~35~
Po powrocie do Bazy praktycznie od razu zabraliśmy się do pracy. Nikt z nas nie próżnował. Wszyscy działaliśmy jak wtransie, najpewniej bardziej zajęci myślami o naszych możliwościach i prawdopodobieństwietego, że nam się uda, niż wykonywanymi czynnościami. Mimo dużej motywacji i chęci współpracy nie byliśmy do końca pewni co i jak zrobić. Osobiście miałam wrażenie, jakbyśmy działali niczym dzieci we mgle, bo chociaż każdy z nas próbował ukrywać swoje wątpliwości, to jednak niepewność wyzierała z oczu każdemu, nawet Bruce'owi, który starał się zająć logistyką i wydawaniem poleceń.
Na początku sądziłam, że na niewiele się przydam, jednak okazało się, że magiczna teleportacja mocno ułatwiała kwestię transportu ciężkiego sprzętu w odpowiednie miejsca.
– Dzięki, Hope! Bez Ciebie zajęłoby to nam z pewnością o wiele dłużej – powiedział Banner, kiedy zamknęłam portal prowadzący do podziemnego magazynu Bazy, w którym w końcu znaleźliśmy odpowiednie okablowanie. Właściwie przenoszenie sprzętu nie zajmowało nam tak dużo czasu, co samo szukanie wszystkich potrzebnych rzeczy po wielu różnych miejscach - od pracowni Bruce'a po małe sklepy z artykułami elektronicznymi.
– Nie ma za co. To nie tylko moja zasługa, ale nas wszystkich. Świetnie się z Wami współpracuje – odparłam, uśmiechając się i przenosząc wzrok na resztę. Każde z nich odwzajemniło mój uśmiech, aż zrobiło mi się cieplej na sercu. W takich momentach jeszcze bardziej odczuwałam, jak mocne więzi udało nam się wzajemnie utworzyć. Aż dziwnie pomyśleć, że jeszcze pięć lat temu byli dla mnie jedynie widmem osób, które znałam z własnej rzeczywistości, a więc w praktyce nieznajomymi będącymi nastawionymi w moją stronę w większości dość nieufnie. Czas jednak potrafi zmienić naprawdę wiele rzeczy.
– Dobra robota, kochani! Sądzę, że należy nam się chwila przerwy. My z Hope pójdziemy przygotować coś na ząb, a Wy idźcie się przebrać – zaproponowała Natasha, po czym złapała mnie pod rękę, gotowa do wykonania własnego planu. Już chciałam powiedzieć, że w sumie ja również chętnie bym się przebrała w jakieś luźniejsze ciuchy, ale po jej spojrzeniu i zachowaniu podejrzewałam, że chciała po prostu porozmawiać ze mną na osobności, stąd taki podział zadań.
– Dobrze. To spotykamy się za piętnaście minut w kuchni? – zapytał Steve, którego słowa bardziej brzmiały jak stwierdzenie, któremu należy jedynie przytaknąć. I tak rzeczywiście się stało, bo nikt nie wyszedł z jakkolwiek lepszą propozycją.
– Jasne – przytaknął Scott, a wszyscy zawtórowaliśmy lekko potakując głowami. Tuż po tym Bruce i Steve udali się do windy, a Lang odwrócił się na pięcie i zniknął we wnętrzu samochodu, który również udało nam się przeteleportować do wnętrza Bazy. My z Natashą ruszyłyśmy niespiesznie w stronę kuchni, a ja z każdym krokiem uświadamiałam sobie, jak bardzo zrobiłam się głodna.
Wiedząc, że żadna ze współpracujących osób nie odpuści w takim momencie i działa tak, jakby liczyła się dosłownie każda chwila, obie z agentką zadecydowałyśmy o tym, że na ten moment zrobimy przekąski, a na obiad przyjdzie jeszcze czas. Kilka minut później na talerzach leżał stos kanapek z różnymi składnikami, górka nadzianych na długie wykałaczki szaszłyków oraz miska pełna nachos i zrobionego na szybko sosu.
Byłyśmy na tyle głodne, że nie udało nam się wytrwać czekając na resztę towarzyszy. Zabrałyśmy się za jedzenie, delektując się przygotowanym prowiantem.
Z każdym kęsem czułam, jak mój głód znika. Do tej pory to on wybijał się na pierwszy plan, kiedy chwilowo mijało mi zaaferowanie działaniem zmierzającym ku urzeczywistnieniu niewiarygodnego planu Scotta. Teraz jednak stawałam się coraz bardziej najedzona, a znać o sobie dało inne uczucie - zmęczenie. Starałam się mu oprzeć, przywrócić swoją energiczną chęć działania, ale daremnie. Senność ogarniała mnie tak mocno, że oczy mimowolnie się zamykały, a ciało stawało się coraz bardziej bezwładne.
Natasha widząc ten stan zwróciła się do mnie z troską w głosie:
– Chyba powinnaś trochę się przespać. Wyglądasz na padniętą – zaczęła, a kiedy podniosłam na nią zamglony wzrok i zdecydowanie pokręciłam głową w ramach sprzeciwu, kontynuowała, najwidoczniej chcąc mnie do tego przekonać. – Wiedziałam, że na początku będziesz zbyt zaaferowana, aby to zauważyć, ale ta wycieczka musiała być dla Ciebie bardzo męcząca... Daleka droga, dużo emocji. Możesz zaprzeczać, ale za długo Cię znam, żeby o tym nie wiedzieć. Masz swoje limity. Zresztą jak każdy z nas. Dlatego powinnaś się zdrzemnąć dla własnego dobra. Zanim znów zaprotestujesz, pomyśl, że to będzie lepsze również dla powodzenia planu. W takim stanie trudniej Ci się będzie na czymkolwiek skoncentrować i zanim się obejrzysz to zaśniesz nam na stojąco.
Spojrzałam na nią błagalnym wzrokiem. Wiedziałam, że ma rację. Dałam się ponieść emocjom, które zmęczyły mnie psychicznie, a długa jazda samochodem mimo wszystko zmęczyła mnie fizycznie. Byłam nieco poirytowana tym faktem, ale prawda była taka, że rzeczywiście odzwyczaiłam się poruszania jakimikolwiek środkami transportu odkąd z powodzeniem używałam portali. Widocznie moje ciało również wolało ten o wiele łatwiejszy sposób przemieszczania się. Steve jednak odrzucił moją propozycję przeteleportowania nas prosto do osoby Tony'ego, uznając, że powinniśmy pojawić się u niego w bardziej 'cywilizowany' sposób, aby nie poczuł się jak w potrzasku, jakbyśmy chcieli usilnie przekonać go do powrotu do czynnego działania jako Avenger, chociaż praktycznie tak właśnie było. Istotnym głosem przeciw teleportacji była również moja dawna wątpliwość co do zastania danej osoby w niekomfortowej dla niej sytuacji, bo kiedy tylko wspomniałam o takiej możliwości tak Kapitan, jak i Natasha, szybko oddali swoje głosy na transport samochodem.
– Nat, ja... Ja nie mogę. Chcę Wam pomóc. Nie mogę teraz odpuścić przez coś tak błahego – moje słowa brzmiały żałośnie słabo i rozpaczliwie, aczkolwiek nie potrafiłam tak po prostu zrezygnować. Wiedziałam, jak ważne są teraz wsparcie, pomysły i ręce do pracy.
– Przecież wróc... – zaczęła agentka kręcąc głową, podkreślając, że nie o to jej chodzi. Zanim jednak zdążyła mi cokolwiek wyjaśnić do kuchni wszedł Scott, dlatego na moment umilkła.
– Hej! – przywitał się z entuzjazmem, jakby w pierwszym momencie nie wyczuł wiszących między nami niewypowiedzianych słów. Zaraz jego wzrok przykuły leżące na stole talerze z jedzeniem, które widocznie bardzo go kusiły. – Mogę? – zapytał, wskazując na szaszłyki.
– Jasne. Częstuj się – powiedziała Natasha, na której twarzy pojawił się lekki uśmiech, kiedy wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia. Wydawało się, że sama obecność Langa nieco rozluźniła atmosferę. Agentka jednak nie miała zamiaru odpuszczać, co zrozumiałam, gdy zaraz wróciła do naszej rozmowy. – Naprawdę powinnaś choć trochę odpocząć – zwróciła się do mnie poprzednim tonem, pełnym powagi i troski.
Scott chyba nie za bardzo pojmował zastaną sytuację, bo spojrzał na nas skonsternowanym wzrokiem, jakby mocno się skupiał, żeby zrozumieć, o czym mówi Nat. Widziałam, że chwilę się wahał, ale najwidoczniej uznał za stosowne włączyć się do naszej rozmowy, bo zabrał głos.
– Rzeczywiście wydajesz się być bardzo zmęczona – oznajmił z miną eksperta, jakby stawiał nikomu nieznaną do tej pory diagnozę. Wyglądało to co najmniej komicznie, bo w jednej dłoni trzymał niedojedzony szaszłyk i właściwie nadal był w trakcie jedzenia. – Czy używanie magii wymaga dużo wysiłku? – zapytał raczej bardziej z ciekawości niż troski.
Jego pytanie jednak zawisło w powietrzu, bo kiedy zastanawiałam się nad tym, jak to w miarę zwięźle wyjaśnić, Natasha zainterweniowała. Jeszcze chwilę temu po pierwszym zdaniu Scotta miałam wrażenie, że ucieszy się, iż ją poparł, ale jego pytanie widocznie zmieniło jej podejście, co w duchu trochę mnie rozbawiło. Agentka chciała załatwić temat w poważnym tonie, jednak naprawdę trudno było jej to wykonać w obecności Langa.
– Scott, czy Tobie również nie przydałaby się drzemka? – zapytała. Domyśliłam się, że chodziło jej o to, iż wytrzymałość na zmęczenie moja i Langa z pewnością nie dorównywała wytrwałości zahartowanych ciał super-żołnierza i czarnej wdowy. Mimo wszystko u Scotta nie mogłam dostrzec zbyt wielu oznak zmęczenia. Wyglądało to tak, jakby nadzieja na odwrócenie działań Thanosa była jego niewyczerpalną motywacją i napędem do działania, która dawała mu dużo energii.
– Mi? Niby czemu? – zapytał zdziwiony, jakby wcale nie był zmęczony emocjonalnie ani fizycznie, choć wcale tak nie było, aczkolwiek w tej chwili mógł tego nie czuć przez pulsującą w jego żyłach adrenalinę. – Nawet nie ma mowy. Nie w takim momencie – odparł zdecydowanie. Obie wiedziałyśmy, jak bardzo ważne jest dla niego dążenie do celu w tym przypadku i jak bardzo nie chce on puścić nadziei na naprawę tego, co zniszczył fioletowy tytan.
– O tym właśnie mówiłam. Muszę Wam teraz pomóc. Możliwe, że to najważniejsza akcja od wielu lat, nie mogę tak po prostu iść sobie spać – dodałam, bo słowa Scotta wypadły na korzyść mojej argumentacji. Mimo wszystko ani mina jego, ani Nat, nie wskazywała na to, że przekonałam ich o tym, iż dam radę wytrwać jeszcze co najmniej kilka godzin bez snu.
– Masz rację, nie możesz – zaczął Lang, a agentka spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem. Miałam wrażenie, że gdyby nie dokończył swojej wypowiedzi, z pewnością owe spojrzenie po prostu by go zabiło. – Ty musisz iść spać – zawyrokował, na ten czas stając się bardzo poważnym. Zrozumiałam, że nie wygram z nimi walki na argumenty i najpewniej będę musiała się poddać, bo jak nie, to siłą zawleką mnie do pokoju, a kto wie, czy nie spróbują przywiązać mnie do łóżka.
Moje myśli zaczynały obierać coraz bardziej abstrakcyjne tory, co sprawiło, że mimo wszystko w głębi duszy musiałam przyznać im rację. Nie nadawałam się do dalszej pracy i musiałam się choć trochę zregenerować, aby to zmienić. Pokręciłam głową z rezygnacją, powoli wstając z kuchennego krzesła.
– No dobrze, ale nie będę spać długo. I w razie potrzeby mnie obudźcie, ok? – postawiłam warunki, na co Nat uśmiechnęła się triumfalnie, po czym pożegnała mnie słowami:
– Jasne. Widzimy się niebawem. Miłych snów!
----------------
Szczerze powiedziawszy nawet nie pamiętam drogi, jaką pokonałam wtedy z kuchni do pokoju. Moje ruchy wydawały się automatyczne, jakby ciało chciało jak najprędzej znaleźć się w łóżku i zasnąć. Trudno było mi zmusić się, aby chociaż przebrać się w luźną piżamę, zamiast położyć się z marszu w stroju z Kamar-Taj.
Bardzo szybko odpłynęłam do krainy snów. Zdawało mi się, że były one pełne abstrakcyjnych sytuacji i wielu sensacyjnych akcji, ale po gwałtownym przebudzeniu pamiętałam tylko głos wołający moje imię. Mimo tak wielu lat jego nieobecności bez problemu rozpoznałam dźwięk słów taty, który nadal pielęgnowałam w swojej pamięci.
Obudziłam się zlana potem, chociaż zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, co takiego wywołało mój niepokój. Nie miałam ochoty wywoływać wspomnień snu, bojąc się tego, co mogłam w nim zobaczyć.
Na szczęście moje myśli szybko obrały inny tor, bo z każdą chwilą coraz bardziej słyszałam dźwięk samochodowego silnika. Niewiele myśląc wstałam z łóżka i podeszłam w stronę okna. Z łatwością dojrzałam szybko poruszający się w stronę Bazy czarny punkt. Może nie znałam tutejszego Tony'ego aż tak dobrze, jednak wiele o nim słyszałam, dlatego byłam przekonana, że ten pojazd poruszający się z nazbyt dużą prędkością należy właśnie do niego.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Czułam, że nasze szanse na sukces właśnie drastycznie wzrosły.
-------------
Okazało się, że drzemka istotnie była dla mnie bardzo pozytywnym zastrzykiem energii. Czułam się trochę, jakbym znów odżyła. Względny wewnętrzny spokój mącił tylko jeden element: głos taty, który nadal odbijał się echem w mojej głowie. Domyślałam się, że mój skołowany możliwością powrotu do własnej rzeczywistości umysł płatał mi figle.
Przez ostatnie kilka godzin starałam się spychać do swojej podświadomości fakt, że jestem rozdarta między powrotem do domu, a pozostaniem w miejscu, które mogłabym już najpewniej nazwać swoim drugim domem. Pięć lat było dla mnie dość długim okresem czasu i nie potrafiłam do końca pogodzić się z tym, że nagle miałabym się zupełnie od niego odciąć.
Mimo to patrząc na dobro wszystkich z tej rzeczywistości zostawiłam swoje wątpliwości za sobą, starając się jak na razie tym nie przejmować. W końcu powinnam wykazać całkowite skupienie, aby jak najlepiej pomóc.
Westchnęłam głęboko, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Patrzyła na mnie już nie ta sama Hope, co przed pojawieniem się czerwonego portalu. Wydawałam się już nieco poważniejsza, a moje rysy twarzy jeszcze się wyostrzyły. Wygląd zresztą nie oddawał wszystkich zmian, które we mnie zaszły przez te kilka ostatnich lat. Domyślałam się, że gdybym spotkała siebie z przeszłości, mogłabym poczuć, jakbym rozmawiała z zupełnie innym człowiekiem, a nie ze sobą kilka lat wstecz. Ta rzeczywistość w wielu aspektach ukształtowała moją osobę i stała się jej częścią.
Wyrwałam się z przemyśleń, przemyłam twarz wodą, po czym wycierając ją ręcznikiem wyszłam z łazienki. Na krześle czekał na mnie mój strój do walki, który położyłam w tym miejscu przed snem. Z motywacją w sercu szybko się przebrałam, aby nie zwlekać już więcej i zejść do reszty, by pomóc, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba.
Wychodząc szybko z pokoju prawie wpadłam na Natashę. Widząc jej zatroskaną minę zapytałam, czy coś się stało.
– Powoli zbieramy drużynę. Większość niebawem przybędzie. Bruce i Rocket zobowiązali się sprowadzić Thora – mówiła, a ja potakiwałam powoli głową, z każdą chwilą podejrzewając, do czego zmierza. – Lecę po Clinta – wypaliła, jakby bała się, że więcej słów sprawi, iż się rozpłacze. – Polecisz ze mną?
– Jasne – powiedziałam bez chwili wahania. Czułam, że chcę z nią być w takim momencie, jako wsparcie psychiczne, tym bardziej, jeśli sama o to prosiła.
– Dzięki – odparła, ale nie potrafiła zdobyć się na uśmiech. Podeszłam do niej i zamknęłam ją w swoim uścisku.
– Clint na pewno się ucieszy, kiedy Cię zobaczy. W końcu nadal jesteś jego przyjaciółką – zapewniłam, bo również chciałam w to wierzyć. Nat zaśmiała się z bezsilności, ledwo powstrzymując łzy.
– Minęło tyle czasu, Hope. Wszystko się pozmieniało. My się zmieniliśmy. Boję się, że nie będę potrafiła z nim rozmawiać. Czuję się, jakbym już go zawiodła – wyznała, a płacz odebrał jej mowę. Wiedziałam, jak ważna była dla niej więź z Bartonem i jak trudno było jej przez ten czas, kiedy nie miała pojęcia, jaką decyzję podjąć. Czas, kiedy próbowała wmówić sobie, że wbrew jej przeczuciom pod maską Ronina wcale nie skrywa się jej przyjaciel.
– To prawda, wiele rzeczy zdążyło się wydarzyć, jednak tego już nie da się cofnąć. Rozważania na ten temat niestety też niczego nie naprawią. Cieszę się, że teraz się nie poddajesz, Nat. Zdecydowałaś, że chcesz go spotkać, więc wykazałaś się odwagą. Nie cofaj się teraz, bo wierzę, że jesteś w stanie do niego dotrzeć – powiedziałam, starając się dodać jej otuchy, jednocześnie zwracając uwagę na istotne elementy dostrzeżonej przeze mnie rzeczywistości.
– Mam nadzieję, że masz rację – wyszeptała.
– Cóż, niebawem się o tym przekonamy.
---------------
Lot minął nam na ciszy przerywanej jedynie strzępkami rozmów, które obie próbowałyśmy nawiązać. Nie potrafiłyśmy jednak zdobyć się na lekki ton, a myśli Natashy zbyt szybko odpływały w stronę człowieka, którego miałyśmy zastać u celu naszej podróży, aby mogła skupić się na wypowiedziach. Dlatego ostatecznie obie odpuściłyśmy, ograniczając się do krótkich stwierdzeń odnośnie przemierzanej drogi.
Kiedy wylądowałyśmy Nat dłuższą chwilę się wahała, zanim zdecydowała się wyjść na zewnątrz. Jej stres wzrastał, dlatego złapałam ją za rękę, aby trochę ją uspokoić.
– Daj sobie chwilę. Oddychaj głęboko – powiedziałam, po czym sama również zaczęłam wykonywać głębokie oddechy, patrząc jej w oczy, dokładnie tak, jak ona kiedyś uczyniła względem mnie. Nie chciałam, żeby udawała przede mną nieugiętą twardzielkę, kiedy szarpały nią tak silne emocje.
Uśmiechnęła się lekko na ten gest i już chwilę potem z powagą zaczęła mnie naśladować. Zamknęła oczy. To z kolei była jej metoda na stres: przywoływanie sobie przyjemnych wspomnień, które dodają otuchy i przywracają poczucie bezpieczeństwa.
– Dobra, jestem gotowa – oznajmiła. Nadal wyglądała częściowo na roztrzęsioną, ale widać było wybijającą się mocną motywację, aby działać. Może udawała silną przed samą sobą, ale teraz widocznie sama w ową siłę uwierzyła i stała się ona zupełnie rzeczywista.
– Ok – przyjęłam do wiadomości. – To leć. Powodzenia – pożegnałam ją, a ona skinęła głową i uśmiechnęła się do mnie.
– Jeśli wrócę sama to nie wpuszczaj mnie do środka – zażartowała na odchodne i opuściła samolot.
------
Kiedy zostałam sama jeszcze długo wpatrywałam się w miejsce za oknem, w którym zniknęła. Na zewnątrz padał ulewny deszcz, a przed Natashą był jeszcze spory odcinek drogi do przejścia. Trudno było znaleźć dogodne miejsce do 'zaparkowania' naszej maszyny, tym bardziej, że agentka nie chciała, abyśmy naszym pojawieniem się wywołały zamieszanie w miejscu, do którego najpewniej uda się Clint. Dlatego też wylądowała na jednym z obszerniejszych dachów budynków jeszcze przed dzielnicą, w której stacjonowała tokijska mafia.
Mimo, że wiedziałam, jak niesamowitą wojowniczką jest Nat, bałam się o to, czy przypadkiem nic jej się nie stanie. W tym momencie pocieszała mnie myśl, że udało mi się wymóc na niej obietnicę, iż nie będzie mieszała się do walki, jeśli do takowej dojdzie.
Czas mijał mi dość powoli, a przynajmniej miałam takie wrażenie. Wsłuchiwałam się w stukanie kropel o szyby i obudowę naszego środka transportu. Były to przyjemne, uspokajające odgłosy, aczkolwiek tęskniłam za chwilą, gdy usłyszałam, jak deszcz pada na rozłożoną parasolkę Natashy.
Rozmyślając zapatrzyłam się w jeden punkt przed sobą, obserwując spływające po oknie samolotu strugi, dlatego dość mocne stukanie nieopodal trochę mnie przestraszyło. Szybko jednak zorientowałam się w sytuacji i widząc przyłożoną do szyby rękę agentki tuż po tym, jak wystukała umówiony przez nas uprzednio rytm, szybko zwolniłam wejście do środka.
Nat nie była sama. Tuż za nią wszedł człowiek, którego sylwetkę pamiętałam z nocnej akcji w Neapolu. Kiedy jeszcze miał na sobie kaptur przeszedł mnie dreszcz, jakbym podświadomie nie czuła się w jego obecności całkiem bezpiecznie właśnie przez te wspomnienia i wiedzę o tym, czego zdołał dokonać przez ostatnie kilkanaście miesięcy.
Jednak gdy odsłonił twarz zobaczyłam w nim inną osobę niż kilka lat temu we Włoszech, gdy stanęłam oko w oko z Roninem. Wtedy w jego oczach dostrzegłam coś na kształt desperacji i obłędu, bólu po stracie i niewyobrażalnego żalu. Teraz tliły się one o wiele słabiej, jakby obecność Natashy spowodowała w nim pewną skruchę. Najpewniej spojrzał na siebie z perspektywy tego, kim był dawniej, jako Hawkeye, wspaniały bohater, członek Avengers. Nat musiała dać mu również nadzieję na odzyskanie rodziny, dlatego zupełnie nie dziwiłam się temu, iż przyjął jej propozycję powrotu.
Wyglądało na to, że nowoprzybyły nie czuł się w moim obcym towarzystwie dość komfortowo. Zerkał ukradkowo to na mnie, to na Natashę pytającym wzrokiem, czekając najpewniej, aż mnie przedstawi. Kiedy tylko agentka rozłożyła przeraźliwie mokrą parasolkę zorientowała się w sytuacji i zaczęła:
– Clint, poznaj Hope Strange. Hope, to jest Clint Barton – wymieniła formalności zwracając się do nas osobiście. Liczyła chyba na to, że uściśniemy sobie dłonie, jednak Barton wyraźnie z tym zwlekał. Zrozumiałam, że mnie rozpoznał, bo wyglądał na zmieszanego i trochę zawstydzonego, co było zrozumiałe, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich spotkaliśmy się po raz pierwszy niejako po dwóch stronach barykady.
– My się już chyba znamy – powiedział niepewnie, sugerując, żebyśmy ukrócili formalności. Widać było, że jak najszybciej chce skończyć temat, by nie musieć się z tym mierzyć w tym momencie. Ja jednak również chciałam ukrócić to, co sprawiało, że nie czuł się przeze mnie tak swobodnie. Nie sądziłam, aby zasługiwał na wyrzuty sumienia po tym wszystkim, co przeszedł, tym bardziej, jeśli postanowił z pomocą Natashy się od tego odciąć.
– Nie wydaje mi się. Jeszcze nigdy nie miałam okazji spotkać sławnego Hawkeye'a, Clinta Bartona. Miło Cię w końcu poznać – odparłam ratując Nat, która zupełnie nie wiedziała, jak zareagować na tą dość niekomfortową sytuację. Wyciągnęłam do niego rękę, a on, choć na początku mocno zdziwił się moimi słowami i gestem, zaraz lekko się uśmiechnął i uścisnął mocno moją dłoń.
– I wzajemnie.
– Cóż, chyba nie ma co zwlekać. Szykujmy się do wylotu – zarządziła Natasha widząc, że rozmowa nam się nie klei. Jej i Clintowi nie potrzeba było teraz słów. Oboje cieszyli się ze swojego towarzystwa i ta cisza oraz wymieniane między sobą spojrzenia musiały być dla nich bardzo ważne. Pewnie nawet nie domyślałam się, jaką ulgę musiało czuć każde z nich z odzyskania kontaktu z bliską osobą oraz komfortu, jaką daje czyjaś obecność.
Na szczęście lot minął nam dość szybko i spokojnie, a Barton nie wydawał się już być tak skrępowany moją obecnością, jak na początku. W Bazie już czekali na nas kolejni przybyli: Nebula, Rhodey, Rocket i Thor. Avengers znów się jednoczyło, a to sprawiało, że nawet taki abstrakcyjny plan, jak pomysł Scotta, miał szansę się udać.
Grupa istot nie potrafiących pogodzić się z porażką i realiami w jej świetle porywa się na działania wbrew naturalnemu biegowi czasu. Nie miałam pojęcia, jak to się skończy, jednak mimo sceptycznego głosu w głowie mocno kibicowałam, aby rzeczywiście wszystko powiodło się tak, jak powinno. Momentami porywałam się nawet na zbytni optymizm, jednak wiedziałam jedno: mamy na pokładzie Tony'ego Starka, a jeśli to jego istotnie dotyczyła moja ostatnia wizja, to nie może się nie udać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro