Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~17~

           Jego słowa były dla mnie jak cios w twarz.

           - Co? – zapytałam, mając nadzieję, że się przesłyszałam, jednak z tyłu głowy czułam, że całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, co powiedział Kapitan. Mimo tego, że podczas tych dziwnych sytuacji wygarniałam sobie, że wbijam sobie do głowy coś, co mogłoby mnie chociaż trochę uspokoić, w związku z czym próbowałam wyzbyć się wszelkich złudzeń, to jednak pewne rzeczy robiłam zwyczajnie podświadomie. Najwidoczniej mój umysł starał się robić wszystko, żebym nie zwariowała, tym razem naprawdę. Dlatego właśnie nie przeszło mi nawet przez myśl to, że w tej rzeczywistości może być zupełnie inaczej niż w tej, do której należałam. Do tej pory byłam przekonana, że zniknęli wszyscy ci, o których wiedziałam, bo tak pokazywała moja ostatnia wizja sprzed kilku tygodni, jednak teraz zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.

           Świat zawalił mi się na głowę, kiedy dotarło do mnie, że moja ostatnia deska ratunku tak naprawdę nie istnieje. Shuri zniknęła. Ja też widocznie powinnam.

           Zrobiłam portal, chyba po raz setny tego dnia. Cały czas uciekałam przed otaczającą mnie nową rzeczywistością. Bałam się zatrzymać, bo czas uciekał, a ja coraz bardziej oddalałam się od możliwości powrotu. Niestety kończyły mi się opcje. Coraz bardziej realne było widmo porażki, co wiązało się z zaakceptowaniem zaistniałej sytuacji i decyzją o tym, co począć dalej.

           Pojawiłam się w jednym ze ślepych zaułków korytarzy, gdzie znajdowały się pomieszczenia zawalone starymi sprzętami niezdolnymi do użytku, które mogłyby użyczyć części w razie potrzeby. Tak było przynajmniej w mojej rzeczywistości. W tej równie dobrze mógłby się tu mieścić pokój Kapitana Ameryki czy innego członka Avengersów, jednak miałam nadzieję, że tak nie jest. Potrzebowałam spokoju i dłużej chwili do namysłu. Byłam roztrzęsiona. Usiadłam, opierając się o ścianę, w momencie, kiedy zakręciło mi się w głowie. Ciało dawało mi znać o skrajnym wyczerpaniu fizycznym i psychicznym. Miałam wielką ochotę zasnąć i obudzić się w moim własnym łóżku, wśród znanych mi ludzi.

           Zacisnęłam mocno powieki.

           ~Proszę, niech okaże się, że zemdlałam na korytarzu, czekając na Shuri podczas alarmu! Jak tylko otworzę oczy, to znowu będę w moim miękkim łóżku... ~ zaklinałam w myślach, wbijając paznokcie w jedno z nielicznych odkrytych miejsc na moim ciele, czyli szyję. Pęta Atakamy intuicyjnie zakryły całe moje dłonie, tworząc grubą warstwę wokół dość ostrych płytek, tym samym uniemożliwiając mi naruszenia delikatnej skóry. Czułam się bezsilna. Jednocześnie byłam rozgoryczona zachowaniem artefaktu, a z drugiej strony wiedziałam, że działa na moją korzyść. Zawsze będzie mnie chronić, bo takie ma zadanie. W duchu dziękowałam ojcu i losowi, że Pęta trafiły w moje posiadanie. Były teraz jedyną po części żyjącą istotą, która nie była mi obca.

          W tamtym momencie dopadła mnie nostalgia. Wróciłam do wspomnień, tych dalszych i bliższych. Nadal tak bardzo tęskniłam za ojcem. Teraz mogłam tęsknić nawet za kumpelą ze szkoły, bo zwyczajnie nie miałam nikogo. Czułam się osamotniona, a czas przestał mieć dla mnie znaczenie. I tak już nie było sensu się spieszyć. Nie miałam nowych, błyskotliwych pomysłów na to, jak wrócić do domu. Dla wszystkich tutaj brzmię jak totalna wariatka, a nawet gdyby jakimś cudem ktoś mi uwierzył, jak chociażby Wong, to są małe szanse na to, że mi pomoże, nawet z samego faktu, że trafiłam tutaj przez przypadek i to za pomocą niezależnej ode mnie mocy Kamieni Nieskończoności. Idąc takim tokiem, jeśli kamartaski bibliotekarz nie wiedział, jak mi pomóc, a Shuri wyparowała, to odesłać do odpowiedniej rzeczywistości może mnie tylko osoba będąca w posiadaniu chociażby Kamienia Rzeczywistości. Jeśli ten świat jest światem równoległym, to najpewniej tą osobą jest Thanos.

           ~Świetnie~ pomyślałam, przepełniona beznadzieją. ~Na pewno fioletowy tytan, który pokonał wielką drużynę super bohaterów i teraz ukrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu, chciałby pomóc nieznanej dziewczynie wrócić do domu. Na pewno~

           Oparłam głowę o ścianę i spojrzałam na sufit, oddychając głęboko. Musiałam oswoić się z myślą, że mogę tu zostać na zawsze. W końcu nawet osoby z mojej rzeczywistości nie mają takich możliwości, żeby sprowadzić mnie do domu. Ba, oni pewnie nawet się nie domyślają, gdzie jestem. Na dodatek mają ważniejsze sprawy na głowie niż zaginięcie 'nowej'. Najbardziej żal mi było Shuri i pana Tony'ego. Tylko oni najpewniej się o mnie martwią. Mama pewnie uważa, że się na nią obraziłam, jeśli nie odbieram telefonów, a Wong myśli, że jestem bezpieczna w siedzibie Avengersów.

           ~To w sumie tak, jakbym zniknęła wraz z pozostałymi~ stwierdziłam. Wcześniej miałam mieszane odczucia co do tego, że pozostałam wśród ocalonej połowy istnień. Nie chciałam żyć w świecie, w którym nie ma już taty, a ludzie cierpią z powodu utraty najbliższych im osób. Jednak mimo wszystko nadal była nadzieja na ich powrót. Byłam pewna, że pan Tony niedługo wpadnie na genialny pomysł i wszystko wróci do normy. Jednak w tym momencie prawdopodobne jest, że wszyscy wrócą, podczas gdy ja zostanę w obcym mi świecie. Ta wizja przytłaczała mnie dogłębnie.

           Wtedy przypomniałam sobie o czymś, co nosiłam przy sobie od momentu, kiedy tata zniknął wraz z połową ludzkości. W połach tuniki, na wysokości serca trzymałam zdjęcie, które przedstawiało mnie i tatę podczas moich dziesiątych urodzin, to samo, które niegdyś stało oprawione w ramce na moim biurku w rodzinnym domu. Wyjęłam je delikatnie, jakby bojąc się, że zaraz rozpadnie się w moich palcach, jak gdyby wiedziało, że nie należy do tej rzeczywistości. Jednak ono niezmiennie trwało. Nadal widniała na nim mała dziewczynka, zadowolona ze swojego prezentu – listu, dzierżonego w prawej ręce, jednak jej uwaga skupiona jest najbardziej na ojcu, zamiast na aparacie, chociaż mężczyzna celuje w obiektyw palcem wskazującym, patrząc w oko urządzenia. Przygarnia małą wolną ręką, a uchylone usta świadczą o tym, że tłumaczy jej, gdzie powinna spojrzeć. Ten obrazek wypełniały same pozytywne emocje, takie jak rozbawienie, radość i nadzieja. Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie tego, jak tata opowiadał mi o swoich wrażeniach tamtego dnia. Dla nas obojga było to wydarzenie o wielkim znaczeniu. Pierwsze spotkanie w życiu i na szczęście nie ostatnie. Chociaż teraz byłam pełna wątpliwości co do tego, czy kiedykolwiek jeszcze go spotkam.

           ~Tato, co powinnam zrobić?~ zapytałam w myślach, oczekując cudownego olśnienia lub jakiegokolwiek sygnału. Jednak nic się nie wydarzyło, tylko rozpacz i bezradność coraz bardziej ściskały mi serce. Z oczu wypłynęły pierwsze łzy, znacząc wstążki słonej rzeki, której źródło nie miało zwyczaju wysychać na długo.

           W pewnym momencie zaczęły mnie dobiegać odgłosy kroków, prowadzące z głównego korytarza. Nie byłam nimi specjalnie zdziwiona. Wiedziałam, że prędzej czy później kogoś do mnie wyślą. Siedziba Avengers była swoistą fortecą, chociaż na pierwszy rzut oka mogła wyglądać dość niewinnie, co najwyżej jak centrum badawcze, na które ktoś wydał fortunę, ale nic więcej. Wielkie okna nie zdradzały obecności systemów warownych, niczym w więzieniu, a nagie ściany nie demaskowały skrzętnie ukrytych minikamer czy czujek ruchu. Mimo wszystko sam fakt, że spędziłam w tym miejscu ponad rok, a także to, że przyjaźniłam się z geniuszem komputerowym, mówił sam za siebie. Dla znudzonego czekaniem człowieka ciekawy będzie nawet tajny system monitoringu czy instrukcja obsługi rolet okiennych.

           Czekałam wręcz ze stoickim spokojem, a moje myśli zaprzątało jedynie to, co postanowili ze mną zrobić. Rozwiązań było wiele, jednak stawiałam na to, że zakują mnie w kajdanki i wywiozą do najbliższego zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze albo przyślą kogoś, kto 'grzecznie' wyperswaduje mi to, że powinnam opuścić to miejsce po dobroci i nigdy więcej tutaj nie wracać. Szczerze powiedziawszy to wszystko było mi kompletnie obojętne. I tak ostatecznie prawdopodobnie wyląduję gdzieś pod mostem i będę zmuszona żyć, a właściwie umierać na własną rękę. Czym zajmę się w tej rzeczywistości? Szukanie znanych mi osób już zostało w brutalny sposób wykluczone i zdałam sobie sprawę, że jest zupełnie pozbawione sensu. Może zostanę przestępcą? Z moimi mocami na pewno byłabym niezłym narzędziem dla pozostałych na Ziemi rzezimieszków. Jednak tego nigdy bym sobie nie wybaczyła. Nawet za cenę posiłku niezbędnego, aby przeżyć, nie zdecydowałabym się złamać danej ojcu przysięgi. Magii nie używa się do czynienia zła. Nigdy.

           Znów złapałam się na obmyślaniu coraz to kolejnych zakończeń. Dość. Musiałam przestać. W końcu co to da? Nawet, jeśli zgadnę, co mnie czeka, czy to coś zmieni? Przywołałam się do porządku, oczyszczając umysł z wszelkich spekulacji. Przetarłam policzki dłonią, po czym wróciłam do względnie luźnej i wygodnej pozycji. Nadal siedziałam, uginając nogi, a na kolanach oparłam luźno ręce, w których trzymałam zdjęcie. Musiałam mieć je na oku. Głównie dlatego, że bałam się, że zaraz zniknie i zostanie tylko wspomnieniem, jak wszystko z mojej rzeczywistości. W końcu nie mogłam zapomnieć, kim jestem, a zdawałam sobie sprawę z tego, że natknę się jeszcze na wiele osób, które, tak jak szpitalna psycholożka, będą próbowały wyperswadować mi szaleństwo i zbyt wybujałą wyobraźnię lub jawne oszustwo.

           Sekundy dziwnie się dłużyły, a kroki nie ustawały. Były coraz bliżej, jednak miałam wrażenie, że osobie idącej wcale się nie spieszy. Gdybym nie znała tutejszych procedur względem obcych, mogłabym łudzić się, że to tylko ktoś przypadkowy, kto może nawet przejdzie obok, nie dostrzegając mnie w ciemnym zakamarku.

           Jednak z pewnością zbliżająca się osoba była tą, która miała przekazać mi prawdopodobnie decyzję większości. Przypomniałam sobie moją pierwszą wizytę w tym miejscu. Jeszcze wtedy nie spodziewałam się, że zostanę tu na dłużej, ani, że zrobię na kimkolwiek dobre wrażenie. Jednak okazało się, że załamana dwudziestolatka roztopiła serca Mścicieli, dzięki czemu pozwolili mi zostać. Wątpię, że był jakikolwiek inny powód. W końcu nawet ktoś silniejszy ode mnie nie był im w tym momencie potrzebny. Oni szukali rozwiązania, a nie sojuszników. Już był moment bitwy, przyszedł czas na strategię. Ale i tak powiedzieli mi, że będę potrzebna, i choć wiedziałam, że to tylko puste słowa, to jednak byłam im wdzięczna za tę decyzję. W tamtym momencie potrzebowałam wsparcia oraz czegoś, czym zajmę swój umysł. Gdybym została w Kamar-Taj, gdzie panował chaos i napięcie jak nigdy dotąd, to mogę się tylko domyślać, jak negatywny miałoby to na mnie wpływ.

           Niestety tym razem spieprzyłam sprawę. Zrobiłam złe wrażenie w każdym miejscu, w którym zdążyłam się pojawić. Szlag. Gdybym tylko od razu przyjęła do siebie to, gdzie jestem, to mogłabym jakoś inaczej to rozegrać. A ja brnęłam jak obłąkana, szukając szybkiej ucieczki z tego obcego świata, wcale nie ukrywając tego, że do niego nie należę. To z pewnością przekreśliło wiele dróg, które mogłyby mi zagwarantować chociaż zwykłe przetrwanie w tej rzeczywistości. No cóż. Widocznie musiałam próbować wrócić za wszelką cenę, bo gdzieś w głębi serca czułam, że nie dam rady przetrwać tu w samotności. Może to i dobrze, że postąpiłam tak, a nie inaczej? Przynajmniej mniej więcej wiem, na czym stoję, a bezczynność nie przybliżyłaby mnie chociaż o krok do powrotu do domu.

           ~Kim jesteś?~ myślałam, wsłuchując się w spokojne, miarowe kroki. Czułam, że zbliżająca się osoba też tonie we własnych przemyśleniach. Bo kto jak kto, ale jeśli wyszkolony 'wojownik' dostanie polecenie od przełożonego, to idzie je bezwzględnie wykonać. Samo tępo temu zwyczajnie zaprzeczało. Czemu się nie spieszy? Czemu idzie tak delikatnie? Głupota. Wcale nie muszę mieć racji. To pewnie odgórne zalecenie względem mnie. W końcu ostatnim razem uciekłam. Nie chcą mnie spłoszyć.

           W końcu zza winkla wyłoniła się znajoma postać. Nie podniosłam nawet wzroku, jednak kątem oka widziałam strój, który kojarzyłam z nieplanowanego spotkania na korytarzu kilka minut temu.

           Wszedł do zaułka, niepewnie stawiając kroki. Widział mnie. Wiedział, co powinien zrobić. Więc co go zatrzymywało? Najwidoczniej naprawdę w tej rzeczywistości ma całkiem inne usposobienie. Chyba powinnam wziąć na to poprawkę i wyzerować wszystkie moje uprzedzenia czy dobre wspomnienia powiązane z konkretnymi osobami. Ta rzeczywistość i ci ludzie to dla mnie nieznajomi i tak powinnam ich traktować. Więc jeśli rzeczywiście ten mężczyzna zachowuje dystans dla poszanowania mojej bezpiecznej przestrzeni osobistej, to najzwyczajniej w świecie ma u mnie plusa.

           - Nie wydaje Ci się, że to kiepski pomysł siedzieć na zimnej podłodze? Przeziębisz się – jego słowa zupełnie mnie zdziwiły, a po chwili wręcz rozśmieszyły. Nie był bezwzględny, nawet, jeśli zaraz musiał wykopać mnie stąd na zbity pysk lub zakuć w kajdanki i zamknąć w izolatce. Zwyczajnie próbował zacząć rozmowę. Ma zbyt miękkie serce, jak na żołnierza.

           Zaśmiałam się cicho z absurdu zaistniałej sytuacji, po czym odparłam całkiem poważnie:

           - Jakoś nieszczególnie mnie to obchodzi. Pana z pewnością też, więc skończmy te pozorne uprzejmości. Nie powinien Pan ze mną rozmawiać, Kapitanie.

           - Czemu nie?

           ~Uparciuch~ pomyślałam, znając cel pytania. Chciał przeprowadzić tę rozmowę. Nie odpuszczał. Byłam pewna, że ktokolwiek nie zlecił mu tego zadania, z pewnością oberwie mu się za to, że nie wykonał go bezwzględnie, tylko starał się ze mną konwersować, co zdawało mi się bezcelowe i zupełnie nierozsądne.

           - Jestem obca.

           - W swoim życiu widziałem masę kosmitów i żaden nie wyglądał w ten sposób – odparł trochę żartobliwie. Starał się mnie sprowokować. Ja jednak dalej szłam w zaparte. Nie było sensu przedłużać momentu, po którym dostanę soczystego kopa od ponurej rzeczywistości.

           - Mogę być niebezpieczna – powiedziałam dobitnie, praktycznie wchodząc mu w ostatnie słowo. Chciałam dać mu do zrozumienia, żeby dał sobie spokój. Nie miałam ochoty na kolejne złudne nadzieje na pomoc od kogokolwiek.

           - Nie wyglądasz na niebezpieczną – jego odpowiedzi coraz bardziej mnie irytowały. Czemu nie może sobie zwyczajnie odpuścić?

           - Nie trzeba wyglądać jak osoba niebezpieczna, żeby nią być. Komary wyglądają niewinnie, a potrafią przenosić choroby śmiertelne w skutkach dla człowieka – po tych słowach zamilkł. Już byłam przekonana, że zbliża się, żeby założyć mi na ręce kajdanki, jednak on zwyczajnie usiadł obok mnie, w podobnej pozycji, opierając się plecami o ścianę. Zbiło mnie to z tropu i o mały włos, a zboczyłabym z własnego planu. Miałam nie łudzić się, że kogoś tutaj obchodzi moje istnienie.

           - Nawet, jeśli jesteś niebezpieczna, to na pewno nie dla nas. Gdybyś chciała zrobić nam krzywdę, to zrobiłabyś to już na samym początku. Zaskoczyłaś nas, a my nie znamy Twojej mocy. Miałaś szansę, ale z niej nie skorzystałaś – jego słowa coraz bardziej mnie zaskakiwały. Wcale nie traktował mnie jak przypadkowego intruza. Brzmiał tak, jakby chciał mnie wytłumaczyć. Czy naprawdę wyglądam jak żałosny człowiek, którego za wszelką cenę ktoś musi niańczyć, bo nie da sobie rady? Bo nie wydaje mi się, żeby Pan Steve miał jakiekolwiek inne moralne wytłumaczenie tego, co właśnie odstawiał. Nie powinien był tak bardzo ufać swoim przeczuciom. Przecież mogłam być wrogiem, który chce właśnie grać na uczuciach swoim wyglądem i pierwszym wrażeniem. To wszystko mogłoby być teatrem.

          - A co, jeśli to tylko gra? Co, jeśli moim celem było zdobycie Waszego współczucia i zaufania, żeby wcielić się w Wasze szeregi? Czy naprawdę jest Pan na tyle nierozważny, żeby narazić wszystkich na jeszcze większe niebezpieczeństwo, niż do tej pory? To głupie dawać szansę obcej osobie, bazując jedynie na wrażeniu, jakie wywiera. Proszę kierować się logiką, a nie litością, Kapitanie, dla Waszego dobra – myślałam, że na tym zakończymy naszą rozmowę, a on w końcu zreflektuje się i zacznie mnie traktować jak intruza, zachowując chłód i dystans. On jednak uśmiechnął się i rzekł:

           - Musiałabyś być naprawdę niewybaczalnie głupim wrogiem, jeśli w momencie, kiedy mogłabyś wciskać kit, mówisz mi, żebym Ci nie ufał.

           ~Co jest ze mną nie tak?~ pomyślałam, kiedy ostatnie zdanie, które padło z jego ust, rozbroiło mnie na tyle, że prychnęłam ze śmiechu, nie mogąc się powstrzymać od absurdu tej sytuacji. Miałam dziwne odczucie, że tego człowieka nie da się nie lubić. Jego łagodne i miłe usposobienie było zwyczajnie szczere i tak niewinne, że miało się wrażenie, iż jest godny zaufania. Bariera nieprzystępności i zdystansowania zdawała się powoli we mnie kruszyć, a ja ciągle zastanawiałam się nad tym, czy dobrze robię pozwalając sobie na kolejne wątpliwe i niezmiernie kruche nadzieje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro