Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11 Masz miskę? Pov: Hope

Ten lot nie byłby taki zły, gdyby nie problemy zdrowotne Holly. Tak bardzo się o nią martwiłam, że w pierwszej chwili nie miałam nawet okazji przyjrzeć się dokładnie wnętrzu samolotu, którym miałyśmy lecieć. A muszę przyznać, otoczenie robiło wrażenie. 

Holly chyba też była zaskoczona jego wyglądem, ale gdy pan Brown nas o to zapytał, to powiedziała jedynie, że szału nie ma. Wiem, że kłamała, bo jak dla mnie szał był. Nigdy nie leciałam prywatnym samolotem, ale byłam pewna, że ten jest wyjątkowo luksusowy.

Mój kot jakoś tak niespodziewanie zrobił się senny, mimo że nie dostał żadnych silnych leków, tylko delikatne na uspokojenie od weterynarza. Na własną rękę nigdy nic bym mu nie podała, za bardzo go kochałam, żeby chociażby nieumyślnie – zrobić mu krzywdę nieodpowiednią opieką. 

Stresowałam się obecnością ochroniarza w tym samym pomieszczeniu co my – nie byłam pewna, co on tam ma w ogóle robić i jak ja mam się przy nim zachowywać, dlatego ucieszyłam się, gdy Holly jednak zechciała iść do kabiny sypialnianej. 

Wybrałam sobie jakąś lekką powieść ze stojaka obok łóżka i słuchałam, jak oddech siostry robi się coraz spokojniejszy – znak, że zasnęła. Trochę czytałam, nie powiem – książka nawet mnie wciągnęła, lubię fantastykę naukową, a właśnie w takiej tematyce była. 

Trochę też się przespałam, nie tak długo jak Holly, ale wystarczająco, żeby dwie godziny przed lądowaniem usłyszeć głośne miauczenie mojego kota. No tak, chyba wstał i nie podobało mu się, gdzie jest. Podniosłam się powoli z łóżka, żeby nie obudzić śpiącej w dalszym ciągu siostry i poszłam do salonu.

Magnus szalał – wskoczył na kanapę i darł się wniebogłosy, nawet ochroniarz był zaskoczony i jego kamienny wyraz twarzy nie był już taki kamienny. Chwilę mi zajęło, zanim go złapałam – kota, nie ochroniarza. Po jakimś czasie udało mi się go nawet ugłaskać tak, że leżał spokojnie na moich kolanach.

 Kątem oka zerknęłam, czy ma pełne miski, ale tak – miał, widocznie stewardesa mu napełniła. Bonnie pojawiła się zresztą w kabinie wypoczynkowej i zaproponowała mi kanapki i herbatę, a że byłam już bardzo głodna, a do tego uziemiona na kanapie przez kota, to przyjęłam jej propozycję z wdzięcznością. 

Dziewczyna nie wydawała mi się tak sztywna, jak jeszcze kilka godzin temu, nawet chwilę porozmawiałyśmy o Atlancie. Od niej dowiedziałam się, że tam jest 4 godziny do przodu i że nie dolecimy w nocy, jak myślałam, tylko nad ranem.

Kot ponownie zaczął szaleć, gdy samolot zniżał się do lądowania. Miałam iść obudzić Holly, ale na szczęście sama wstała, zapewne przez hałas spowodowany żałosnym miauczeniem Magnusa i delikatne trzęsienie, które w pewnym momencie dało się odczuć w samolocie. Na szczęście wszystko szybko ustąpiło, a piloci wylądowali szybko i sprawnie.

Atlanta mnie zaskoczyła – było tu tak ciepło! Spodziewałam się, że będzie cieplej niż u nas na Alasce, no bo – umówmy się – Alaska to stan typowo kojarzący się ze śniegiem i zimą, a Atlanta była położona kilka tysięcy kilometrów dalej, w stronę Zatoki Meksykańskiej. Jednak nie spodziewałam się aż takiej temperatury przed godziną 7 rano.

 Nie, żeby moje rodzinne miasto było jakimś Biegunem Północnym: mieliśmy tam też i przyjemne lata, ale na pewno temperatura nie była tak wysoka, jak tutaj. Tak mi się przypomniało, że jeszcze niedawno chciałam pojechać w takie ciepłe, wakacyjne miejsce, a teraz wychodzi na to, że będę mogła w takim miejscu zamieszkać – przynajmniej na razie, dopóki nie wymyślimy, jak wrócić do naszego domu.

Pożegnałam się z panem Brownem i obsługą samolotu, po czym wsiadłam do samochodu i zaczęłam łagodnie mówić do Magnusa, bo bardzo szalał w transporterze. Milczący ochroniarz usiadł na miejscu pasażera w tym aucie, którym my jechałyśmy. Myślałam, że jest on raczej ochroniarzem starszego adwokata, ale chyba on jednak ma chronić... nas? 

Dziwne mi się to wydało, ale nie skupiłam się nad tym dłużej – musiałam uspokajać kota i nie mniej zestresowaną siostrę. Holly nie odzywała się za wiele, ale po jej minie widziałam, że czuje się niezbyt dobrze. Choroba lokomocyjna jeszcze ją trzymała.

Zastanowiło mnie też, dlaczego oprócz auta, którym miałyśmy jechać, na płycie lotniska stały jeszcze cztery inne: jedno srebrne i trzy czarne. Zagadka jasnego auta rozwiązała się szybko: należało do adwokata, ale te trzy pozostałe nadal pozostawały tajemnicą. Jedno z nich jechało przed nami, a dwa pozostałe za nami, jakbyśmy byli konwojowani do tymczasowego miejsca zamieszkania, a nie po prostu tam jechali.

Coraz mniej mi się to podobało...

Ruch w mieście o tej porze był nawet dość duży, dlatego też trochę zajęła nam droga z lotniska do domu ojca. Holly oparła się głową o szybę, ale oczy miała zamknięte. Wyglądała, jakby jeszcze drzemała. Ja natomiast wyglądałam ciekawie przez okno. Oglądałam mijane wieżowce i kamienice.

 Ciekawa byłam jak ten dom, (a może to będzie mieszkanie?) w którym przyjdzie nam już za chwilę zamieszkać, wygląda. Gdy minęliśmy część z blokami i kamienicami i zaczęliśmy się kierować w stronę, gdzie zabudowa była rzadsza, ale za to było więcej zieleni zaczęłam przypuszczać, że to jednak będzie dom.

Po pewnym czasie nasze auto zatrzymało się przed dużą, masywną bramą. Brama była bardzo wysoka, tak zresztą jak i mur, do którego była przytwierdzona. Kierowca wyjął pilot ze schowka i nacisnął guzik. Brama zaczęła się otwierać. 

Nawet Holly otworzyła oczy i trochę nieprzytomnym wzrokiem rozglądała się dookoła. Wjechaliśmy na teren gęsto obsadzony drzewami z obu stron. Szeroki podjazd wyłożony był kostką, taką o dość dużych rozmiarach, więc nie odczuwało się, że samochód na niej podskakuje, a wręcz przeciwnie: gładko płynął. Wzdłuż niego posadzono niskie, schludnie przycięte krzaczki, gdzieniegdzie wciśnięto niewysokie latarnie, które były po to, by oświetlać drogę w nocy.

 Nie widziałam jeszcze żadnego domu, dlatego zaczęłam przypuszczać, że musi być gdzieś głębiej w tym „lesie". W pewnym momencie na horyzoncie po lewej stronie zauważyłam piętrowy dom wyłożony kremowobiałym kamieniem i już myślałam, że to ten, w którym mamy zamieszkać, jednak kierowca nawet przed nim nie zwolnił, tylko pojechał dalej. Holly zerknęła na niego i zmarszczyła brwi – też zaskoczył ją ten brak reakcji ze strony naszego szofera.

 Po chwili drzewa zaczęły rzednąć, a ich miejsce zajęły ładnie przycięte krzewy, kwiaty i inne rośliny – po obu stronach podjazdu pojawił się duży i bardzo zadbany ogród. Zobaczyłam nawet jakiegoś człowieka, który chodził z nożycami i przycinał jeden z krzewów. Czy to mógłby być nasz ojciec? Może lubi rośliny i dlatego otoczenie wygląda trochę jak ogród botaniczny? Człowiek ten nie zareagował na nasze auto, tylko dalej zawzięcie strzygł krzaczek.

Chyba to jednak nie nasz ojciec...

Gdy spojrzałam przez przednią szybę zauważyłam to. Ogromny budynek z kolumnami przy wejściu, w całości wyłożony kremowobiałym kamieniem jak i ten dom, który wcześniej widzieliśmy. Budynek miał 2 piętra. Był ogromny! Przypominał Biały Dom, ale na pewno był wyższy o to dodatkowe piętro, bo o ile dobrze pamiętałam z podręcznika do historii siedziba prezydenta miała jedno piętro.

 Okna od frontu były olbrzymie, kolumny przy wejściu wraz z tarasem nad tym wejściem tworzyły zadaszenie. Dach domu był szary, kolorystycznie pasował do otoczenia. Budynek był w kształcie prostokątnej litery c – my podjeżdżaliśmy od tego „dłuższego boku". Przed domem znajdował się okrągły podjazd, w którym również były nasadzone ozdobne krzewy i fontanna w samym środku okręgu. 

Z prawej strony domu zauważyłam kolejny budynek – wydawało mi się, że jest to garaż, ale rozmiarowo był większy od naszego domu na Alasce, więc może to następny obiekt mieszkalny? Bo komu potrzebny aż tak wielki garaż?

- O kurwa – usłyszałam po mojej lewej stronie głos Holly.

- Noo, wiem, też jestem zaskoczona, duży ten dom – szepnęłam do niej tak, żeby kierowca i ochroniarz nas nie słyszeli.

- Nie o tym mówię. O kurwa. Łoś! Jebany łoś! - teraz to Holly krzyknęła tak, że Klaus się odwrócił, a kierowca rzucił nam niespokojne spojrzenie we wstecznym lusterku.

 Spojrzałam w tę stronę, w którą ona patrzyła i też to zobaczyłam. Z przodu tego okrągłego podjazdu, który był przed samym domem rósł olbrzymi krzak przycięty tak, że kształtem przypominał zwierzę, jak dla mnie raczej jelenia. Holly wpatrywała się w niego z przerażeniem.

 Miała złe wspomnienia z łosiem, więc wcale jej się nie dziwiłam. Złapałam ją za rękę ponad transporterem kota (który swoją drogą przestał miauczeć, a tylko pomrukiwał złowrogo w środku) i uścisnęłam mocno.

- To tylko krzak, spokojnie – uścisnęłam jeszcze raz.

Kierowca, widząc nasze zdenerwowanie, objechał okrągły podjazd i zatrzymał się po drugiej stronie, przed samymi schodami prowadzącymi do wejścia. Schodów nie było wiele, zaledwie kilka, ale pomimo tego z prawej strony domu zrobiony był łagodny podjazd, jak dla wózków. 

Wysiadłyśmy. Stanęłyśmy przed domem, nie bardzo wiedząc, co robić. Czy mamy tak po prostu wejść? Czy może ktoś jednak do nas wyjdzie? Kierowca z ochroniarzem wyjęli nasze walizki i klatkę z kotem, po czym szofer odjechał, a Klaus stanął przy nas. Niepewna spojrzałam na niego. Czy czekał na jakąś instrukcję, czy co?

 Mężczyzna wyjął telefon i coś do niego wstukał. Myślałam, że gdzieś dzwoni, ale tak nie było, bo po chwili schował go do kieszeni. Nie wiedziałam, co mam zrobić, ale wtedy Holly powiedziała:

- Przecież nie będziemy stać tu jak debile. Idziemy, muszę do toalety – i ruszyła przed siebie, a ochroniarz posłusznie za nią z transporterem i jedną z walizek. Podeszliśmy do drzwi frontowych. Miałam już zastukać w nie potężną kołatką (kto ma na drzwiach kołatkę?), ale zanim podniosłam rękę, drzwi się otworzyły.

- Dzień dobry – powiedziałam niepewnie do osoby, która stała przy nich. Kobieta była ubrana na czarno – w dopasowaną bluzkę na szerokich ramiączkach i materiałowe spodnie. Włosy miała zaplecione w bardzo ciasny, krótki warkocz. Czarne oczy patrzały na nas bystro. 

To, co zwracało szczególną uwagę na jej jasno czekoladowej skórze to liczne tatuaże – misterne wzory były umieszczone na całych rękach, ramionach, dekolcie, nawet na szyi. Nie powiem, ten widok wbił mnie trochę w posadzkę, Holly natomiast zerkała z zaciekawieniem na kobietę przed nami.

- Dzień dobry, proszę za mną, pan Anderson czeka w gabinecie – odpowiedziała i nie czekając na naszą reakcję ruszyła przed siebie. 

Szła tak szybko, że nie miałam czasu rozejrzeć się po przestronnym, jasnym holu, znajdującym się obok salonie z wielkimi kanapami, telewizorem w rozmiarze ekranu w kinie i białym, błyszczącym fortepianem, czy ogromnej jadalni ze stołem, który mógłby spokojnie pomieścić całą moją klasę, a jeszcze i tak zostałoby miejsce. Zerknęłam na to wszystko naprawdę przelotnie.

 Klaus zostawił klatkę z kotem przy wejściu i też ruszył za nami. Szliśmy długim korytarzem, na którym w zapewne proporcjonalnych odstępach ustawione były w wysokich wazonach kompozycje ze świeżych kwiatów. Ktoś tu zdecydowanie lubił rośliny... Pełno ich na zewnątrz, ale i wewnątrz nie brakowało. 

Na ścianach wisiały obrazy w misternych, złoconych ramach – raczej krajobrazy i martwa natura, żadnych portretów czy sztuki nowoczesnej. Kobieta zapukała w masywne, białe drzwi, po czym je otworzyła i gestem zaprosiła nas do środka. 

Poczułam, jak pocą mi się dłonie. To ten moment, kiedy pierwszy raz zobaczę swojego biologicznego ojca. Serce zaczęło mi szybciej bić, spojrzałam na Holly. Jej mina wyrażała jedynie obojętność, ale wydaje mi się, że była to tylko maska. W środku też na pewno przeżywała tę chwilę.

Weszłyśmy. W jasnym gabinecie nie było wielu mebli. Uwagę zwracało ogromne biurko stojące centralnie naprzeciwko wejścia. Przed biurkiem stały dwa białe, wymyślne krzesła z szerokimi oparciami. Po lewej stronie od wejścia umieszczony był niski stolik, na którym stała karafka z bursztynowym płynem i szklanki, a dookoła stolika poustawiane były dwa jasne fotele i przestronna kanapa. 

Na biurku zauważyłam dwa duże monitory. Na brzegu leżał też zamknięty laptop. Oczywiście – jak można się było spodziewać po wystroju domu – z prawej strony biurka stał szeroki, niczym miska, dzbanek pełen świeżych kwiatów.

Spojrzałam na mężczyznę, który właśnie podnosił się z fotela, by nas przywitać i .... przeżyłam szok!

 Mężczyzna był młody, może miał ze 30 lat, może i nawet mniej... nie mógłby być naszym ojcem! 

Ubrany był w granatowy garnitur i białą koszulę, ciemnoblond włosy miał starannie ułożone, a jego intensywnie zielone oczy wręcz się w nas wwiercały. Nie uśmiechnął się ani nic, tylko wskazał ręką, abyśmy usiadły na krzesłach przy biurku. Holly już nie udawała obojętności – też była bardzo zaskoczona na ten widok. No cóż, tego się nie spodziewałyśmy. W głowie pojawiła mi się pewna myśl...

- Dzień dobry. Hope to...? - zapytał i spojrzał po nas, jakby chciał wskazówkę, która jest która. Podniosłam delikatnie rękę, trochę tak jak w szkole. Mężczyzna kiwnął mi głową. - W takim razie ty musisz być Holly – przeniósł spojrzenie na moją siostrę.

 Holly była bardzo blada – nie wiem, czy to z powodu stresu związanego z lotem, domem, tym facetem, a może i wszystkim naraz. Nawet nie spojrzała na niego, bo uparcie wpatrywała się w bukiet stojący centralnie przed nią. 

Nie spodziewałam się, że moja siostra lubi kwiaty – w domu wszystkie rośliny z jej pokoju były wynoszone, bo tam nie miały szans przeżyć, Holly nigdy o nich nie pamiętała. Może ta aura ogrodu botanicznego, która tu była też jej się udzieliła?

- Ja jestem Harry Anderson – teraz to i Holly spojrzała na niego z szeroko otwartymi oczami, a ja z tego zaskoczenia uchyliłam usta.

Więc to nie był ojciec.

To musiał być... jeden z braci.

Nie byłabym bardziej zszokowana gdyby powiedział mi, że jednak jest naszym ojcem. Chociaż, może trochę bym była. Był jednak młodszy, niż wydawało się z daleka, nie mógł mieć 30 lat. Niby wiedziałam od mamy, że ojciec miał swoją rodzinę i że miałam gdzieś tam braci, ale tak na żywo spotkać pierwszy raz własnego brata... Szok! Mężczyzna widząc nasze zaskoczenie jak również brak słownej reakcji na jego rewelacje kontynuował:

- Widzę, że jesteście zaskoczone, bo pewnie spodziewałyście się spotkania z ojcem. To spotkanie odbędzie się dzisiaj, niestety warunki pogodowe znacznie wpłynęły na opóźnienie jego lotu i jeszcze jest w trasie. Za kilka godzin do nas przyjedzie – powiedział spoglądając raz na mnie, raz na Holly. Rzeczywiście adwokat coś nam mówił o podróży ojca z Sydney, a to jednak znacznie dalej do Atlanty, niż nasza trasa z Alaski. W dalszym ciągu się nie odzywałyśmy, więc brat zachęcony naszym milczeniem zaczął mówić dalej:

- Poznałyście już kilku pracowników naszej rodziny: Conrada, który od wielu lat jest naszym adwokatem i zgodził się was przywieźć tu, jak również zajął się wszelkimi prawnymi aspektami w celu sprawowania opieki nad wami przez naszego ojca. Klaus jest waszym osobistym ochroniarzem. Penny – to ta kobieta, która was tu przyprowadziła – jest szefową ochrony naszej posesji - dodał widząc zastanowienie na mojej twarzy. Conrada i Klausa kojarzyłam już, na imię Penny zmarszczyłam brwi. Więc to jakaś ochroniarka domu? W sumie ta funkcja idealnie do niej pasowała – była nie mniej przerażająca niż pan kamienna twarz, jak w myślach nazywałam naszego ochroniarza.

- Za chwilę pokażę wam nasz dom, wasze pokoje i opowiem trochę o jego funkcjonowaniu. Teraz jednak chciałbym...

- Masz miskę? – zapytała nagle Holly, przerywając wywód Harrego. Odezwała się po raz pierwszy od wejścia do tego gabinetu.

- Miskę?... a po co... - zaczął nasz brat, ale nie dokończył, bo w tym momencie Holly złapała za wazon z kwiatami z jego biurka i zaczęła do niego wymiotować...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro