Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

40 Od jak dawna mieszkasz w Atlancie? Pov: Holly

- Wyobraź sobie Lauro, że mam alergię na koty. Jak to dobrze, że tu nie ma żadnych zwierząt, bo musiałabym szybko wyjechać – usłyszałam głos Theresy w jadalni. Stanęłam tak, żeby mnie nie widziała.

 Czającej się za mną Penny pokazałam, że ma być cicho. Ochroniarka nie widziała w tym momencie żadnego zagrożenia dla mnie, więc nie musiała reagować, a podsłuchiwanie przecież nie było szkodliwe... Także stała posłusznie i po cichu.

- Ojej, jakie pani ma objawy? To mocna alergia? - zapytała Laura. Teoretycznie pytanie było troskliwe, w praktyce wiedziałam, że pielęgniarka miała dość babki i nawet dzisiaj opuszczała nas na kilka dni, żeby odpocząć.

- Nie tak bardzo mocna, ale nieprzyjemna. Najgorsze jest łzawienie oczu, po prostu tego nie znoszę, a tak to typowe: katar, zaczerwienienie, bardzo mocne kichanie.

Zapaliła mi się żółta żaróweczka, w głowie, a co, jeśliby... Odwróciłam się na pięcie i pognałam na schody. Penny chyba nie spodziewała się takiej reakcji, ale zachowywała spokój. Weszłam do pokoju Hope:

- Gdzie jesteś ty durna kupo kłaków, jak cię nie ma... - mówiłam do siebie po cichu i szukałam pchlarza. Dobrze się ukrył – spał w wannie. Okej... nie skomentowałam tego. Wzięłam go na ręce i porządnie się nim ponacierałam, a nie było to łatwe, bo pchlarz swoje ważył. 

Moje czarne ubranie od razu zrobiło się kłaczaste. Tak przygotowana zeszłam znowu do jadalni. Penny w dalszym ciągu stała przy drzwiach i tylko uważnie się przyjrzała sierści na mojej bluzce, ale nic nie powiedziała. W końcu nie za to jej płacą.

- Dzień dobry – rzuciłam zadowolonym głosem po czym podeszłam do stołu od strony babki. Stanęłam za nią i niby zagadując do Hattie o jakiejś bajce, którą oglądałyśmy kilkanaście dni temu energicznie gestykulowałam rękami po swojej bluzce – strzepując futro Magnusa na babkę Melvin.

- Co ty tak machasz tymi rękami, niewychowana dziewucho (swoją drogą kobieta miała jakiś ograniczony zasób słownictwa, bo po raz kolejny mnie tak nazwała), idź na swoje miejsce i nie strasz mi tu biednej Hattie – dziewczynka wcale nie wyglądała na przestraszoną, przyglądała mi się z zaciekawieniem, ale bez negatywnych emocji.

- Odpędzam złe duchy – to taki rytuał szamański z Alaski, jak do domu przychodzi ktoś, kogo nie chcemy, to wtedy wzywamy zmarłych przodków i oni pomagają przegnać niepożądanego gościa... Najczęściej zsyłają różne choroby, epidemie i inne plagi egipskie...

- Bredzisz dziecko, oj bredzisz – babka tylko pokręciła głową i spojrzała na mnie z pogardą. Chwilę później jednak... głośno kichnęła. A potem drugi raz i trzeci.

- Właśnie się aktywowało... to znak... przodkowie zaczynają działać. W ciągu kilku dni będą tu się działy takie rzeczy... - mówiłam powoli i z przejęciem. Miałam nadzieję że moje umiejętności aktorskie przekonają ją, że całkiem poważnie biorę te wszystkie brednie o duchach. W końcu miałam być tą walniętą siostrą, nie?

Theresa wstała nagle i mamrocząc coś ze złością odeszła od stołu. Wzięła ze sobą Hattie – no przecież nie zostawiłaby jej ze mną... od tygodnia starała się bardzo ograniczać nam kontakt.

No dobra, czyli kocia menda może się jednak przydać... Ale nie mogę przesadzić, bo nigdy nie wiadomo, jak babka zareaguje – jak jakiegoś ataku dostanie, to co ja zrobię.

- Lauro, kiedy do nas wracasz? - zapytałam zbierającą się do wyjścia pielęgniarkę.

- W czwartek wieczorem już będę panno Holly.

- Co panią Melvin wzięło tak na zwierzenia o alergii? - zapytałam ot tak, niby od niechcenia.

- U mojej córki są koty i w ten sposób zaczęłyśmy ten temat. Dobrze, że pani Melvin nie ma silnej reakcji na te zwierzęta, bo musiałabym bardzo na nią uważać po powrocie, a tak to na pewno pójdę się przebrać, żeby nie roznosić alergenów i nie powinno być problemu.

- Jak to dobrze mieć cię w domu Lauro, ty na pewno wiedziałabyś co zrobić, gdyby taka silna reakcja jednak wystąpiła...

- Oczywiście, podałabym adrenalinę domięśniowo, a potem inne lekarstwa. Wszystko mam w punkcie medycznym: to to małe pomieszczenie między basenem, a salą gimnastyczną – kobieta uszczegółowiła swój wywód, gdy zauważyła, że zmarszczyłam brwi. Widocznie nie zwróciłam na nie zbytniej uwagi, gdy Harry pierwszy raz nas tu oprowadzał. Pożegnałam Laurę i poszłam spakować się na kolejny trening. Pomimo nieprzyjemnej sytuacji w toalecie nie zrezygnowałam z nich i już następnego dnia byłam normalnie na lodowisku.

Trening tego dnia był średni, jak i wszystkie z Fabio. Cały czas próbował jechać po moim wyglądzie i wadze, ale wiedziałam, że ten typ po prostu tak ma. Lorenz był bardzo cierpliwy i nie komentował moich kłótni z trenerem, które mimo wszystko rozbijały nam rytm pracy. Opowiedział mi trochę o sobie i na sali gimnastycznej nawet dobrze się nam współpracowało.

Wychodząc po treningu do auta myślałam o prezencie na urodziny Harrego. Miałam swoje pieniądze i miałam pomysł – potrzebowałam tylko pomocy w wykonaniu.

- Penny? - odwróciłam się do mojego cienia.

- Tak panno Holly? - ochroniarka przestrzegała naszych ustaleń co do sposobu zwracania się do mnie. Ogólnie coraz więcej osób mówiło do mnie tak, jak chciałam, bez ciągłego podkreślania nazwiska Henrego.

- Od jak dawna mieszkasz w Atlancie?

- Od urodzenia, panno Holly.

- Znasz dobrze to miasto?

- Wydaje mi się, że tak, panno Holly.

- Szukam pewnego miejsca... Takiego produkującego ubrania z nadrukiem zaprojektowanym przez klienta. Mam pomysł na prezent dla brata, tylko potrzebuję sklepu, który mi to wykona. Jak najszybciej, najlepiej od ręki. Wiesz może, gdzie mogłabym coś takiego zamówić? Oczywiście dyskretnie, bo ten prezent to ma być dla Harrego – Panny zastanowiła się chwilę, ale trwało to naprawdę krótko.

- Znam takie miejsce, panno Holly.

- Super! Zabierzesz mnie tam jutro? Dziś niestety nie wzięłam pieniędzy, ale na kolejny dzień będę przygotowana.

- Musisz zgłosić to panu Andersonowi, panno Holly – a gdy zobaczyła moje zmarszczone brwi dodała – panu Henremu Andersonowi - No tak, kontrola rodzicielska na wszystko... Cóż, co mi zostało.

- Dobrze, dzisiaj z nim porozmawiam.

I tym sposobem kolejnego dnia wylądowałam razem z Penny w małym sklepiku nieopodal głównej ulicy Atlanty. Henry nie miał nic przeciwko mojej wizycie w sklepie, nawet chciał dać mi pieniądze, ale stanowczo odmówiłam. 

Sklepik był dość ciasny i zagracony, unosił się też w nim specyficzny zapaszek farby. Facet pracujący tam musiał być znajomym mojej ochroniarki, bo ucieszył się na jej widok. Był też bardzo konkretny i szybko zrozumiał moją wizję prezentu dla brata. 

Następnego dnia wszystko było gotowe, odebrałyśmy gotowy produkt, a nawet po drodze zaszłyśmy jeszcze szybko po papier do pakowania – wybrałam oczywiście w odpowiednim klimacie.

Nurtowała mnie jeszcze jedna sprawa – wykurzenie babki. W czwartek miała wrócić Laura, więc było mało czasu na uknucie intrygi.

- Penny? - zapytałam, gdy wracałyśmy do samochodu po udanych zakupach.

- Tak panno Holly?

- Zanim stałaś się szefową ochrony, to byłaś zwykłym ochroniarzem?

- Tak panno Holly.

- Kogo chroniłaś?

- Pana Henrego Andersona.

- To w takim razie jeździłaś z nim na te wszystkie śluby i pogrzeby mężów babki Melvin...

- Tak panno Holly.

- A pamiętasz jak się ci mężowie nazywali? Bo planuję zacieśnić więzy rodzinne z babcią i tak noo... jestem ciekawa...

Ochroniarka przyjrzała mi się uważnie. Była zbyt inteligentna, żeby uwierzyć w moją nagłą sympatię do Theresy, ale z drugiej strony nie pytałam o nic, co by narażało mnie na niebezpieczeństwo, nie dopytywałam o żadne zabezpieczenia ani inne rzeczy, o których pewnie nie powinnam wiedzieć. Po prostu, zwykłe niewinne pytania...

- Pamiętam, panno Holly.

- A możesz mi powiedzieć? Tak chronologicznie? Muszę sobie to wszystko w głowie ułożyć, żeby nie popełnić gafy i przypadkiem nie urazić czymś babci, jest taka wrażliwa... i drażliwa... a ja chcę żeby pokochała mnie jak wnuczkę... - to ostatnie zabrzmiało tak dramatycznie, że gdyby Penny nie była Penny, to pewnie by się uśmiechnęła. 

Była jednak sobą i jak to ona – zamilkła na chwilę, rozważając, po co mi ta wiedza, po czym pewnie stwierdziła, że w żaden sposób nie wpłynie to na moje bezpieczeństwo i dlatego może mi powiedzieć.

- Pierwszy mąż i teść pana Andersona nazywał się Timothy Burns. Zmarł 18 lat temu. Nie byłam na jego pogrzebie – jeszcze wtedy nie pracowałam dla rodziny Anderson. Następny mąż nazywał się Anthony Castell i zmarł 10 lat temu. Na jego pogrzebie byłam. Potem był Karl Kolberger, pani Theresa wyszła za mąż kilka miesięcy po pogrzebie poprzedniego męża, jednak ten kolejny szybko zmarł, bo zaledwie po 2 latach. Ostatni mąż pojawił się 4 lata temu i nazywał się Ian Melvin, zmarł w styczniu, tego roku.

Timothy, Anthony, Karl, Ian – powtarzałam sobie w myślach... Bardzo cenne informacje. Teraz tylko trzeba je dobrze wykorzystać...

Okazja nadarzyła się dość szybko. Wychodziłam właśnie z pokoju Hope, bo byłam poprzytulać się z jej kotem, gdy na korytarzu mignęła mi postać babki. Szła na parter, gdyż Hattie miała niedługo kończyć swoje zajęcia.

- Stój! - krzyknęłam na jej widok. Kobieta aż się zatrzęsła, chyba ją przestraszyłam swoim nagłym wrzaskiem.

- Co ty wyprawiasz! Do grobu chcesz mnie wpędzić?! - Theresa od razu się uruchomiła.

- Słyszysz to?

- Co niby mam słyszeć? - spojrzała się na mnie jak na wariatkę. Podeszłam do niej bardzo blisko, bardzo. Spojrzałam prosto w oczy.

- Te głosy w głowie, słyszysz? Cały czas powtarzają jakieś imiona... Timothy.... Timothy... Anthony.... Karl... Karl... Ian... Słyszysz? - oczy babki zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i chyba trochę ze strachu. Ja w dalszym ciągu stałam bardzo blisko. Zaczęłam machać rękami tak, żeby w powietrzu unosiły się kłaki kota.

- To znak! Te imiona cię wzywają! Poczujesz się źle, to znak! Karl... on cię wzywa najgłośniej! Tak krótko był twoim mężem... chce cię znowu przy sobie... słyszysz? - Babka momentalnie zbladła. Chyba to nie był jej ulubiony mąż. - Jeszcze dwa dni... dwa dni – zaczęłam powoli kręcić głową nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nawet zrobiłam smutną, współczującą minę, jakbym wiedziała o czymś, o czym ona jeszcze nie wie. Po chwili odwróciłam się energicznie. Kobieta nadal stała w tym samym miejscu, chyba trochę się mnie bała. Gdy schodziłam po schodach usłyszałam silne kichnięcie, a zaraz następne i kolejne...

Dwa dni później wykorzystałam to, że miałam dzień bez treningów i porwałam kota Hope. Babka unikała mnie od naszego spotkania na korytarzu, chyba myślała, że naprawdę oszalałam i starała się jeszcze bardziej izolować Hattie ode mnie. Specjalnie zeszłam na śniadanie i powiedziałam małej, że wpadnę zobaczyć jak sobie radzi na lekcjach, bo wiedziałam, że Theresa, nawet pomimo obecności Laury, nie zostawi jej wtedy samej i będzie cały czas pilnowała, abym się nie zbliżała do nich. A skoro jej nie zostawi... To jej pokój stoi otworem dla kłaczastego kumpla mojej siostry. 

Przy tych sporadycznych kontaktach z babką starałam się mieć zawsze smutny wyraz twarzy i z niepokojem kręcić głową, gdy na nią patrzyłam. Denerwowało ją to, ale nie komentowała. Napinała się, gdy szeptałam imię „Karl". Ten mąż jakoś tak wyjątkowo wywoływał w niej silne emocje. Podsłuchałam nawet raz, jak opieprzała Henrego za to, że wygadał „tej szalonej dziewczynie" informacje o jej mężach, ale ojciec – zgodnie z prawdą wszystkiemu zaprzeczył. Powiedział, że nie ma takiej możliwości, żebym o tym wiedziała, bo jego nie pytałam, a chłopaki nie orientują się aż tak w jej „bujnym życiu uczuciowym" i na pewno nic by mi nie powiedzieli.

Gdy po kilku godzinach zabawy z pchlarzem w sypialni Theresy nadszedł czas zakończenia zajęć Hattie, szybko wyniosłam kota z powrotem do pokoju Hope. Niestety miał u mnie krechę – nie nasikał w pościel, a tak go namawiałam na to. Stwierdziłam, że lepiej będzie, jak nie będę się pokazywała teraz babce - niech się dzieje wola nieba. Kobieta po powrocie do pokoju nie zabawiła w nim długo.

Słyszałam, jak złorzeczy i tupie po korytarzu z oczywiście głośnymi kichnięciami pomiędzy tym. Chyba z godzinę walczyła z alergią, przebierała się, ale w końcu poddała. Nie mogła zrozumieć, skąd w domu bez zwierząt tyle kocich włosów? Chyba rzeczywiście zaczęła wierzyć w urok i plagi egipskie...

Nie słyszałam, jak wychodziła, bo akurat rozmawiałam z Wirianem, ale usłyszałam, jak już była na dworze. Głównie śmiech chłopaków. Musieli się mimo wszystko pożegnać z radością.

Hope niestety nie zrozumiała mojego genialnego pomysłu i nawet się poryczała, ale przez to, że pozwoliłam jej na aż 2 koleżanki w szkole, to nie miała pola do manewru, aby mnie zjebać, czy coś.

W sobotę rano dorwałam jednego z przygłupów:

- Haiden?

- Ja nic nie zrobiłem, daj mi spokój – powiedział od razu i nawet jakby się rozejrzał, czy nie mam łyżew gdzieś pod ręką.

- Ale ja właśnie chcę, żebyś coś zrobił... - chłopak spojrzał na mnie podejrzliwie – chcę, żebyś zagrał ze mną piosenkę na urodziny dla Harrego na tym swoim sprzęcie – to mówiąc wskazałam na gitarę wiszącą nad jego łóżkiem.

- Piosenkę? I nic więcej? - aż zmarszczył brwi. Ciekawe, czego się spodziewał.

Tym sposobem załatwiłam część artystyczną na urodziny najstarszego brata.

Po chujowym jak zwykle treningu przyszedł czas na imprezę. Zgarnęłam Harrego i przyprowadziłam na kanapę, gdzie odśpiewaliśmy mu życzenia urodzinowe, a następnie poszliśmy na obiad w plenerze. Muszę przyznać, że to było miłe kilka godzin, nawet dzbanek ze wstrętną lemoniadą z arbuza nie zepsuł mi nastroju, na szczęście kucharki szybko przygotowały mi coś innego do picia. 

Przygłupy zapunktowały, gdy przekazały Harremu prezent od babki – no tego to nawet i ja się nie spodziewałam. Hope wieczorem opowiedziała mi wszystko dokładnie, no cóż można dodać... biedny Klaus, dostał prosto z zęba...

W poniedziałek znowu wróciła nuda – nie było Theresy, nie było rodzeństwa: prawie wszyscy w szkole, Hattie zajęta była swoimi zajęciami. Trening wkurwił mnie po raz kolejny, nauczyciel z edukacji domowej był w porządku, aczkolwiek i bez niego bym sobie poradziła. Włączyłam sobie nawet ten kurs on-line z prawa jazdy i przerobiłam pierwsze 2 godziny wykładów, ale nie było to jakoś super pasjonujące. Znudziło mnie po prostu.

Harrego nie było – sprawdzałam gabinet, ale został zamknięty. Henrego nie było – wyjechał w niedzielę. Tylko ja snująca się po domu... Nawet posiedziałam chwilę w jacuzzi i zagrałam w jakąś durną grę na automacie w piwnicy. 

Nic jednak nie zatrzymało mojej uwagi na dłużej. Jedno mnie natomiast zaskoczyło tego dnia – Hattie. Gdy weszłam do sali gimnastycznej, tak po prostu, bez żadnego celu, to dziewczynka... stała! Pierwszy raz widziałam, żeby stała. Wprawdzie trzymała się barierki przy ścianie z lustrami, a na nogach miała jakieś ciemne stabilizatory, ortezy może, ale ona stała!

- Hattie! Brawo! - zawołałam od razu po wejściu do sali. Siostra uśmiechnęła się szeroko na mój widok.

- Ja już od kilku miesięcy to potrafię, a nawet mogę zrobić kilka kroków – po czym zaczęła powoli się przemieszczać. Byłam z niej taka dumna... Jak dawno z nikogo.

- To jeszcze trochę i będziemy razem biegały na imprezy, jak chłopaki nie będą wiedzieli – mrugnęłam do niej, co znowu wywołało salwę śmiechu. Zaraz jednak spoważniała:

- Oni nigdy mnie nie wypuszczą z domu – i nagle dobry humor prysł.

- Spokojnie, wszystko załatwimy. Od czego masz mnie i Hope. Nie pozwolimy, żeby trzymali cię tu cały czas.

- Ale przecież ciebie też trzymają... - mała spojrzała się na mnie podejrzliwie.

- Ja mam karę za złe zachowanie, ale tylko na kilka chwil. I tak codziennie wychodzę z domu na treningi i terapię. Jeszcze 6 tygodni i wrócę do szkoły.

- Ja nic złego im nie zrobiłam, ale też chyba mam karę. Przez cały czas, bo nigdzie nie wychodzę. Czasami do szpitala na badania. Aaaa i jeszcze jak są wakacje i ferie to lecimy wtedy samolotem do takiej cioci, która ma siedem kotów, ale one są takie niegrzeczne wiesz? Chodzą po stołach i Harry się denerwuje... Ale ta ciocia jest fajna, ma dużo farb i czasami maluję u niej obrazy, mówiła mi, że mam talent – ostatnie zdanie powiedziała z dumą.

- Pewnie, że masz talent, ten obrazek, który namalowałaś dla Harrego był świetny. Byłam na nim jak żywa. I ta sukienka: normalnie z mojego ulubionego występu – nawet Laura się uśmiechnęła widząc, jaka Hattie była z siebie zadowolona.

- Holly? - chciała coś powiedzieć, ale chyba się zawstydziła.

- Tak?

- Ja jestem zła. - aż podeszłam bliżej niej, bo zaskoczyły mnie jej słowa.

- Coś cię zdenerwowało? - dopytywałam.

- Nie, jestem zła, bo jestem... niedobra.

- Dlaczego tak myślisz?

- Bo ja się cieszę, że masz karę – powiedziała bardzo cicho – bo nie jestem sama... A nie powinnam się cieszyć, kiedy ty jesteś smutna. - Teraz to naprawdę zrobiło mi się smutno i to nie z powodu kary.

- Jesteś super, bo jesteś szczera wiesz? Ja też jestem szczera i jestem super. Bycie szczerym to nic złego, naprawdę. Ja nie jestem smutna, tylko znudzona: wszystko już zrobiłam i teraz kręcę się bez celu, a to dla mnie nowość, bo zawsze miałam tak zaplanowany dzień, że nie miałam czasu na nudę. Teraz po prostu... czegoś mi brakuje. Ale... skoro znalazłam ciebie, to będę cię teraz męczyła... Nie odgonisz się ode mnie tak szybko – na buzi Hattie znowu pojawił się szeroki uśmiech. Przez następne 20 minut tak intensywnie ćwiczyła, żeby tylko mi pokazać, jak świetnie sobie radzi, że obiecałam, że jutro po południu też wpadnę na jej zajęcia... i w środę, i w czwartek... W sumie mogę wpadać do niej codziennie.

- Jednak jesteś taka miła jak Hope, wiesz? - powiedziała mi Hattie, gdy wychodziłyśmy z sali gimnastycznej. Znowu siedziała na tym swoim wózku i kierowała się w stronę windy – musiała odpocząć po intensywnych ćwiczeniach.

- Ja zawsze jestem miła, tylko nie zawsze dla wszystkich.

- Czasami nie odróżniam cię od Hope, ale wtedy patrzę, czy masz tatuaż, albo czy nie masz łańcuszka od taty, bo Hope nosi i ja też, tylko ty nie.

- Łańcuszek nie jest w moim stylu. Wolę coś... mniej pochodzącego od Henrego – przecież grunt to szczerość, nie?

- Dlaczego mówicie na tatę po imieniu? My tak nie mówimy, nigdy nie mówiliśmy – winda zatrzymała się na piętrze, więc wysiadłyśmy i podeszłyśmy pod drzwi do pokoju Hattie.

- My już mówiłyśmy tato do jednego... taty, więc drugiemu musi wystarczyć, że mówimy po imieniu. Nie czułabym się dobrze, gdybym mówiła do niego tato, bo go nie znam, a wy znacie od wielu lat.

- Wy przynajmniej znacie swoją mamę, a ja mojej nigdy nie widziałam. Nie wiem nawet, jak wygląda – posmutniała. Miała rację, nasza mama cały czas była z nami, mimo że nie mówiła, ani nie mogła nas przytulić, to jednak była. Ona o swojej nie wiedziała nic. Dłużej już nie rozmawiałyśmy, bo Laura nalegała na chwilę odpoczynku dla dziewczynki.

Rozmowa z młodszą siostrą (jak to brzmi – JA mam młodszą siostrę... W życiu bym o tym nie pomyślała. Zawsze to ja byłam młodszą siostrą) uświadomiła mi, że dawno czegoś nie robiłam, a przecież, jeszcze parę lat temu to był mój popisowy numer. Mój i Hope... Dlatego też, gdy tylko wróciła ze szkoły momentalnie ją zaatakowałam.

- Hope! byłaś grzeczna, czy mam wypytać przygłupów – zaczęłam od wejścia. Siostra była w łazience, więc nie widziałam jej miny, ale po chwili usłyszałam jak odpowiada, że wszystko było okej i mam nie przesadzać. Taa jasne... - Mam do ciebie sprawę... Życia i śmierci.

- Już się boję i od razu mówię: nie. Kot zostaje w pokoju. Masz zakaz porywania go – siostra przyglądała mi się podejrzliwie, gdy głaskałam pchlarza, który po tych ostatnich naszych wspólnych chwilach w tamtym tygodniu zapałał do mnie wyjątkową miłością.

- Nie chodzi mi o kłaka. Pamiętasz, w co najbardziej lubiłyśmy się bawić, gdy byłyśmy w wieku Hattie?

- Że jesteś królową i walczysz ze smokiem, którym był ten wielki misiek od taty, a ja jestem twoją służącą i siedzę zamknięta w jaskini smoka, czyli za kanapą.

- To też, ale jeszcze coś innego?

- Że... o nie... nie ma mowy... - Hope spojrzała na mnie groźnie.

- Hope, no weź!

- Absolutnie się nie zgadzam, nie ma takiej opcji!

- Na jeden dzień tylko... Jesteś mi to winna, wiesz?

- Niby za co? - Siostra była zaskoczona moimi słowami, nawet zmarszczyła brwi.

- Za księżniczkę i restauratorkę.

- Ale co one mają do tego...

- Pozwoliłam? Pozwoliłam. Nie przyjebuję się za bardzo? No nie. Nie meczę chłopaków i nie wymuszam na nich kontroli, nie wymuszam... a mogłabym... no mogłabym.

- Jak ty to sobie w ogóle wyobrażasz? Przecież zaraz się zorientują...

- Mam pewien plan... - powiedziałam z szerokim uśmiechem. Dawno nic nie wywołało we mnie takiego zapału jak... pomysł zamiany miejsc.

To będzie epickie... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro