60 Piątek, trzynastego...Pov: Holly
Wspaniale było znowu występować przed publicznością. Czuć tę ekscytację, dreszczyk emocji, adrenalinę. Słyszeć brawa i widzieć zachwyty na twarzach kibiców. Znowu tańczyć z Wirianem – sądziłam, że to już nigdy nie będzie możliwe, dlatego tak bardzo doceniałam to, że wrócił, przyjechał. Był ze mną.
Otwarcie lodowiska to było coś, na co czekałam z niecierpliwością. Podobne emocje odczuwałam wieczorem, gdy zbierałyśmy się na zabawę urodzinową Haidena i Harva. Dopytałam braci, dlaczego robią wspólne urodziny, skoro urodzili się w innych dniach, ale stwierdzili, że tak było od zawsze, bo między datami dziennymi mają tylko jedenaście dni różnicy i po prostu nigdy nie świętowali osobno. Jak dla mnie to głupota, bo dwie imprezy są lepsze od jednej, no ale... o ich niskiej sprawności umysłowej nie będę się wypowiadała.
Klub, w którym odbywała się impreza był... bardzo jasny. Rozumiem, że skoro Olimp, to bogowie, chmury i złoto... Chyba jednak wolałam Hades. Ciekawe, kiedy będę miała okazję go zobaczyć?
Gdy tylko weszliśmy wzięłam kubek z piwem, ale przez cały wieczór nie zdołałam wypić nawet połowy. Jednak nie moje smaki.
- Penny? Jesteś leworęczna czy praworęczna? - zapytałam moją ochroniarz, gdy szliśmy w stronę parkietu.
- Praworęczna panno Holly.
- To potrzymaj mi piwo lewą ręką. Doceń, że dbam, aby twoja dominująca dłoń miała szansę sięgnąć po broń, gdy ktoś będzie chciał mnie macać na parkiecie, a ja nie będę tego chciała.
- Jesteś bardzo wyrozumiała, panno Holly.
- Pilnuj, żeby nikt mi niczego nie dosypał, bo jeszcze zrobię się łatwa i zacznę kleić do frajerów z drużyny Harva, a tego mój honor nigdy by nie zniósł.
- Będę pilnowała, panno Holly. - Moja Penny w dalszym ciągu była niewzruszona. Nawet durne teksty i pytania z dupy jej nie ruszały. Przysięgam, że kiedyś doprowadzę ją do łez. Albo do śmiechu. Jeden chuj, ważne żeby naruszyć tę nieprzeniknioną skorupę.
Całą noc przetańczyłam praktycznie tylko z przyjacielem. Tych kilku tańców z braćmi nie liczę. Hope gdzieś się błąkała przez większość czasu. Gdyby nie to, że była pod opieką Klausa to zwracałabym na nią baczniejszą uwagę. Jednak... miałam dać jej wolność? Miałam. To dawałam.
Muszę przyznać, że urodzinowa zabawa braci była naprawdę w porządku. Wytańczyłam się jak nigdy. Najlepszy partner był cały czas koło mnie. Czułam się świetnie.
Następne pięć tygodni poświęciłam na rygorystyczne i intensywne treningi do lutowych zawodów.
Po drodze przytrafiły się jeszcze urodziny Małego Prestona, ale Harry kategorycznie zabronił nam na nie iść. Miałam się stawiać, tak dla zasady, ale kilkadziesiąt godzin na lodzie, sali i siłowni w ciągu ostatnich tygodni dawało się we znaki. Do tego jego urodziny były tylko tydzień przed moimi zawodami: to zdecydowanie zły czas na zarywanie nocy i tańce do białego rana. Katia poprała mojego brata: żadnych imprez przed konkursem.
Jako, że nie protestowałam i nie walczyłam z zakazem, to i Hope zrezygnowała. Sama nie miała siły przebicia. Było jej z tego powodu przykro: bardzo chciała iść na te urodziny, ale cóż, życie to życie. Nie zawsze się ma to, co się chce.
Żeby nie było – obdarowałam Małego Prestona najlepszym prezentem, jaki tylko mógł sobie wyobrazić: moim słynnym kubkiem. W domu mieliśmy ich kilkanaście, bo kucharkom i sprzątaczkom, a nawet i Miguelowi dałam. Preston był zaskoczony. Swoją drogą, muszę zapytać się Stevena, kiedy są jego urodziny. Dla niego też bym miała jeszcze z jeden kubek...
Co do zawodów: Katia znalazła takie, o zasięgu lokalnym, gdyż musieliśmy znowu wdrożyć się w całą tę machinę. Na szczęście miejsce konkurencji nie było bardzo oddalone od Atlanty: jedynie godzina drogi. Ucieszyłam się, gdyż tego samego dnia były urodziny Hattie i w ramach prezentu wszyscy rodzinnie jechali ze mną na mój pierwszy start w rywalizacji z innymi łyżwiarzami. To miało być pierwsze takie widowisko dla najmłodszej siostry. To, co zobaczyła w styczniu na otwarciu naszego lodowiska tak jej się spodobało, że cały czas prosiła Harrego, aby pozwolił jej jeździć ze mną na wszystkie zawody.
Po konkursie Henry zabierał Hattie do Nowego Jorku, a następnie z ciotką Helen i kompletem dzieciaków lecieli aż do Kalifornii, do Disneylandu. Mieli zabawić tam przez pięć dni.
- Mamy tu jeden bliżej, na Florydzie, ale w nim już Hattie była, w w tym drugim jeszcze nie. - Tłumaczył Harry, gdy zapytałam, czy jest sens lecieć przez cały kontynent, jak pod nosem mamy to samo.
- Jesteś piękna, jak zawsze – powiedziała dziewczynka, gdy zobaczyła mnie w nowej sukience do występów, tym razem czerwonej. Katia zdążyła mnie umalować i uczesać. Byłam gotowa. Udało się załatwić dość dobre miejsca na trybunach, a to za sprawą Klausa i pozostałych ochroniarzy ojca. Inni kibice bali się siadać blisko tylu osób z bronią pod marynarkami. Henry i rodzeństwo mieli luzy, jak w sali VIP.
W konkurencji brało dziś udział 12 par, tylko 5 przechodziło dalej. Trochę się stresowałam, bo już tak dawno nie uczestniczyłam w takich zawodach... Ale jednocześnie nie mogłam doczekać się naszego wyjścia. Startowaliśmy jako ostatnia para.
Nie chciałam się denerwować tym, że inne zawodniczki są lepsze lub napędzać zbytniej pewności siebie ich potknięciami i upadkami, bo wszystko mogło mnie zgubić. Siedziałam w przebieralni razem z Wirianem. Wyszliśmy dopiero wtedy, gdy nadeszła nasza kolej.
- Ostatnia para: Holly Anderson i Wirian Romanow chcieli dedykować swój występ małej Hattie z okazji jej urodzin. Sto lat Hattie – zapowiedział nas prowadzący.
Hope powiedziała mi później, że siostra bardzo się wzruszyła, gdy usłyszała te słowa.
Nie zawsze wszystko wychodzi po naszej myśli.
Jedno podnoszenie było trochę „koślawe" ze względu na moje słabe zejście na lód. Na szczęście nie upadłam, po prostu łyżwa mi odjechała nie tak, jak bym tego chciała. Wiedziałam, że sędziowie odejmą nam za to punkty. Trudno. Następnym razem postaram się lepiej. Przećwiczymy to kilkaset razy i w końcu będzie idealnie.
Bycie ostatnią parą w zawodach ma to do siebie, że praktycznie od razu poznajemy wyniki, bo tylko nas trzeba już ocenić. Jeden z sędziów dał nam dość słabe noty, ale inni powiedzmy że zadowalające. Ciekawe, czy wystarczy, żeby przejść dalej? Będziemy w tej piątce, czy nie....
Byliśmy nawet na podium.
Drugie miejsce.
Srebrny medal.
Przygłupy zrobiły mi taki obciach na trybunach... Gdy wchodziłam na dekorację medalami, zauważyłam, że rozwiesili wielki afisz z moim zdjęciem i napisem „Jedziesz Wariatko"... Debile, no debile...
Chociaż w zasadzie... to takie na ich poziomie. Nawet urocze. Trochę się poboczę, ostatecznie docenię.
Dostałam tyle miśków i kwiatów, że ledwie zabrałam się ze wszystkim z lodowiska. Hattie była zafascynowana tym, że po występach publiczność rzuca podarki dla zawodniczek.
- To wszystko dla ciebie – powiedziałam i położyłam jej na kolanach pluszaki, a także wręczyłam część bukietów. Pozostałe rozdałam Hope i Katii, tak jak zawsze. Nie potrzebowałam tych rzeczy, niech cieszą innych. Hattie prawie skakała z radości.
- Podzielę się z Cami i Codym – zadeklarowała, gdy chłopaki nieśli jej zdobycze do samochodu.
Do domu wróciliśmy bez najmłodszej siostry i ojca – wybrali się w urodzinową podróż Hattie. Nie mogliśmy im towarzyszyć, bo na nas czekała szkoła. Harry z kolei musiał nas pilnować, więc nie miał wyjścia, nie dla niego Disneyland.
Z racji zbliżającej się wiosny nasz najstarszy brat po raz kolejny zabrał nas na zakupy.
- Pory roku szybko się zmieniają, a wy rośniecie. Przydadzą wam się jakieś wiosenne płaszczyki i coś na cieplejsze dni – tłumaczył nam, gdy krążyliśmy po centrum handlowym. Hope upatrzyła sobie płaszczyk w morelowym kolorze. Chciała dobrać do niego apaszkę, ale brat się skrzywił:
- To sztuczny materiał. Znam miejsce, gdzie robią piękne dodatki z naturalnych tkanin – to mówiąc zabrał nas tam. Siostra od razu zakochała się w jasnej, jedwabnej chuście w ręcznie malowane, delikatne wzory. Ja zdecydowałam się na czarny płaszcz i zero zbędnych dodatków. Po co mi jakieś fikuśne kokardki przy szyi? Ble...
W tym roku walentynki wypadały w sobotę, dlatego już dzień wcześniej, w piątek trzynastego cała szkoła była ozdobiona serduszkami. Nawet nie zliczę, ile tych durnych karteczek leżało w mojej szafce: każdy kujon musiał przygotować co najmniej kilka.
Hope też coś tam dostała, ale chyba nie było to to, czego oczekiwała, gdyż jej mina wyrażała raczej zawód niż radość. Na milion procent jedna z kartek była od Małego Prestona. Poznałam go po piśmie. Siostra włożyła płaszcz do szafki, ale jedwabna apaszka cały czas wysuwała się z rękawa, więc ostatecznie złożyła ją w kostkę i wsadziła do plecaka.
- Boże, musi on tak łazić z tymi bębnami – syknęłam, gdy rozległ się piskliwy dźwięk bramek wykrywających metal. Durny Xavier znowu targał te swoje sprzęty, tym razem do szkoły. Machnął ochroniarzowi ręką, a ten kiwnął mu głową – co najmniej raz w tygodniu ta cała orkiestra gdzieś jeździła i trzeba było to wszystko nosić.
- Wczoraj mieli jakiś występ, więc dziś znoszą sprzęt do szkoły. Pewnie będzie próba. W końcu dzisiaj mecz – powiedziała moja siostra obojętnym głosem. Coś się musiało stać...
Jebany Xavier specjalnie wlazł we mnie z tym swoim bębnem. Uśmiechnął się wrednie, gdy odskoczyłam.
- Uważaj, gdzie leziesz, ofiaro losu – powiedziałam i machnęłam ręką ze złości. No co jak co, ale nie jestem taka malutka, żeby mnie nie widzieć.
- Piątek trzynastego... czyżby nie był to twój szczęśliwy dzień, kociaku? Bo mój na pewno będzie – uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Zastanawiałam się, czy znowu mu nie walnąć pięścią w twarz, ale w sumie to już było. Stać mnie na lepszy repertuar. Pozawodowe zmęczenie dało się jednak we znaki. Mój mózg pracował na zwolnionych obrotach, także zanim postanowiłam, że podstawię mu nogę tak, żeby wyjebał się głową w ten bęben, to mi uciekł. Frajer.
Dzień ciągnął się niemiłosiernie. Nie mogłam znieść tego rozanielonego spojrzenia Małego Prestona w stosunku do mojej siostry. Biedny.
Hope z kolei wyglądała, jakby się miała zaraz rozpłakać. Cały czas się kręciła i nerwowo rozglądała.
Dlatego właśnie gardzę uczuciami: robią z ludzi idiotów. Odbierają zdolność logicznego myślenia. Powodują słabość. Jeszcze tylko 3 lekcje, wokal i trening... Czekam na weekend jak nigdy.
Nie, żebym miała jakieś specjalne plany oprócz treningu i siedzenia u Wiriana do późnego wieczora. Może przejdziemy się gdzieś do galerii? Albo pozwiedzamy miasto. Na dobrą sprawę mieszkam tu 7 i pół miesiąca, a jeszcze nic ciekawego nie odkryłam, nie widziałam. Przyjaciel korzystał z „wolności", gdy byłam w Nowej Szkocji i razem z Katią poznawali nowe otoczenie.
- Ja świętuję trochę później Boże Narodzenie niż ty, dlatego pod koniec grudnia miałem dużo czasu na poznawanie miasta. Szukałem z mamą katedry na Clairmont Road i przy okazji błąkaliśmy się w okolicy i nie tylko. - powiedział Wirian, gdy rozmawiałam z nim przez telefon przed matematyką. Z powodu chwiejnego nastroju Hope potrzebowałam porozmawiać z kimś... normalnym jak na moje standardy.
- No tak, zapomniałam, że u ciebie te święta to zawsze w styczniu...
- Little Five Points jest świetne. Ten klimat... Serio, nie byłaś? - Zmienił temat. Nie mógł uwierzyć, że aż tak bardzo nie znam miasta.
- Musimy pójść do Varsity na krążki cebulowe. Takich dobrych nigdzie nie jadłem – kontynuował przyjaciel, ale nie dane nam było dłużej porozmawiać – dzwonek szybko sprowadził mnie na Ziemię i musiałam porzucić marzenia o wyżerce w tej polecanej przez przyjaciela restauracji. Prawdę mówiąc takie krążki to bym zjadła...
- Cały czas na siebie wpadamy kociaku? Przypadek czy przeznaczenie? - usłyszałam znienawidzony głos tuż nad swoim uchem.
Kurwa, Xavier. O co ci dzisiaj chodzi? Westchnęłam.
- Raczej ironia losu. Złośliwość kosmosu. Sam sobie coś dorymuj. - Nawet się do niego nie odwróciłam. Nie spojrzałam. Po prostu weszłam na matematykę i zamknęłam za sobą drzwi. Niech spada, głupek.
Lekcja była nudna jak zawsze. Nie przepadałam za matematyką, ale to nie znaczy, że jej nie rozumiałam. Radziłam sobie całkiem dobrze, nawet lepiej niż niektóre snoby z klasy. Mały Preston rzucał liściki do Hope, ale nie odpisywała mu, udawała, że jest zajęta obliczeniami. Co ona taka cięta na niego? Zrobił jej coś, czy co?
Przekopywałam się przez niuanse dość długiego zadania z treścią, gdy drzwi do klasy gwałtownie się otworzyły. Do środka wszedł... no kurwa, no przecież... Xavier. Czy on ma dziś jakiś problem do mnie? Oczywiście większy niż zwykle, bo to, że jakiś ma od początku, to wiadome. Chłopak trzymał plecak na jednym ramieniu, a jedną ręką w nim grzebał.
- Czyżby walentynkowy amor do nas zawitał? - zaśmiał się matematyk.
W sumie... dziś te niby szkolne walentynki, może Xavier rzeczywiście coś roznosi? Oby to nie wąglik, ani inne cholerstwo... Zanim zdążyłam dokładniej się nad tym zastanowić, chłopak odpowiedział:
- Pewnie. Strzelam do każdego z miłością. Łuku wprawdzie nie mam, ale jakoś sobie radzę. - Uśmiechnął się wrednie do nauczyciela i wyjął dłoń z plecaka.
W ręku trzymał pistolet.
Czarny. Dość długi. Od razu rozpoznałam, że ma tłumik na lufie. Widziałam takie na komisariacie w Anchorage. Tata nawet uczył mnie zakładać je na broń.
Nauczyciel jeszcze przez moment się uśmiechał. Dopiero po chwili jego mina zaczęła się zmieniać: kąciki ust opadły, a w oczach pojawił się strach. Zrozumiał, że to nie zabawa. Nie żarty. Chłopak rzucił plecak na podłogę i przeładował broń.
- Co ty... - zaczął mówić nauczyciel, ale nie dokończył.
Xavier wycelował w niego i nacisnął spust.
Dźwięk wystrzału był przyciszony, jednak nie całkowicie bezgłośny. Brzmiał trochę jak przebijany balon: gwałtownie, ale krótko. O wiele gorzej brzmiała łuska, która z metalicznym dźwiękiem odbiła się od podłogi. A potem kolejna.
Wszyscy zamarliśmy, gdy matematyk przewrócił się. Najpierw na kolana. Łapał się rękami za klatkę piersiową, nie dowierzając, co się właśnie wydarzyło. Jego zszokowane spojrzenie było ostatnim, co widzieliśmy, zanim kolana się pod nim całkiem załamały.
Upadł.
W klasie zrobił się straszny hałas. Niektóre dziewczyny zaczęły piszczeć, chłopaki rwali się do wstawania, ale wystarczył jeden gest napastnika. Xavier odwrócił się przodem do uczniów i zaczął celować do każdego po kolei. Broń znowu była gotowa do strzału. Wystarczyło pociągnąć za spust...
- Jeszcze jeden pisk i wystrzelam was jak kaczki. Ma być cisza – powiedział. W dalszym ciągu się uśmiechał, co nie było normalne. Spojrzał na Hope. Siedziała na samym przodzie. - Ty! To ciebie szukam, kociaku... - powiedział i skierował lufę prosto na nią. Nie mogłam na to pozwolić. Tylko nie ona. Zaczęłam powoli wstawać. Nie chciałam robić żadnych gwałtownych ruchów.
- Coś ci się pomyliło, to mnie szukasz. Daj jej spokój. Porozmawiaj ze mną. - pełne nienawiści spojrzenie chłopaka zwróciło się w moją stronę. Przyjęłam swój tradycyjnie obojętny wyraz twarzy. Może sobie przypomni, że ja, to ja. Zmrużył oczy.
- Taa... to ty. Ta wiecznie dumna mina... Przekonanie o wyższości. - machnął ręką, abym podeszła. Sam nie chciał odchodzić od drzwi. Blokował możliwość ucieczki komukolwiek.
Zaczęłam powoli się do niego zbliżać. O mnie mu chodzi. Nie o nich. Muszę coś wymyślić, żeby wyprowadzić go stąd, zanim rzeczywiście wszystkich powystrzela. Zabrać jak najdalej od Hope.
- Holly... - wyszeptała siostra, gdy koło niej przechodziłam. Próbowała złapać mnie za rękę, ale się nie dałam. Nie patrzyłam na nią. Cały czas wpatrywałam się w napastnika, a on we mnie. Mam nadzieję, że moje przestraszone kujony wykorzystają ten moment i użyją szarych komórek aby kogoś powiadomić, póki odwracam jego uwagę. Chociażby SMS...
Gdy byłam blisko chłopaka, zatrzymałam się. Nie spodobało mu się to. Chyba chciał, żebym podeszła jeszcze bliżej. Przestał się uśmiechać, a wręcz przeciwnie: wykrzywił usta w nieprzyjemnym grymasie. Ruszył w moją stronę cały czas trzymając mnie na muszce. Gdy podszedł wystarczająco blisko, jak to sobie ubzdurał w swojej chorej głowie, podniósł rękę i uderzył mnie rękojeścią pistoletu prosto w twarz. Hope pisnęła i chciała się podnieść, ale Mały Preston szybko się wychylił i złapał ją za kolano, aby nie ruszała się z miejsca.
Zabolało.
Opuściłam na chwilę głowę i spojrzałam na podłogę. Zacisnęłam usta gdy poczułam w nich metaliczny smak krwi.
„Odwracaj uwagę. Zabierz go stąd" – powtarzałam sobie, gdy moje spojrzenie z powrotem spotkało jego nienawistny wzrok. Źrenice miał tak rozszerzone, że nie było widać tęczówek. Musiał być naćpany jak nic.
- I kto jest teraz górą? Kto rządzi ty tępa szmato! - krzyknął tak gwałtownie, że poczułam na twarzy kropelki jego śliny. Skrzywiłam się z niezadowoleniem.
- Ja. Zawsze rządzę ja. Myślisz, że uderzenie mnie w zamkniętej klasie można porównać do tego, co ja robiłam? - wykrzywiłam wrednie usta. - Nie masz jaj, żeby zabrać mnie tam, gdzie poniżyłam cię po raz pierwszy. Wolisz chować się po kątach... - moja twarz nie wyrażała nic innego, niż pogardę. Liczyłam, że go sprowokuję i będzie chciał wywlec mnie na korytarz. O to mi chodziło...
- Nafaszeruję cię metalem jak nie przestaniesz pierdolić! - krzyknął.
- Proszę bardzo. Zginę szybko i bezboleśnie. Tego dla mnie chcesz? W takim razie żałosna ta twoja zemsta... - moje spojrzenie w dalszym ciągu nie wyrażało niczego innego, niż potępienie.
Xavier napiął się jeszcze bardziej. Złapał mnie za rękę i pociągnął do siebie. Odwrócił tak, że opierałam się plecami o jego tors. Broń przyłożył mi do szyi, tam, gdzie łączyła się ze szczęką.
- Zrobię z ciebie miazgę. Rozpieprzę na kawałki i zostawię na tym stole, na który mnie kiedyś rzuciłaś, ty jebana suko. - Druga ręka napastnika, do tej pory obejmująca mnie w pasie zaczęła opuszczać się wzdłuż mojego uda. Chwycił za brzeg spódnicy. - Zanim cię wykończę, to się jeszcze zabawimy... Uwierz mi, będziesz krzyczała – zaśmiał się obleśnie tuż nad moim uchem.
- Na co czekasz? Myślisz, że ci uwierzę, że mnie stąd zabierzesz... - prychnęłam cicho. Wbijający się w krtań tłumik utrudniał przełykanie i mówienie, ale nie chciałam mu pokazać, że się go boję. Chciałam, żeby całą swoją złość skupił tylko na mnie.
Zaczął się cofać w stronę drzwi ciągnąc mnie ze sobą. O to chodziło... Na korytarz. Tam są kamery. Kręci się ochrona... ktoś w końcu zauważy.
Hope spanikowała. Nawet przytrzymywanie jej przez Małego Prestona nie pomogło. Zerwała się na równe nogi.
- Zostaw ją! Weź mnie! Mnie też nienawidzisz! Wyglądamy tak samo, sam mówiłeś, że to dla ciebie bez różnicy – zaczęła krzyczeć i zbliżać się w naszą stronę. Lukas również wstał i złapał za ramiona. Próbował przytrzymać. Xavier zaśmiał się krótko.
- Masz rację, nie robi mi różnicy. Ciebie też zabiję. - oderwał na chwilę spust od mojej szyi. To były dosłownie ułamki sekund. Nie dałabym rady zatrzymać go przed tym, co planował. Mogłam jedynie szarpnąć mocno, żeby utrudnić mu zadanie. Tak też zrobiłam. Ręka z pistoletem poleciała mu w prawo, a lufa obniżyła się. Już nie celował w głowę mojej siostry. Z premedytacją jednak nacisnął na spust.
Gorąca łuska uderzyła mnie w policzek. Nie skupiłam się jednak na tym, bo zauważyłam, gdzie poleciała kula wystrzelona przed momentem przez napastnika.
Trafiła Prestona.
Hope krzyknęła. Nie miałam czasu zobaczyć, co działo się dalej, gdyż Xavier znowu przyłożył mi pistolet do gardła i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Otworzył je szybkim naciśnięciem na klamkę po czym złapał mnie ramieniem w pasie i brutalnie wyciągnął na korytarz.
- Zabawimy się teraz na stołówce, kociaku – szepnął lubieżnie.
Zamknęłam na chwilę oczy.
Zabawę czas zacząć.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
Dzień dobry:) Dziękuję za cierpliwość :) Zapraszam do zapoznania się z drugim tomem przygód bliźniaczek.
Dajcie znać, co na ten moment myślicie o siostrach? Którą wolicie: Hope czy Holly? Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii :D
Dziękuję za komentarze i gwiazdki! Jest mi bardzo miło :)
Dla osób lubiących trochę inne klimaty i treści zdecydowanie 18+ mam 3 książki w klimacie mafijnym:
"Kim jesteś?" - będzie wydana❤️
"To tylko pomyłka"
"W jego rękach" i jej drugą część "W jej sercu"
Zapraszam i tam :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro