Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~24~

           Czas płynął w swoim tempie, jednak dzięki temu, że zajęłam się wizualizacją, czułam, jakby leciał szybciej. Skupiając się na kreowaniu mapy we własnej wyobraźni udało mi się na chwilę oderwać od trosk. Moja błogość ustała w momencie, kiedy w oddali poczułam silną energię Kamieni. Ku zdumieniu na mojej mentalnej mapce kosmosu naprawdę dostrzegłam smugę, która zbliżała się w kierunku Ziemi. Serce zabiło mi mocniej i już szykowałam się na moment, w którym wrócę do swojej rzeczywistości, kiedy uderzyła mnie jedna rzecz. Smuga ta miała jedynie dwa nierównomierne kolory, a to uczucie bliskości mocy Kamieni Nieskończoności nie przypominało mi przepływu mocy podczas moich wizji czy ostatniego przeniesienia między wymiarami, a... obecność blondwłosej kobiety i pana Bannera. Skupiłam się jeszcze mocniej, żeby sprawdzić, czy moje wątpliwości są słuszne i niestety tak właśnie było. Z rezygnacją otworzyłam oczy, opuszczając świat wyobraźni.

           Uczucie bliskości owych energii wzmagało się z każdą sekundą, co oznaczało, że drużyna wraca z kosmosu i niedługo będzie już na Ziemi. Jednak dlaczego nie użyli Kamieni od razu, tak, jak zakładał Kapitan? A może uaktywnili je, jednak ja nie poczułam impulsu? Nie, to zbyt niemożliwe, jeśli ostatnim razem dotarł do mnie nawet impuls z równoległej rzeczywistości. Utrata powiązania z Kamieniami też nie wchodziła w grę, bo w takim przypadku nie mogłabym wyczuć energii bijącej od superbohaterów zmierzających do bazy.

           Starałam się pocieszyć, że pewnie mają je ze sobą, jednak i ta opcja została mi szybko odebrana przez podstawową logikę. W końcu gdyby Kamienie były na statku, to czułabym energię ich wszystkich na pewno o wiele mocniej niż z innych źródeł. Byłam bardzo zestresowana. Czułam się osaczona przez własne myśli. Modliłam się, aby istniało inne rozwiązanie. Może Avengersi zaopatrzyli się w specjalne pudełko na tak silne źródła mocy, które nie przepuszczało ich promieniowania?

           Z nerwów wstałam z łóżka i zaczęłam chodzić po pokoju, czekając na ich powrót. Chciałam jak najszybciej spotkać się z Kapitanem, aby dowiedzieć się, co tak naprawdę zaszło. W końcu byłam już tak blisko powrotu do domu.

           ~To moja ostatnia nadzieja. Musi się udać~

--------

           Po kilkudziesięciu dłużących się minutach zauważyłam, jak lądują na łące nieopodal bazy. Podbiegłam do okna, chcąc sprawdzić, czy wszyscy wrócili cali i zdrowi. Może przez cały czas starałam się sobie wmawiać, że przecież to będzie prosta misja, jednak tak naprawdę nikt nie wiedział, co bohaterów czeka w kosmosie i co zastaną w miejscu, w którym zakładano pobyt Thanosa. Na szczęście skład zdawał się być pełny, a każdy wyszedł z pokładu statku o własnych siłach. Mimo wszystko coś mi nie pasowało. Czy możliwe jest, iż po wielkiej wygranej Avengersi nie spieszyliby się do bazy świętować lub do osób, które wróciły do świata żywych? Ich postawa jeszcze bardziej zbiła mnie z tropu, a niepokój wzrósł.

           Miałam ochotę wyjść z pokoju, aby poszukać Kapitana, jednak przypomniałam sobie, jak bardzo byłoby to nie na miejscu w momencie, kiedy dla większości jestem tajemniczą, nieznaną osobą, którą w takiej sytuacji na pewno potraktowaliby jak zwykłego intruza. Przysporzyłoby to tylko kłopotów osobom, które o mnie wiedziały i trzymały to w tajemnicy. Pozostało mi więc jedynie oczekiwanie na wyjaśnienia. Postanowiłam sobie, że jeśli pan Steve nie pojawi się w tym pokoju w przeciągu kilku godzin, co oznaczałoby, iż sądzi, że wróciłam do własnej rzeczywistości, znów ruszę na zwiady, aby go odnaleźć. Przy szczęściu i odpowiedniej ostrożności może nikt mnie nie zauważy.

           Na jego przyjście nie musiałam jednak czekać zbyt długo. Słysząc w oddali kroki na korytarzu jak zwykle nadstawiłam uszu, tym razem z jeszcze większym wyczekiwaniem niż ostatnio. Chciałam jak najszybciej dowiedzieć się o aktualnej sytuacji wynikającej z przebytej misji, jednak tak naprawdę panicznie bałam się tego, co mogę usłyszeć. Zastygłam w bezruchu w oczekiwaniu. Z każdej strony zdawały się mnie docierać sygnały, że coś jest nie tak, jednak ja nadal ślepo próbowałam szukać tych, które przywrócą mi nadzieję i logicznie wytłumaczą wszystkie niesprzyjające okoliczności. Nadaremno. Nawet dochodzące mnie dźwięki przyprawiały o kolejne wątpliwości. Kapitan bardzo zwolnił kroku tuż przed moimi drzwiami, a kiedy stanął, odczekał chwilę, jakby wahając się, czy wejść do środka. Dźwięk odblokowania wejścia za pomocą karty magnetycznej nigdy nie brzmiał tak złowieszczo, jak teraz, w zupełnej ciszy.

           Pan Steve wszedł do środka, jednak wyglądał, jakby wcale nie chciał tu być. Nie chciał też na mnie patrzeć. Spojrzał tylko przelotnie na samym początku, jakby chcąc zorientować się, czy rzeczywiście jestem jeszcze wewnątrz pokoju. Chyba próbował się uspokoić, gdyż na przemian zaciskał dłonie w pięści i rozluźniał je. Już wtedy wiedziałam, że ma mi do przekazania złe wieści. Nie wiedziałam tylko, jak bardzo złe.

           Patrzyłam na niego z wyczekiwaniem. Sądziłam, że jestem gotowa na najgorsze. Przecież nie może być aż tak źle, prawda? Thanosa nie było na tej planecie? Odnajdą go przy kolejnym użyciu Kamieni. Do użycia ich mocy potrzeba stworzenia nowej rękawicy? Jasne, poczekam. Co prawda nie miałam najmniejszej ochoty zostawać w obcej rzeczywistości na kolejne dłużące się dni lub tygodnie, jednak w ostateczności, gdybym była w bazie już jawnie i mogłabym zrobić coś więcej niż tylko siedzieć w pokoju, udałoby mi się ten czas wytrwać. Jednak czy Kapitana trapi ten czas zwłoki czy coś zupełnie innego? Dlaczego jakieś słowa nie chcą przejść mu przez gardło?

           W końcu podniósł na mnie wzrok. Dojrzałam w nim poczucie bólu i rezygnacji.

           ~Porażka~ przeszło mi przez myśl, jednak czym była dla niego ta dzisiejsza? Koniecznością czekania kolejnych długich tygodni czy...

           - Thanos zniszczył Kamienie.

           Tej wiadomości zupełnie się nie spodziewałam. Rozważałam wiele możliwości, jednak przez myśl mi nie przeszło, aby tytan mógł dokonać czegoś takiego. Nogi ugięły się pode mną z bezsilności i rozpaczy, a z oczu popłynęły wręcz potoki łez, których za nic nie mogłam zatrzymać. Ta jedna, trzywyrazowa, krótka wiadomość stała się moim wyrokiem. Już nie ma nadziei. Czułam ten przekaz aż za mocno.

           ~To koniec. Już nigdy nie wrócę do domu~ dobijałam się w myślach, wiedząc, że tak właśnie jest i muszę się z tym pogodzić. Pojęłam, że tak naprawdę moje pojawienie się w innej rzeczywistości mogło być wypadkową najbardziej radykalnej decyzji tytana, jaką podjął. Może właśnie zniszczenie Kamieni w obu wymiarach jednocześnie spowodowało tak niekontrolowane i co gorsza nieodwracalne skutki?

           Siedziałam na podłodze drżąca i zalana łzami. Pan Steve tym razem nic nie mówił. Nie pocieszał. Bo co miałby powiedzieć? 'Będzie dobrze'? Sam pewnie już wiedział, że sformułowanie to nie będzie w stanie pocieszyć ani mnie, ani żadnej osoby, która straciła swoich bliskich w wyniku pstryknięcia, ani tym bardziej wszystkich biorących udział w misji, którzy na pewno czują się tak, jakby zawiedli po raz kolejny cały świat i samych siebie. W ciszy kucnął więc tylko tuż obok i przytulił mnie, próbując uspokoić.

           Niestety żadne pocieszenie nie było w stanie załagodzić mojego smutku w tamtym momencie. Byłam załamana. Czułam, jakby coś we mnie pękło.

           Wszystko to, co wydarzyło się w moim życiu przez ostatnie kilka lat, było dla mnie pewnego rodzaju poszukiwaniem siebie, jednak potrzebowałam w tym nie tylko czasu, ale i wsparcia, które z pewnością dawał mi dawniej mój tata. Dzięki niemu nawet w momentach, w których było mi ciężko, nie tylko przez moje wolne postępy w nauce sztuk mistycznych, ale i wpadanie w tarapaty, zawsze wiedziałam, że co by się nie działo, on zawsze przyjdzie mi z pomocą. Dlatego po jego zniknięciu czułam, jakby mój świat zatrząsł się w posadach. Już nie miałam mojego oparcia. Zostałam sama, bezsilna, nieporadna, winna swojej skrajnej bezużyteczności. I choć podejmowałam pewne desperackie kroki, które miały mi dać poczucie, że pomagam komukolwiek i przybliżam się w stronę przywrócenia taty, to jednak gdzieś z tyłu głowy wiedziałam, że to iluzja, a bez pomocy kogokolwiek z zewnątrz jestem tylko kłębkiem smutku, bezsilności i rozczarowania. Jeszcze nigdy nie walczyłam z realnym przeciwnikiem, nie ochroniłam wielu ludzi, jak bohaterka, a jedynie stałam z boku i nawet nie wiedziałam, co zrobić. Tym bardziej, że i tak wszyscy traktowali mnie asekuracyjnie. Czy to samo w sobie nie mówi, jak wielką porażką była moja osoba? Jedyne, co potrafiłam robić, to zanurzać się w smutku i rozpaczy, przez co zawsze ktoś musiał mnie pocieszać albo ratować. Nienawidziłam się za to.

--------------

           Wiadomość o tym, iż Kamienie zostały zniszczone, tylko pogłębiła mój nieciekawy stan. Chwile smutku i poczucia całkowitej bezradności, towarzyszące mi odkąd z Ziemi zniknęła połowa populacji, przerodziły się w coś, co nie opuszczało mnie ani na moment. Będąc jeszcze w bazie Avengers w mojej rzeczywistości starałam się ignorować wszystkie sygnały, jakie wysyłał mi mój organizm i takie nastroje uznawałam za przejściowe i niewarte uwagi. Zawsze dzięki zachowaniom otaczających mnie wtedy ludzi czułam się lepiej i złe myśli w końcu umykały, więc łatwo było odrzucić je i odłożyć w niepamięć na jakiś czas, do momentu kolejnej 'załamki'. Tym razem jednak stan ten stał się moją codziennością. Nie potrafiłam się cieszyć, a czasem nawet nie miałam siły być smutną. Tonęłam w neutralności i rezygnacji, nie widząc realnych, pozytywnych szans na moje dalsze życie w innej rzeczywistości. Co prawda na samym początku, kiedy się zorientowałam, gdzie się znalazłam, rozważałam wiele opcji, lecz były one czymś, czego ziszczenia się nie spodziewałam i odrzucałam w najdalsze zakątki umysłu, starając z całych sił skupić się na nadziei, która mi została. Dlatego też, kiedy ona odeszła, najgorsze wizje się ziściły, a zmęczenie, rozpacz i rezygnacja owładnęły moim umysłem już całkowicie, nie mając żadnej przeciwwagi.

           Nagminnie zdarzało mi się przeleżeć praktycznie całe dnie w łóżku, jakbym swoją biernością chciała poczekać na koniec mojego istnienia. I nie było to wcale spowodowane tym, że musiałam nadal siedzieć w zamkniętym pokoju. Wręcz przeciwnie, kilka dni po niepowodzeniu misji odzyskania Kamieni większość osób stacjonujących w bazie rozjechała się po świecie i wszechświecie, do swoich spraw lub w celu ogarnięcia nadal owładniętego chaosem, strachem i niepewnością świata, co spowodowało decyzję Kapitana o przeniesieniu mnie do mniej obwarowanego pokoju dla gości. Już wtedy wykonywałam wszystkie czynności bardzo powoli, jakby zupełnie zapominając o czasie, nie potrafiłam się nawet uśmiechnąć na informację o nowym pokoju czy dostępie do sal treningowych. Ba, nawet nigdy nie zdecydowałam się na trening, ograniczając swoje aktywności życiowe do picia, jedzenia, spania, higieny czy patrzenia w sufit. Owszem, zdarzało mi się raz na jakiś czas wyjść na dwór lub na dach bazy, jednak sama nie wiem, dlaczego się tam udawałam. Nogi same mnie prowadziły, jakby organizm nadal miał coś na kształt tęsknoty za dawnym życiem oraz nieuzasadnionej nadziei.

            ~ 'Hope' znaczy 'Nadzieja' O, ironio!~ myślałam, uznając swoje imię za żałosny paradoks wśród tak wielkiego poczucia beznadziei, jakie siedziało w mojej głowie i dyktowało warunki egzystencji.

           I pewnie moja stagnacja ciągnęłaby się tygodniami, a może nawet miesiącami, gdyby nie interwencja Kapitana. Tylko on i Czarna Wdowa zostali w bazie na dłużej, co było właśnie powodem pozwolenia mi na większą swobodę, jeśli chodzi o poruszanie się po terenie budynku i jego najbliższej okolicy. Wspomniana dwójka z pewnością zauważyła moją izolację, jednak widocznie uznała, że potrzebna mi jest taka chwila zupełnej samotności, aby przeboleć zaistniałą sytuację i przyzwyczaić się do jej skutków, akceptując to, jak jest. Niestety mimo upływu czasu moje zachowanie zupełnie się nie zmieniało, tak, jak samopoczucie. Nie sądziłam, że ktokolwiek realnie się mną przejmie, tym bardziej, że przypuszczałam, iż pan Steve i pani Natasha również nie są w najlepszej kondycji psychicznej po tej wielkiej klęsce bez nadziei na znaczącą poprawę. Jednak pewnego dnia zrozumiałam, jak bardzo altruistyczną, empatyczną, a przede wszystkim silną osobą jest Kapitan, kiedy niosąc na swoich barkach ciężar współodpowiedzialności za ostatnią porażkę oraz własne problemy i zmartwienia, nadal myśli o innych.

----------- [Steve Rogers]

           Thanos przekazał nam informację o zniszczeniu Kamieni bardzo rzeczowo. Był wyczerpany, ale w tonie jego głosu brzmiała ulga i duma. Dokonał tego, czego miał dokonać i nikt nie był w stanie tego odwrócić.

           Dla tytana był to niewątpliwy sukces, jednak dla wielu populacji we wszechświecie był to początek chaosu i żałoby po stracie bliskich. Ziemia nie była wyjątkiem. Mówi się, że pojedynczy ludzie nie mają znaczenia, kiedy patrzy się na nich z perspektywy całości społeczeństwa, jednak to właśnie zniknięcie tych pojedynczych osób na masową skalę spowodowało naruszenie pozornej stabilności naszej planety. Każda osobista tragedia potęgowała kryzys i gorycz społeczności światowej. Brakowało rąk do pracy, ludzie pogrążali się we własnych problemach, które w tej sytuacji przybierały o wiele większe rozmiary niż w czasach względnego porządku i spokoju.

           Czułem się bezradny wobec ogromu naszej porażki. Zastanawiałem się, co miałbym powiedzieć jakiemukolwiek przypadkowo spotkanemu obcemu mi człowiekowi. 'Zawiodłem'? 'Przepraszam'? Nie. Nie potrafiłbym nawet spojrzeć tej osobie w twarz.

           Jak szczur w zamknięciu miotałem się, nie pojmując, dlaczego nigdy nie ujrzę światła dziennego, jeśli mój właściciel umarł, uprzednio ukrywając klucz do klatki. Wybaczcie, słaba metafora. Ale naprawdę czułem się jak ten wyimaginowany gryzoń, za wszelką cenę szukając wyjścia, a kiedy już zrozumiałem, że ono nie istnieje, poddałem się.

           Nie oznaczało to jednak mojej bierności. Wręcz przeciwnie, rozważałem podjęcie działań, które mogłyby pomóc tym w najtrudniejszej sytuacji. Zainspirowali mnie do tego moi towarzysze, których spora część zdecydowała się właśnie na globalną pomoc. Nie wszyscy, rzecz jasna. Niektórych nasza wspólna klęska przybiła tak mocno, że postanowili wyjechać w jakieś odludne miejsce i odpocząć, próbując jakoś poukładać sobie życie. Miałem nadzieję, że wrócą do ekipy, kiedy tylko poskładają się od nowa.

           Dla nikogo z nas ta sytuacja nie była ani trochę komfortowa, jednak potrafiliśmy powziąć kroki na rzecz ogółu, jak za starych dobrych czasów, mimo, że te czasy wcale dobrych nie przypominały, a aktualny skład był tak okrojony, że trudno było o pozytywne nastroje naszej załogi.

           Sam na początku nie wiedziałem, czym chciałbym się zajmować, jakie nowe obowiązki byłyby dla mnie najbardziej odpowiednie. Nat zdecydowała się zostać koordynatorem tych, którzy postanowili pilnować porządku wszechświata, szczególnie skupiając się na działaniach globalnych. Przez pierwsze tygodnie pomagałem jej w tym i we dwójkę trzymaliśmy w ryzach całą ekipę, monitorując oraz zlecając im zadania. Przy okazji starałem się podnieść morale, choć pesymizm panujący wśród załogi wydawał się być bardzo głęboki. Na to jednak nie mogłem zbyt wiele zaradzić. Trudno było mi wesprzeć każdego, szczególnie na odległość. Tym bardziej, kiedy sam potrzebowałem mentalnego wsparcia. Na szczęście oboje z Nat próbowaliśmy się pocieszać nawzajem, za co byłem jej bardzo wdzięczny, bo wiedziałem, ile musi ją kosztować próba zmiany podejścia na bardziej optymistyczne, w momencie, kiedy wszystko dosłownie zawaliło nam się na głowy i nie wiedzieliśmy, co począć i jak znów ruszyć do przodu. Ta sytuacja tylko utwierdziła mnie w przekonaniu o tym, jak cenna przyjaźń nas łączy.

           W wirze nowych obowiązków sprawa Hope odeszła na drugi plan. Jak tylko okazało się, że w bazie zostanę oprócz niej tylko ja i Nat, podjąłem decyzję o przeniesieniu jej do jednego z pokoi gościnnych, tym samym dając jej pozwolenie na swobodne poruszanie się po terenie bazy i jej okolic. Stan dziewczyny wcale nie był najlepszy, jednak jako, że każdy z nas był aktualnie w dość dużym dołku, uznałem, że ona również potrzebuje teraz chwili samotności, aby wszystko sobie poukładać w głowie. Niestety, po czasie przyznaję, że była to niezbyt trafna decyzja. W momencie, kiedy nam udawało się jakkolwiek funkcjonować, ona zastygła w stagnacji. Jednak przekonałem się o tym zbyt późno, żeby móc szybko odmienić ten stan.

-----

           Pierwsze tygodnie były dla mnie zbyt pracowite, abym myślał o czymś poza strategią ogarniania światowego chaosu. A może tylko próbowałem wmówić sobie to zajęcie, aby nie myśleć o tym, co tak bardzo nas wszystkich dobijało?

           Mimo zaangażowania z każdym dniem coraz bardziej docierało do mnie, że nie będę potrzebny przy koordynacji i muszę znaleźć sobie inne zajęcie. Nat radziła sobie z wszystkim idealnie - budziła u drużyny respekt, a jej do bólu szczera postawa sprawiała, że wzbudzała jeszcze większy szacunek i zaufanie. Moje interwencje zdawały się zbyteczne, tym bardziej, że mimo starań rozluźnienia atmosfery wszyscy nadal byli spięci i podminowani. Zdawało się, że było na to po prostu za wcześnie, ale nie tylko ten aspekt udaremniał moje próby pomocy. Czułem, że w oczach moich kompanów stałem się kimś, kto samą swoją obecnością przypominał o porażce, będąc jej symbolem, tak, jak na początku, zbierając zjednoczoną drużynę, byłem symbolem nadziei na wygraną. Kiedy ta zniknęła, będąc zastąpiona przegraną, musiałem zapłacić za to, jako przywódca. Jako kapitan. Czułem się za to odpowiedzialny i jak najbardziej pojmowałem ten stan rzeczy, dlatego istotnie z każdym tygodniem oddalałem się od zadań koordynacyjnych, zastanawiając się nad swoją nową rolą. Chciałem pomagać zwykłym, szarym obywatelom, którym pewnie równie mocno wszystkie te wydarzenia siadły na psychice, odbijając się burzą negatywnych myśli i zachowań. Brałem pod uwagę możliwość stworzenia miejsca, w którym mógłbym prowadzić coś w stylu grupowej terapii samopomocy i wspólnego wsparcia. Nie każdego stać w tych czasach na wizytę u prawdziwego psychologa, a takie rozmowy, przegadanie spraw i trudności, mogłyby choć trochę im pomóc.

           Wśród myśli o tym pomyśle uderzyła mnie jedna, związana ze sprawą o wiele bliższą niż snute przeze mnie plany na niedaleką przyszłość. Zapomniałem o Hope. Było mi strasznie głupio z tego powodu, bo to nie pierwszy raz, a dziewczyna nie miała tu zupełnie nikogo. Szybko się zreflektowałem i postanowiłem porozmawiać z nią jeszcze tego samego dnia.

           Dochodziła trzecia po południu, więc miałem nadzieję spotkać ją w pokoju, odpoczywającą po obiedzie. Jednak będąc już na korytarzu niedaleko tego pomieszczenia, zobaczyłem, jak kroczy w przeciwnym kierunku. Szła plecami do mnie, ale z daleka dostrzegłem jej zgarbioną postawę. Tak skulona wydawała się niższa o głowę.

          - Hope! – zawołałem w jej stronę, na co zatrzymała się i nieznacznie zwróciła się w moją stronę, stając bardziej bokiem niż przodem. Przez krótki moment zaobserwowałem, że jej włosy były w nieładzie, oczy zdawały się mętne, bez emocji, a pod nimi widoczne były ciemne smugi, jakby była mocno niewyspana. Było gorzej, niż przypuszczałem.

           - Idziesz do kuchni, tak? – zapytałem, sugerując się kubkiem trzymanym w prawej ręce, na co ona tylko pokiwała powoli głową, odwróciła się na pięcie i ruszyła dalej w głąb korytarza. – Chciałbym z Tobą porozmawiać – ciągnąłem, choć to wcale jej nie zatrzymało. – Będziesz w pokoju za dwadzieścia minut? – próbowałem usilnie wymusić na niej odpowiedź, aby jakoś poprowadzić z nią konwersację, zamiast wygłaszać ten dziwny monolog, w którym to ja sam sobie odpowiadałem. Niestety i ta próba okazała się bezskuteczna, bo w reakcji na moje pytanie podniosła jedynie lewą rękę, pokazując kciuk uniesiony w górę. Westchnąłem. Zyskałem chociaż przybliżony czas naszej rozmowy, chociaż nie byłem pewien, czy Hope rzeczywiście będzie skora do wymiany zdań. Martwiłem się o to, jakie mogło być jej samopoczucie w ciągu ostatnich tygodni spędzonych praktycznie w samotności. Bo chociaż czasem zdarzało mi się minąć ją na korytarzu, zauważyć przez okno lub zajrzeć do jej pokoju, to jednak było tak jedynie na samym początku, tuż po jej przeprowadzce. Zrozumiałem, że najwyraźniej albo naprawdę akurat nie chodziliśmy na posiłek o tych samych porach, albo dziewczyna świadomie unikała kontaktu z kimkolwiek z bazy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro