żeby odwrócić to, co zrobił Thanos.

– Hope, nie możesz tego zrobić. Jesteś tylko człowiekiem, a moc Kamieni jest zbyt potężna, abyś uszła z życiem – zaoponował spokojnie.

– I co w związku z tym? I tak nie należę do tej rzeczywistości i nie wiadomo, czy pstryknięcie cofnęłoby mnie do mojej. A jedna z najważniejszych dla mnie osób właśnie zginęła. Ja po prostu... Czemu nigdy nie udaje mi się uratować tego, co dla mnie najważniejsze...? – zapytałam, a łzy na powrót zebrały się w moich oczach. Bruce zamknął mnie w uścisku, a ja rozpłakałam się już na dobre. Pocieszał mnie, choć wiedziałam, że sam musi bardzo przeżywać śmierć osoby, którą kochał.

– Wola Natashy na zawsze pozostanie w nas i naszych działaniach. Poświęciła się dla ogromnej liczby istnień, ale także dla naszego wąskiego grona. Na pewno nie chciałaby, żeby ktokolwiek z nas musiał dodatkowo poświęcać swoje życie – tłumaczył cierpliwie. – To ja powinienem użyć Kamieni – na te słowa odsunęłam się, patrząc na niego z nieukrywanym gniewem.

– A Ciebie to niby nie dotyczy? Też możesz zginąć przez ich moc – powiedziałam z wyrzutem, choć tak naprawdę bałam się, że stracę i jego.

– Nic mi się nie stanie. A przynajmniej nic poważnego. Moje ciało, tak jak ciało Hulka, powinno być bardziej odporne na moc Kamieni Nieskończoności – wyjaśnił.

– W takim razie moje ciało również dałoby radę, jeśli przepływała przeze mnie moc Kamieni. Chyba temu nie zaprzeczysz? – Bruce tylko uśmiechnął się na te słowa.

– To prawda, jesteś w stanie wytrzymać skrawek mocy Kamieni, jednak ich pełny potencjał to zupełnie inny poziom. U mnie szanse na śmierć wynoszą jedynie kilkanaście procent. U Ciebie jest na odwrót. Sama przyznasz, że nieracjonalnym byłoby, mając taki wybór, postawić na większe ryzyko. Ty też na pewno powstrzymałabyś siebie, gdybyś była na moim miejscu.

Westchnęłam. Miał rację. W emocjach postawiłabym swoje życie na szali, a możliwe, że nawet nie zdołałabym pstryknąć, zanim moje ciało rozpadłoby się od przeciążenia mocą Kamieni. Nie powinnam była też tak łatwo zapominać, że choć Natasha umarła, w tej rzeczywistości nadal miałam osoby, które coś dla mnie znaczyły.

Banner spojrzał w stronę wejścia do Bazy, w którym chwilę temu zniknęła reszta grupy. Na moment zastygł w zamyśleniu, po czym kontynuował:

– Tony i Rocket na pewno zaczynają pracę nad projektem rękawicy. Powinienem im pomóc – na te słowa pokiwałam głową.

– Jasne, chodźmy – powiedziałam, pociągając nosem. Zanim ruszyliśmy podał mi chusteczkę, na co podziękowałam mu z wdzięcznością.

– Natasha byłaby z Ciebie dumna, Burce – dodałam, mając na myśli jego racjonalne podejście i decyzję, jaką podjął. Miałam nadzieję, że nie blefował ze swoją odpornością na moc Kamieni, chociaż to, że jego również potrafiłam wyczuć tak, jak owe kryształy, mogło coś sugerować.

– Byłaby dumna z nas wszystkich. Na pewno bardzo odczujemy jej brak... – odparł ze smutkiem, choć starał się zachować spokój. – Hope... mógłbym mieć do Ciebie prośbę? – zapytał, przez co spojrzałam na niego z uwagą. – Domyślam się, że gdy my będziemy pracować reszta w oczekiwaniu niekoniecznie będzie potrafiła ze sobą rozmawiać po takim szoku. Wcale im się nie dziwię, ale ciężko nam będzie się cieszyć z sukcesu, jeśli teraz damy się ponieść smutkowi. Dlatego... czy mogłabyś spróbować jakoś to z nimi przegadać? Czasem rozmowa pozwala trochę zrzucić z nas psychiczny ciężar przeżyć.

– Ok, postaram się – wyraziłam zgodę, lekko kiwając głową.

Czułam, że Bruce ma rację. Każdy z nas mniej lub bardziej przeżywał teraz to, co zaszło, tym bardziej, że chodziło o śmierć tak dobrze znanej nam osoby. Widziałam to, kiedy odnalazłam oczekujących na stworzenie rękawicy superbohaterów. Zwieszone głowy, głębokie zamyślenie i rozpacz. Cisza zawieszona w przestrzeni, tak gęsta, że można by ją kroić.

Dlatego, mimo własnego ciężaru na sercu, zacisnęłam pięści w geście determinacji, aby dodać sobie otuchy. Złapałam głęboki oddech, wzięłam się w garść, podeszłam do nich i delikatnie zagaiłam. Na początku nie było łatwo włączać kolejne osoby do rozmowy. Momentami po zaledwie kilku słowach zapadała dłuższa cisza.

Na szczęście dostrzegałam, że Clint, Steve, James i Scott również czuli potrzebę rozmowy i chcieli ją prowadzić. Po ciszy znów podejmowali temat, zdobywając się na odniesienia do własnych przeżyć i wspomnień, a także na szczerość wobec własnych emocji. Każde słowa wypowiedziane na temat Natashy sprawiały, że miało się wrażenie, jakby nadal była wśród nas.

Ogarnęło mnie przyjemne ciepło spowodowane wsparciem, jakim wzajemnie się otoczyliśmy. Żałowałam, że nasza grupa geniuszów nie miała okazji w tym uczestniczyć, ale byłam przekonana, że wszyscy zgodnie do tego wrócimy, kiedy już będzie po wszystkim.

Nebula trochę odstawała od grupy, snując się z kąta w kąt milcząc. Zakładałam, że nie miała z Natashą aż tak wiele wspólnego, dlatego mogła prawie wcale nie odczuć jej braku, może więc nie chciała nam przeszkadzać w tak bardzo prywatnej rozmowie.

Nie rozumiałam jednak zachowania Thora, który poddenerwowany omijał nas szerokim łukiem, ignorując lub zwyczajnie manifestując to, że nie chce dołączyć do konwersacji. Sytuację rozjaśnił mi dopiero Steve, który, kiedy Thor wyszedł z pomieszczenia, szeptem wyjaśnił mi, co powiedział o sprawie Odinson, gdy jeszcze stali na pomoście. Osobiście również chciałam wierzyć, że Nat będzie dało się uratować, ale domyślałam się, że na ten moment reszta grupy przeżywa to, co zaszło i nie chce tworzyć sobie złudnych nadziei. Mimo wszystko postanowiłam zapamiętać tezę Thora i wypytać go o nią, kiedy już wszystko teoretycznie wróci do normy.

Nie wiedziałam jednak, czy będzie chciał ze mną w ogóle rozmawiać. Nie znał mnie praktycznie wcale, a zachowaniem tylko w niewielkim stopniu przypominał mi Thora, którego znałam ze swojej rzeczywistości. Wyglądało na to, że ta wersja boga piorunów już dawno porzuciła nadzieję albo całkowicie ją utraciła. To, w porównaniu do tego, czego o chwytaniu się nawet najmniejszej nadziei, nauczył mnie kiedyś tamten Thor, powodowało dość bolesny kontrast.

W końcu Rocket wyszedł do nas ze słowami:

– Rękawica gotowa.

Na dźwięk jego głosu niektórzy natychmiast podnieśli się z miejsc, a inni zamarli w bezruchu. Nadzieja unosiła się w powietrzu silniej niż kiedykolwiek wcześniej, a wizja zwycięstwa wydawała się być na wyciągnięcie ręki.

Zanim ktokolwiek ruszył, również wstałam, a ze stresu i wielu mieszanych uczuć trzęsły mi się nogi.

– W takim razie muszę się już z Wami pożegnać – powiedziałam wodząc wzrokiem po zebranych, jednak zaraz musiałam spuścić go na podłogę, bo poczułam, jak w oczach zbierają mi się łzy, a nie chciałam się rozpłakać.

Pierwszy podszedł do mnie Bruce. Podał mi rękę, a ja, łapiąc swój cały pozostały optymizm i motywację, wzięłam się w garść odwzajemniając jego gest.

– Żegnaj.

Czułam, że nie powinnam rozwlekać pożegnania, dlatego zbierając się w sobie podchodziłam kolejno do każdego, również podając rękę. James wyłamał się ze schematu przybijając ze mną żółwika, a Rocket pomachał mi łapą. Thor nie podał mi ręki, a Nebuli nie mogłam nigdzie odnaleźć wzrokiem. Kiedy dotarłam do Clinta zapytał:

– Czekaj, dokąd idziesz w takim momencie? – zapytał skonsternowany. Dzięki naszej ostatniej rozmowie wydawał się o wiele bardziej śmiały w moim kierunku. To, kim była dla nas Natasha, sprawiło, że mogliśmy w jakimś stopniu bardziej się zrozumieć.

– Do domu, prawdopodobnie... Wiem, że zabrzmi to co najmniej dziwnie, ale pochodzę z równoległej rzeczywistości i użycie Kamieni Nieskończoności najpewniej sprawi, że tam wrócę – wyjaśniłam, starając się lekko uśmiechnąć. Na te słowa Barton podrapał się po głowie.

– To rzeczywiście brzmi dziwnie. Ale słyszałem w życiu dziwniejsze rzeczy, więc chyba już mnie nic nie zaskoczy – skomentował, kończąc bardziej żartobliwym akcentem.

– Fajnie, że trafiłaś akurat do naszej rzeczywistości – powiedział Scott, kiedy uścisnęłam jego dłoń. – Mam nadzieję, że w Twoim świecie bardziej doceniają tamtego Scotta Langa. Bo tam też jestem Ant-Manem, prawda? – zapytał zaniepokojony, co sprawiło, że o mały włos nie wybuchłam śmiechem. Starając się zachować względny spokój już miałam odpowiedzieć, kiedy usłyszałam głos Clinta.

– Czyli jej świat to inna wersja naszego? – dodał, na co kilka osób pokiwało mu twierdząco.

– Z tego co wiem, tak, ale nie jestem pewna. Nigdy nie spotkałam Scotta Langa w mojej rzeczywistości. Wybacz – odpowiedziałam na pytanie Ant-Mana, a ten podniósł rękę, aby mnie uspokoić, jakby chciał dać znać, że nic się nie stało.

Pożegnanie dobiegło końca, a ja powoli zaczęłam wycofywać się w stronę wyjścia. Coraz bardziej czułam, jak wzbierają we mnie emocje, szczególnie wzruszenie. Byłam tak skołowana, że nie miałam pojęcia, co powiedzieć na odchodne. Rzuciłam więc tylko:

– To nie do zobaczenia. Dziękuję, że mogłam Was poznać.

Po tych słowach wybiegłam z pomieszczenia, kierując się na klatkę schodową. Mogłam teleportować się od razu do pokoju, ale czułam, że muszę jakoś wyładować wszystkie kotłujące się we mnie emocje. Szybki bieg trochę mi w tym pomógł, aczkolwiek i tak w pewnym momencie zatrzymałam się u szczytu schodów przy jednym z półpięter. Oparłam rękę o ścianę, schowałam twarz w zgięciu łokcia i dałam upust smutkowi.

Szloch wstrząsał mną mocno. Czułam cały emocjonalny ból nie tylko związany z tym, jak trudno będzie mi pożegnać się z tą rzeczywistością, ale przede wszystkim ze względu na stratę Natashy. Wiedziałam, że gdyby tu była z pewnością pożegnałaby mnie na jej wyjątkowy sposób, z charakterystyczną czułością i wykazanym zrozumieniem. Bardzo mi jej brakowało i nadal nie mogłam odpędzić się od myśli o tym, co musiała czuć tuż przed śmiercią. Nie potrafiłam sobie odpuścić, że nie było mnie przy niej, kiedy tego potrzebowała, że nie mogłam jej uratować. Takie samo uczucie miotało mną wtedy, gdy straciłam tatę podczas pstryknięcia Thanosa.

Sądziłam, że od tamtego momentu stałam się silniejsza na tyle, aby ochronić osoby dla mnie ważne, jednak czułam, że nie udało mi się tego osiągnąć. Negatywne myśli świdrowały mi głowę do momentu, w którym przypomniałam sobie słowa Bruce'a, które wypowiedział kilka godzin wcześniej. Natasha się poświęciła, to była jej świadoma decyzja i ofiara. Uświadomiłam sobie, że pewnie nawet, gdybym była z nią i Clintem podczas skoku, możliwe, że postąpiłaby dokładnie tak samo, chcąc nas chronić.

Nagle z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk przeskakiwanych po kilka stopni schodów. Dochodził on z dolnych kondygnacji i zbliżał się w moją stronę, dlatego szybko otarłam łzy gotowa na konfrontację. Weszłam powoli na półpiętro, a chwilę potem kroki zwolniły, kiedy postać dostrzegła moją sylwetkę.

Odwróciłam się wcale nie zdziwiona tym, kogo zobaczyłam. W moją stronę zbliżał się Steve, który najwidoczniej próbował mnie dogonić. Mimo wszystko trochę mnie to zastanawiało, bo jednak z nim również wymieniłam już pożegnalny uścisk dłoni.

– Wiem, że nie jest pewne, czy nas opuścisz, ale... – odezwał się wchodząc po schodach, aż w końcu zrównał się ze mną na półpiętrze. – jeśli tak będzie, weź to – dokończył, wyciągając w moją stronę rękę, a kiedy odebrałam od niego coś, co wyglądało jak złożona kartka i chciałam ją rozłożyć, ten zamknął moją dłoń i dodał: – Otwórz dopiero, jak będziesz już w swojej rzeczywistości.

Spojrzałam na niego badawczo, ale potaknęłam z wdzięcznością. Wtedy odsunął się i powoli zaczął schodzić po stopniach lekko się uśmiechając, jakby chcąc mnie pocieszyć. Kiedy w końcu odwrócił swój wzrok, zanim zniknął za rogiem zdobyłam się na odwagę.

– Steve! – zawołałam, na co się zatrzymał. – Kiedy żegnałeś mnie po raz pierwszy określiłeś się, jako drugą wersję Kapitana Ameryki. Chciałam po prostu powiedzieć... Wiedz, że dla mnie w tym rankingu jesteś na pierwszym miejscu.

– Dzięki – odpowiedział Rogers uśmiechając się na te słowa. Zaraz jednak jego wzrok nabrał bardziej smutnego odcienia, mimo, że jego wyraz twarzy wcale się nie zmienił. – Nie powinniśmy tak długo się żegnać. To będzie coraz trudniejsze.

– Tak – wyszeptałam, na co Steve odwrócił się i odszedł, a ja stałam jeszcze chwilę do momentu, aż jego kroki ucichły.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro