2 Gdzie moi rodzice? Pov: Holly
- Nie przemęczałaś się na treningu, kochanie? - zapytał mnie tata, gdy tylko przekroczyłam próg domu i jebnęłam swoją torbę na kanapę. Póki nie było mamy, mogła tam leżeć. Po jej powrocie zapewne zacznie się narzekanie: Holly! sprzątaj! Holly! nie rzucaj rzeczami, bo ci więcej nie kupię! Holly to... Holly tamto... jak zwykle.
- Było dobrze, jak zawsze - uśmiechnęłam się do mężczyzny, na co tylko poczochrał mnie po włosach. Nawet nie zwrócił uwagi, że zrobiłam bałagan w przedpokoju. Tata był świetny.
- Moja gwiazda wszystkich położy na łopatki - spojrzał na mnie z czułością, a ja tylko się do niego przytuliłam. Tak bardzo się cieszyłam, że mama go znalazła. Lepszego taty nie było na całym świecie!
A już na pewno ten cały Henry nie był świetnym ojcem. Był chujowy... Przez całe nasze życie się nami nie zainteresował... Nigdy nas nie odwiedził...
Niby wiedziałam, że ma swoją rodzinę, trzech synów... ale jakoś tak... Mógłby? no mógłby. Gdyby tylko chciał.
To, że my nie chciałyśmy, to już inna sprawa.
- Pewnie, tato. Będę najlepsza. Jak zawsze - posłałam mu radosny uśmiech.
Łyżwiarstwo trenowałam od czwartego roku życia. Pamiętam, jak rodzice pierwszy raz zabrali mnie i Hope na lodowisko – dali się namówić przyjaciółce mamy na lekcję pokazową. Katia prowadziła zajęcia dla różnych grup wiekowych, ale tego dnia akurat pojechaliśmy zobaczyć występ Wiriana – jej syna. Wirian był świetny, radził sobie tak dobrze, wszyscy na trybunach bili mu brawo i chwalili, że pomyślałam sobie wtedy, że ja też tak chcę.
Chcę być podziwiana i chwalona. A jak 4-letnia Holly coś chciała, to Holly to miała. Po występie Wiriana weszłyśmy z Hope na lód w łyżwach dopasowanych do naszych małych stóp. Dostałyśmy takie śmieszne pingwinki do trzymania, żebyśmy nie upadły, ale Hope za szybko odepchnęła się od płyty lodowiska i – pomimo pingwinka – upadła na pupę. Jej ryk słyszało chyba całe miasto - mama natychmiast zabrała ją z lodu i zaniosła na trybuny, by tam zdjąć jej łyżwy i utulić ją.
Katia spojrzała wtedy na mnie i powiedziała, żebym się nie spieszyła. Że upadki się zdarzają, ale ważne jest wstać i jechać dalej. Pokiwałam głową z poważnym (jak na dziecko) wyrazem twarzy i powoli odepchnęłam się od podłoża. Jechałam chwilę z pingwinkiem, a na mojej buzi pojawił się uśmiech, który z każdą chwilą się powiększał. Słyszałam, jak tata chwalił mnie i zachęcał do jazdy, więc odwróciłam głowę w jego kierunku, żeby mu coś odpowiedzieć... i wtedy też upadłam.
Na lodowisku zapadła cisza.
Nawet Hope przestała wyć, a tata chyba wstrzymał oddech. Ich reakcja była całkiem normalna – w rodzinie to niestety ja słynęłam z „głośnego" sposobu bycia, a moich wybuchów złości nie dało się tak łatwo ugłaskać, jak u mojej siostry. W pierwszej chwili też chciałam się rozpłakać, nawet wykrzywiłam usta w podkówkę, ale potem zwróciłam swój wzrok na Wiriana, który dalej stał na lodowisku i przyglądał się moim pierwszym krokom na lodzie. Chłopak spojrzał na mnie poważnie, a potem delikatnie się uśmiechnął – nie kpiąco, tylko tak pocieszająco. Jego uśmiech sprawił, że wstałam i bez słowa złapałam za nieszczęsnego pingwinka. Zaczęłam znowu jechać.
Tego dnia wytrzymałam godzinę na lodowisku – upadłam jeszcze kilka razy, ale za każdym razem wstawałam i jechałam dalej. Katia stwierdziła, że jestem wytrwała i uparcie dążę do celu, co jest dobre, gdy się uprawia sport.
Od tego dnia zaczęłam regularnie brać udział w zajęciach łyżwiarstwa, a z biegiem czasu startować w różnych zawodach – początkowo solo, potem w parze z Wirianem. Okazało się, że świetnie dogadujemy się na lodzie – zresztą poza nim także - chłopak był moim najlepszym i w sumie jedynym przyjacielem.
W całej szkole huczało od plotek, że rzekomo byliśmy parą nie tylko w sporcie, ale nam te plotki nie przeszkadzały – ja miałam spokój, bo żaden chłopak ze szkoły nawet nie próbował do mnie zarywać, Wirian także miał spokój, bo dziewczyny bały się go zaczepiać w obawie o moje wybuchy złości z zazdrości.
A jak było naprawdę to wiedzieliśmy tylko my, Hope i kilku chłopaków z drużyny hokeja...
Łyżwiarstwo było świetne, uwielbiałam je, ale było też wymagające. Gdy bierze się udział w zawodach regionalnych, krajowych, czy nawet czasami międzynarodowych (głównie w Kanadzie, bo mamy tam najbliżej), to trzeba liczyć się z wieloma godzinami treningów w każdym tygodniu, pracy na siłowni, spotkaniach z choreografem, zajęciach akrobatyki i baletu, zajęciach na „sucho" i na lodzie, konserwacją sprzętu (a to też są koszty), odpowiednią dietą i trybem życia podporządkowanym pod profesjonalne uprawianie sportu.
Na szczęście moi rodzice byli jednymi z bogatszych mieszkańców naszego miasta: jako jedyne z kręgu naszych znajomych miałyśmy gosposię i pomoc domową. Tata nie szczędził na moich pasjach, a i Hope dałby wszystko, o co tylko by go poprosiła.
Oprócz mnie z naszej szkoły łyżwiarstwem zajmowały się jeszcze dwie dziewczyny – Rebecca i Kate. Becca też jeździła w parze, ale jej partner nie chodził do naszej szkoły, natomiast Kate ćwiczyła solo. Dziewczyny nie miały takich osiągnięć jak ja, więc ich tryb życia był luźniejszy, nie tak rygorystyczny jak mój, dlatego też nie zdziwiłam się, że chciały iść na tę imprezę do Tylera.
Nie miałam ochoty za bardzo tam iść, zwłaszcza, że impreza miała być w piątek, a w sobotę od szóstej rano miałam dodatkowy trening przed mającymi się odbyć za tydzień zawodami, jednak wypadało czasem się pojawić, pobratać ze szkolnym plebsem, żeby widzieli, kto rządził w szkole. Moi rodzice nie byli zbyt dobrze nastawieni do takich imprez, ale czasami godzili się, żebym brała w nich udział, oczywiście – jeśli byli ze mną Hope i Wirian. Teraz też postanowiłam, że wpadniemy na chwilę, pokręcimy się, pokażemy, być może zrobię jakąś dramę, żeby zapamiętali, że byłam i zmyjemy się do domu.
Ten dzień upłynął mi dość szybko, w szkole nic się nie działo, miałam jedynie małe spięcie z jakąś randomową laską na stołówce, ale byłam pewna, że już więcej nie będzie sprawiała problemów. Po lekcjach pożegnałam się z Hope na parkingu przed szkołą: ona czekała na tatę, a ja, jak zwykle jechałam na trening. Do centrum sportowego dojechaliśmy szybko, pomimo korków, które już zaczynały się tworzyć w naszym mieście o tej porze.
Wchodziłam właśnie z Wirianem do ośrodka sportu i rekreacji, w którym mieściło się nasze lodowisko, gdy zauważyłam, że przy recepcji stoi mama Wiriana. Spotkanie jej w centrum sportowym nie było niczym dziwnym, bo była trenerką łyżwiarstwa i prowadziła zajęcia dla różnych grup wiekowych, jednak podczas pracy praktycznie nigdy nie opuszczała lodowiska. Tym bardziej zdziwiłam się, gdy zobaczyłam jej zmartwioną twarz, kiedy niespokojnym krokiem podeszła do nas.
- Holly, musimy pojechać do szpitala - powiedziała łapiąc mnie za ramię i kierując z powrotem do drzwi. W pierwszej chwili chciałam wybuchnąć śmiechem, bo wydawało mi się, że udaje, nie wiem przegrała jakiś challenge i musi mnie teraz wkręcić czy coś, ale jej drżąca ręka na moim ramieniu dała mi do zrozumienia, że nie udawała, tylko naprawdę była zdenerwowana.
- Co się dzieje? - zapytałam, wydaje mi się, że spokojnie.
- Mama czeka tam na ciebie, wszystko ci wytłumaczy - odparła Katia odpalając samochód. Wirian posłusznie usiadł z tyłu. O nic nie dopytywał, widział, że jego mama jest zdenerwowana.
- Co się stało mamie? - krzyknęłam, teraz już na pewno niespokojnie.
-Mamie nic się nie stało, zaraz wszystko ci powie, z nią wszystko w porządku - powiedziała trenerka włączając się do ruchu.
- Ale dlaczego szpital? O co chodzi? - dopytywałam coraz bardziej zdenerwowana.
- Za chwilę wszystkiego się dowiesz, proszę wytrzymaj jeszcze chwilę.
- Coś się stało tacie? - drążyłam dalej. Tato był kapitanem policji i bardzo rzadko brał udział w akcjach terenowych, jego praca ograniczała się do przebywania w biurze lub w urzędzie miasta, więc tej opcji nie brałam pod uwagę, jednak milczenie Katii po moim pytaniu wydało mi się bardzo znaczące.
- Pani Romanow, czy coś się stało mojemu tacie - zapytałam ponownie z coraz większą paniką w głosie.
- Holly, proszę, poczekaj aż porozmawiasz z mamą.
- Nie zaprzeczyła pani, że chodzi o tatę, o Boże, co się stało tacie? - krzyknęłam już porządnie spanikowana. A ja przecież nigdy nie panikuję. Na każdych zawodach jestem cholerną oazą spokoju. Jebanym kwiatem lotosu na środku jeziora. Nie okazuję innych emocji niż złość, gniew i agresję.
Na pewno nie strach, przecież ja się kurwa nie boję nikogo i niczego. To mnie boją się wszyscy. To na mój widok uczniowie z młodszych klas uciekają, a nauczyciele próbują wtopić się w ścianę. To przy mnie konkurencja na zawodach wymięka, bo jestem zbyt silna psychicznie, żeby ktokolwiek mógł choć próbować mnie przestraszyć.
A teraz właśnie zaczęłam się bać. Chyba pierwszy raz w życiu. Chujowe uczucie. Czułam się zdezorientowana, wybrałam numer mamy, ale nie odbierała.
- Kurwa! - krzyknęłam i rzuciłam komórką. Mama Wiriana nic nie powiedziała. Nie zwróciła mi uwagi na słownictwo, jakby to normalnie zrobiła. To był wyraźny znak, że nie jest normalnie. Nie jest dobrze.
Po kilku minutach dojechaliśmy do szpitala. Wyskoczyłam z auta, zanim pani Romanow zdołała zaparkować. Wirian wybiegł za mną.
- Poczekaj! Nie wiesz, gdzie iść! - krzyknął, ale nie słyszałam. Biegłam przed siebie, prosto do wejścia.
- Kapitan Kyle Loreto, gdzie jest kapitan Loreto! - zawołałam do dziewczyny w recepcji, nie patrząc na kolejkę oczekujących na swoją kolej. Nie zdążyła mi odpowiedzieć, bo od izby przyjęć szła szybkim krokiem pani burmistrz – szefowa mamy. Było bardzo źle. Wiedziałam to.
- Hope? Nie, przepraszam, Holly to ty? Nie rozpoznaję was dziewczynki, jesteście takie podobne – powiedziała próbując się uśmiechnąć, ale widać było, że jej to nie wychodzi. Żeby ukrócić jej bezsensowne pieprzenie zapytałam szybko:
- Gdzie moi rodzice?
- Chodź ze mną – odpowiedziała i zawróciła tam, skąd przyszła. Poszłam za nią. Na szczęście nie próbowała mnie zagadywać po drodze, bo przysięgam, powiedziałabym jej coś, co nie spodobało by się moim rodzicom.
Już po przejściu kilku metrów zauważyłam mamę. Podbiegłam szybko do niej, a ona od razu wzięła mnie w ramiona. Była zapłakana. Nie żebym nie widziała płaczącej mamy, bo czasami jej się zdarzało, najczęściej przeze mnie, jednak teraz ten płacz był inny. To była rozpacz.
- Gdzie Hope? - zapytała mama i wtedy mi się przypomniało, że tata miał ją odebrać ze szkoły. Powiedziałam o tym mamie.
- Ja po nią pojadę, wy sobie porozmawiajcie – rzuciła szybko pani burmistrz i kiwnęła głową do wchodzącej właśnie trenerki i Wiriana.
- Mamo, co się dzieje, gdzie tata? - zapytałam cały czas przytulając się do płaczącej mamy.
I wtedy dowiedziałam się wszystkiego...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro