Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15. HOW TO DEFINE A HOME.

Suknia była przepiękna.

Miała tak biały kolor, że raziłaby mnie w oczy nawet bez miliarda błyszczących cekinów — a dzięki syreniemu kształtowi nie tylko wydłużała, ale też wysmuklała sylwetkę. Poza tym, przezroczysta siateczka, ozdabiająca kryształkami obojczyki, była po prostu cudowna. Byłabym w stanie wyciąć sobie dla niej nerkę i opchnąć na czarnym rynku, serio.

— Będziesz piękną panną młodą.

Uśmiechnęłam się, poprawiając brzeg sukienki. Znów zawinęła się pod spód, więc naciągnęłam ją nieco i zeszłam z podwyższenia, żeby dać Rowan swobodnie się obrócić.

— Popieram panią Gilles. — Skinęłam głową, jeszcze raz rzucając okiem na biały materiał. Cekiny cekinami, ale najbardziej kupiła mnie chyba jednak odkrytymi plecami. — Zakasujesz wszystkich na amen.

— No mam nadzieję — rzuciła prędko Rowan. Zgarnęła ze stolika lampkę szampana i wydoiła prędko ponad połowę, trzymając się za brzuch. — Tyle kasy na tę szmatę wydałam, nie mogę się teraz nie dopiąć.

Pracownica salonu sukien ślubnych obruszyła się nieco na wzmiankę o szmacie, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego poszła po dolewkę szampana, co było dobrym rozwiązaniem, patrząc po tym, że ruda wydawała się zaraz wybuchnąć.

I to wcale nie tak, że się nie dopinała, bo dopinała, tylko nie na ostatni guzik. Ale gdy stanęła bokiem, faktycznie nie miała tak płaskiego brzucha, jak kiedy olewała robienie notatek z chemii na rzecz wieczornej przebieżki.

— Właściwie, to ja wydałam — poprawiła ją zaraz kartkująca katalog mama. Sama też wzięła szampana i jednego podała mi, może zapominając, a może po prostu nie patrząc na to, że w świetle prawa nie powinnam jeszcze nawet wąchać alkoholu. — I nie przesadzaj, tydzień ścisłej diety i będziesz wyglądać jak modelka.

Dobrze, że mam dopiero osiemnaście lat, a Parker wolno dojrzewa, bo osobiście chyba bym wszystkich w tym sklepie doprowadziła do gorączki bielszej, niż robiła to Rowan. Chyba, że znów się ze stawonogiem rozstaniemy, a ja poznam wreszcie przystojnego Włocha, który w przypływie chwili mi się oświadczy i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Chociaż ze mną długo i szczęśliwie niezbyt idą w parze.

— Ewentualnie możesz rzucić Blake'a i problem z głowy.

Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Rowan zostałaby właśnie sprawcą mojej śmierci. Za to Martha, jej wciągnięta w przeglądanie zdjęć sukienek dla gości matka, parsknęła sobie w kieliszek tak srogo, że doprawiła swojego szampana o kilka nowych bąbelków.

Zacisnęłam mocniej usta i uśmiechnęłam się niewinnie do rudej. Nie lubiłam Grincha, o czym wiedziała jeszcze zanim na jej palcu zagościł błyszczący brylant, i nie zamierzałam tego ukrywać.

— On naprawdę się zmienił, Lo — westchnęła ciężko dziewczyna, odwracając się znów przodem do przymierzalni i odnajdując moje spojrzenie w wysokim lusterku. — Nadal jest czasem kutasem, ale pracuje nad tym.

Pociągnęłam łyk szampana, rzucając się na beżową sofę i machnęłam na nią jedynie ręką. Nieważne. Ona i tak była w niego tak zapatrzona, że nawet wielki młot nie wybiłby jej tego ślubu ze łba.

Wiem, że Blake się ogarnął, i że nie wsadzał już pierwszoklasistom głów do kibla, ale nie uważałam po prostu, żeby na nią zasługiwał. Może i miał te swoje dwadzieścia cztery lata, był poważnym zarządcą działu marketingowego w firmie rodziców i płacił połowę czynszu w mieszkaniu jego i Rowan, ale ja nadal widziałam w nim gnoja, przez którego jęzor, rozbił się związek moich najlepszych przyjaciół.

Szkoda mi było w tym wszystkim jedynie Marco. Nieważne, czy wciąż ją kochał, czy rządził nim czasem jedynie zwykły sentyment, ale, mimo, że naprawdę ruszył dalej, wciąż o niej tak do końca nie zapomniał. Zresztą, nie oszukujmy się — nie da się zapomnieć o pierwszej osobie, którą się naprawdę kochało.

Zapada w pamięć bardziej niż koleś z reklamy Old Spice.

— O mój panie, dochodzi już trzecia! — Mama Rowan poruszyła się nagle niespokojnie w miejscu i, wyrzucając dramatycznie dłoń, mało nie wylała na płytki szampana. — Przykro mi, skarbie, ale muszę już lecieć. Poradzicie sobie z Lo z welonem?

Ruda westchnęła tylko ciężej i wzięła się pod boki, żeby spojrzeć z grymasem na matulę. Nie, żebym miała w tej kwestii coś do gadania, ale babka biegła na spotkanie z kolegą z seniorskiej szkoły tanecznej, żeby podpisać umowę na wynajem zespołu, także gazela nie miała za bardzo prawa się boczyć. Zresztą to tylko głupi kawałek firanki, jak ciężko może być go dobrać?

— O nie, proszę zostawić. — Zatrzymałam zabierającą butelkę pracownicę. — Jeszcze mi się przyda.

Kobieta uśmiechnęła się lekko, sama chyba też zmęczona biadoleniem Gillesównej, ale w końcu nie ruszyła mojego La Coś Tam z rocznika Bóg wie którego. Idę o zakład, że to po prostu sikacz z Walmartu.

Ciao, dziewczynki!

Mama Rowan wyszła, chyba nawet specjalnie trącając dzwonek przy drzwiach, a ja zaśmiałam się, widząc nietęgą minę przyszłej panny młodej. Pani Gilles miała w sobie jeszcze więcej dramatyzmu i zdrowej teatralności niż ja — a do niedawna myślałam, że do niemożliwe.

— Nienawidzę, gdy robi te wstawki.

— Makaronizmy?

Ruda ściągnęła brwi, spoglądając na mnie z dziwną miną, a ja tylko wzruszyłam ramionami.

— Chodzę z Peterem Parkerem. — Oparłam się wygodniej o miękkie poduszki.

Rowan mlasnęła i kiwnęła kilkakrotnie głową.

— Tak, to wiele tłumaczy.

Zaczęłyśmy się śmiać, może nie jakoś głośno i nie zwracając na siebie zbyt wiele uwagi, ale wystarczająco, żebym znów za tym zatęskniła. Bardzo się zmieniła, tak ona jak, i ja, i chyba przez te wszystkie głupie zmiany, które tak naprawdę nie zależały od nas, tak bardzo się od siebie oddaliłyśmy. Dzieliło nas pięć lat — pięć nic nieznaczących lat — które zostawiły przepaść nie tylko w dojrzałości, ale przede wszystkim we wspomnieniach.

Dla mnie nasz ostatni wspólny bal był zaledwie pół roku temu. Dla niej przygotowania do studniówki, egzaminów czy odebrania listu z uniwerku odbyło się niestety bez wspomnienia o mnie.

— Serio go kochasz? — wypaliłam nagle i zupełnie bez pomyślunku.

Logiczne, że kochała. Rowan nie była nigdy typem dziewczyny lecącej na kasę czy prestiż (chociaż lubiła, gdy szło to w parze z innymi dobrymi cechami), nie wydawało mi się, żeby mogła poślubić kogoś, do kogo miłości nie była pewna.

Ale ona po prostu tak stała, przeglądając się w lustrze sporego salonu sukien ślubnych przy Central Parku, i wyglądała tak ładnie, i tak szczęśliwie, i tak dorośle, że chyba przez chwilę chciałam poudawać, że nadal możemy rozmawiać o takich sprawach. Że to nadal były tematy, które mogłyśmy bez krępacji poruszać. Jak tych parę miesięcy temu.

— W sensie, że Blake'a? — dopytała, patrząc na mnie w odbiciu lustra. Kiwnęłam głową i dolałam sobie szampana; sikacz czy nie, był nawet niezły. — Straszny z niego czasem buc, ale tak, chyba tak. Znaczy, na pewno go kocham. Po prostu mnie zaskoczyłaś.

Ruda potrząsnęła głową, jakby pomagało jej to zebrać myśli i odwróciła się w moją stronę. Nie odpowiedziałam, bardziej przez przyssane do ust szkło, ale Rowan musiała wziąć to za jakiś poważny znak, bo zeszła zaraz z podwyższenia, żeby usiąść obok mnie. Machinalnie zerknęłam na kasę — babka od szampana już kilka razy mówiła, żeby nie pogniotła sukni.

— Wiesz, to się chyba czuje w takich prostych momentach — rzuciła, ciągnąc temat. Tym razem spojrzałam na nią, tak uważnie, że mogłam dostrzec krawędzie jej korygujących soczewek. — Jakby, normalnie nie zwracam na to uwagi. Ale czasem, gdy wracam do domu i widzę, jak stoi przy blacie, krojąc jakieś kolejne dziwne warzywo, mam w głowie takie; Cholera. Jak ja go kocham. Albo gdy oglądamy razem coś w telewizji, a on wstaje i bierze z pokoju koc, bo wie, że jestem zbyt leniwa, żeby samej się po niego ruszyć. Albo gdy w sklepie wybiera papier toaletowy i patrzy dokładnie na wszystkie etykiety, żeby nie zabrać przypadkiem rumiankowego, bo pamięta lepiej niż ja, że jestem na niego uczulona. To chyba wtedy można się przekonać, czy serio się kogoś kocha.

Uśmiechnęłam się, sama nie wiem, czy bardziej przez jej słowa, czy wyraz twarzy. Rowan nigdy nie potrafiła mówić o uczuciach. Ba, ona nienawidziła tego robić. I fakt, że znalazła kogoś, kto dawał jej to wszystko w tak prosty i tak nieskomplikowany sposób, naprawdę mnie cieszył.

Znaczy, osobiście zachowałabym nazwisko. Grinch to mimo wszystko fatalny wybór.

— Przy nim po prostu czuję się bezpiecznie. I nie chodzi mi o to, że bezpiecznie przed rabusiami i gwałcicielami, bo na taką laskę będą lecieć nawet, jak będę zamężna — parsknęła śmiechem Gilles. — Ale z nim mam tak, że nie boję się jutra. Jest jak taki, nie wiem... — Rozłożyła ręce, wzrokiem przebiegając prędko w powietrzu. — Dom.

Podniosłam na nią gwałtowniej spojrzenie, po części przez ton głosu, jakiego użyła do powiedzenia ostatniego słowa, a po części dlatego, że sama ostatnio doświadczyłam podobnego odczucia. I, słodki Jezu, doświadczałam go od sytuacji na Tower Bridge właśnie w takich małych, niby nic nieznaczących chwilach.

— Wiem, że to głupio brzmi, ale wydaje mi się, że ogarniesz, jak sama coś takiego znajdziesz.

Rowan machnęła ręką, wstała i sięgnęła po postawiony na ławie, matczyny kieliszek, żeby napełnić go sobie do połowy szampanem.

Przez chwilę myślałam, czy powiedzieć jej, że chyba już znalazłam. Ale w końcu nie powiedziałam nic. I, tak na dobrą sprawę, sama nie wiem, dlaczego nagle tak mnie to przyblokowało.

— Dobra, pora pomęczyć mój biedny łeb toną welonowych wsuwek. — Gilles wzięła się pod boki, stając znów na podwyższeniu. — Wiesz co, chyba po prostu wezmę pierwszy lepszy. To i tak tylko głupia firanka.

Szampan w moim kieliszku zabulgotał, gdy w niego parsknęłam, a ja sama zamknęłam prędko oczy, czując na rzęsach pojedyncze krople alkoholu.

— To samo pomyślałam! — krzyknęłam ciut za głośno. — Poza tym, kiecka będzie odwracać uwagę.

— Karen, pakuj mi welon!

Tak naprawdę w salonie nie pracowała żadna Karen, a Rowan krzyknęła to tak, że nawet, gdyby pracowała, i tak by jej nie dosłyszała. Chyba chodziło po prostu o pociągnięcie jakiegoś żartu. Mi osobiście Karen kojarzyła się z Karen Petera, więc zawsze trochę inaczej na to patrzyłam.

— Mogę ci jakiś wybrać, nie ma sprawy — rzuciłam zaraz, biorąc do ręki katalog. Kiedy ta siłowała się wcześniej z suwakiem i guzikami od gorsetu, wypatrzyłam sobie coś wprost dla niej. — Zobacz, nie jest cudowny?

Rowan wychyliła głowę między kotarami, a ja dopiero teraz zauważyłam, że poszła się z powrotem przebrać. I mało nie wyszła na środek w naklejanym staniku i do połowy ściągniętej ślubnej kiecce, kiedy, śmiejąc się głośno, prawie wypadła zza kotary.

Ja wiem, że gust to kwestia osobista, ale na kij komuś welon w kształcie irokeza? Jakby, to się zupełnie mija z celem.

— Wyobraziłam sobie minę babci i to by było coś pięknego — parsknęła Rowan. Zaraz potem znów zniknęła w przymierzalni, wydając z siebie kolejne stęknięcia.

— Odpiąć cię? — zapytałam.

— Radzę sobie.

Pewnie nie radziła, ale było z niej uparte stworzenie i nie przyznałaby się, że potrzebuje pomocy. Znaczy, nie, kiedy już się za to zabrała.

— A jak tam przygotowania do balu? — zagaiła, pewnie po to, żeby odwrócić moją uwagę od jej jęków. Będę się śmiała, jak ją rozedrze.

— A dobrze. Kupiłam Marco muchę idealnie pod kolor kiecki, no normalnie jakby były z tego samego materiału.

Głowa Gillesównej znów wylądowała między kotarami. Zdążyła już ubrać dżinsy, ale jak, nie mam bladego pojęcia.

— Czekaj, czekaj. — Ściągnęła brwi. — Nie idziesz z Parkerem?

No więc ten; to było w sumie do przewidzenia.

Rowan nie była pierwszą osobą, która się na to dziwiła, ale jakoś nie uważałam, żeby było to zaskoczenie roku. Od początku mówiłam, że idę z Jenkinsem. Peter i ja wróciliśmy do siebie jakiś tydzień temu, nie ma szans, żebym wystawiła dla niego najlepszego kumpla.

— Obiecałam Marco, że z nim pójdę. — Wzruszyłam ramionami. — A Pete nic się na ten temat nie odzywał, więc chyba jakoś bardzo nie żałuje.

— Marco to Marco, jego nie przelecisz po wszystkim w jakimś podrzędnym motelu. — Ruda aż się zapowietrzyła, machając w powietrzu rękami. — Nie będzie ci prawił cały wieczór banałów, jak to pięknie nie wyglądasz i jak makabrycznie nie jest w tobie zakochany. A na tym polega cały sens balu pożegnalnego. Zaufaj mi, byłam na dwóch.

Zalety chodzenia ze starszym chłopakiem. Ja ich niestety nie poznam.

Podniosłam dłoń do ust, zagryzając paznokieć kciuka między zębami. Dobra, prawda była taka, że głupio było mi wystawić Jenkinsa, ale chciałam, żeby Parker zobaczył mnie w tej wystrzałowej kiecce i żeby szczęka opadła mu na sam dywan. Nawet specjalnie pofatygowałabym się, żeby wyjeżdżać od ojca, bo u nas nie ma schodów. A, jak powszechnie wiadomo, zejście po schodach robi największe wrażenie.

— Ale Marco...

— Nikt wam nie broni iść w trójkę. Albo możecie wziąć jeszcze tę dziewczynę z rocznika Petera... Zoe?

Skrzywiłam się, niezbyt przekonana, czy to aby na pewno dobry plan. Marco ślinił się na jej widok jak głupi, a ona wyglądała, jakby nie zwracała na niego uwagi. Albo taką obrała po prostu taktykę, bo im bardziej niewinnie sprowadzała jego romanse do parteru, tym bardziej on był w nią zapatrzony. Ale nie chciałam zaczynać tematu, żeby nie zepsuć Jenkinsowi szyków. Przynajmniej nie wprost.

Chociaż tyle dobrego, że z Nickiem miał już przyjazne relacje. Znaczy, chyba. Ja i Freeman jeszcze nie byliśmy na etapie zwierzania się z miłostek.

Boże, trójkąty to popaprana sprawa.

— Może racja. W sumie, fajnie byłoby chociaż jeden bal spędzić z Parkerem.

Rowan skinęła głową, jakby dumna, że jej posłuchałam i odsunęła beżową kotarę. Zostały jej do założenia jeszcze tylko granatowe tenisówki, a biała sukienka wisiała elegancko na wieszaku, już eskortowana przez zawołaną pracownicę.

Miała przyjść jeszcze w za trzy tygodnie w ramach ostatecznych poprawek.

Nie wierzę, że został jej jeszcze tylko miesiąc panieństwa.

— Dobra, podnoś tyłek, zbieramy się stąd. Mam dość bieli do następnych świąt.

Zaśmiałam się, patrząc, jak stara się włożyć buta bez rozwiązywania sznurówki i podskoczyłam w miejscu, gdy tyłek zawibrował mi od powiadomienia z komórki. Myślałam, że włożyłam go do torebki.

Wypiłam resztkę szampana, która zrobiła się już z deka ciepła, i wyjęłam z kieszeni telefon. I, słowo daję, oplułam sobie ekran, gdy zobaczyłam, od kogo przyszła mi wiadomość.

— O w mordę — sapnęłam, wycierając usta posmarowaną kremem z filtrem rękę. Rowan zerknęła na mnie, ściągając brwi. — Dostałam list od Nowojorskiego Uniwersytetu.

×××

Nie mam pojęcia jak, ani ja kij tu wlazłam, ale chcę zejść.

Ludzie, którzy uważają, że dachy są w jakikolwiek sposób romantyczne, powinni się leczyć, i to najlepiej prywatnie, bo kasa chorych dużo tu nie zdziała. No bo, co jest niby romantycznego w znajdowaniu się Bóg wie ile metrów nad ziemią, z czyhającym zagrożeniem wypadnięcia na chodnik i rozbryzgania się na twarz jakiemuś jedenastolatkowi?

Dobrze, że mój blok miał tylko cztery piętra.

Okej, jestem — odezwał się w mojej słuchawce Peter, więc machinalnie podskoczyłam, mało nie oblewając żółtej sukienki tropikalnym Red Bullem. Dziwne, ale ostatnio jakoś tak znów wróciła mi na nie ochota. — Więc co to za niespodzianka?

— Chryste, człowieku. — Złapałam się za pierś. — Na zawał przez ciebie zejdę.

Peter, ten w telefonie, sapnął ciężko i mniej wyraźnie, przez opuszczenie ręki z komórką. Czego mogłabym się domyślić, ale nie musiałam, bo stał dosłownie paręnaście metrów ode mnie, odwrócony w stronę krawędzi, i wyglądał, jakby się zgubił. Kręcił głową na prawo i lewo, aż w końcu chrząknęłam głośniej, dając mu znać, gdzie jestem.

Odwrócił się w tył, zerkając na mnie pajęczymi ślepiami.

— Weszłaś na dach.

Raczej nie pytał, tylko stwierdził ten fakt, ale zrobił to tak, jakby sam nie mógł w niego uwierzyć. Nic dziwnego. Sama nadal nie byłam pewna, czy na pewno tu jestem i to nie omamy, których dostałam, stojąc nadal pod schodami przeciwpożarowymi.

— I zawiesiłaś światełka? — Tym razem zadarł głowę nieco w górę, ściągając z głowy maskę i omotując wzrokiem ładnie przyozdobione sznurki, które kilka godzin temu mama pomogła mi zawiesić. A raczej sama je zawiesiła, ja tylko siedziałam na ziemi i mówiłam, czy jest krzywo. — Czekaj, mamy rocznicę? Cholera, to rocznica, prawda? Niech to szlag, kompletnie wypadło mi z głowy.

Zaśmiałam się cicho i pokręciłam głową, na co ten jedynie spokojniej odetchnął.

— Szczerze, to ja sama nie pamiętam, kiedy my mamy rocznicę. — Machnęłam w powietrzu ręką z energetykiem. Nie był to dobry ruch; poczuł się chyba urażony. — Ogólnie miałam zamiar wstać i zrobić to jakoś elegancko, ale trochę mnie sparaliżowało, więc musisz mi pomóc.

Peter ściągnął brwi, patrząc na mnie przez chwilę trochę nieobecnie, aż w końcu potrząsnął czupryną i podszedł, żeby podać mi rękę.

— Jak tam zwiad? — zagaiłam, chwytając go za dłoń i podciągając się do góry. Dobry Boże, na stojaka widać całe miasto. Całe, wysokie miasto. Chyba mi właśnie stanęło serce.

— Jak to zwiad — rzucił szybko Pete. — Trochę pohuśtałem się między budynkami, sprawdziłem parę ciemnych ul... Lo, jesteś blada jak ściana.

Ścisnęłam palce mocniej na materiale jego kostiumu, opinającego przedramiona. Jakby nie mógł go użreć kret, albo cokolwiek innego, byleby trzymało się z dala od wyższych części budowli. Ja w ogóle nie wiem, co mi strzeliło do łba z włażeniem tutaj, przecież równie dobrze mogłam załatwić sprawę na parterze. Lub gdziekolwiek indziej.

— Nie, jest okej — mruknęłam. — Muszę tylko unikać patrzenia w dół. To nie powinno być trudne.

Pete parsknął cicho, pozwalając mi bez słowa się go puścić i z lekkim uśmiechem patrzył, jak próbuję doprowadzić się do porządku. A raczej nie zacząć drzeć ryja.

— Nie zrozum mnie źle, to świetnie, że tu weszłaś, ale... to ta wielka niespodzianka? — wymamrotał, trochę jakby speszony, marszcząc czoło.

Niewdzięcznik. Wlazłam dla niego na D A C H, niech on to właściwie doceni. Ja za to powinnam dostać co najmniej dwa razy droższe wesele niż Rowan.

— Siedź cicho i daj mi mówić. — Uderzyłam go w ramię.

— To akurat nic nowego.

Wzięłam się pod boki, mierząc go spojrzeniem przymrużonych oczu, po czym jedynie ciszej mlasnęłam. Nieważne, ile by w tym nie było prawdy, nie mał prawa wypominać mi tego typu rzeczy na wysokościach powyżej pierwszego piętra.

— Zamknij oczy — poleciłam. Chłopak ściągnął zaskoczony brwi i przekrzywił lekko głowę, jakby niezbyt podobał mu się ten pomysł. — No już, zamykaj. Nie mamy całego dnia.

Posłuchał, nadal jednak niezbyt chętnie. Kilka razy przyłapałam go nawet, jak próbował podglądać. Ale w końcu przestał, rozluźniając się ledwo widocznie, a ja podeszłam do komina, żeby zdjąć z niego ciemne prześcieradło, przykrywające nieodpalone lampki.

Przez przypadek zerknęłam w bok, przeżyłam mały zawał, widząc rozciągającą się w dole ulicę, ale w końcu złapałam się jedynie mocno ścianki i zanurkowałam w plątaninę kabli po zasilacz. Kabel, kabel, kabel... Zasilacz!

— Żyjesz jeszcze? — mruknął Peter.

— Po prostu siedź cicho.

Pstryknęłam włącznik i rzuciłam prześcieradło na leżącą w rogu reklamówkę. Wynik mojej (a raczej mamy) pracy prezentował się nie najgorzej, to musiałam przyznać. Chociaż lepiej wyglądałoby to wieczorem. Aż szkoda, że po siódmej przyjeżdżał po mnie tatko.

— Dobra, możesz już spojrzeć — stwierdziłam w końcu. Ustawiłam się elegancko przed ścianą komina i poprawiłam rozwiane włosy, czekając na reakcję Petera. — Niespodzianka.

Kiedy otworzył oczy, najpierw zerknął na mnie, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno nie wypadłam przypadkiem przez barierkę. Ale zaraz potem twarz rozluźniła mu się w zdumieniu i powędrował oczami na koślawo zawieszone lampki, ułożone w kilka prostych słów.

— Peterze Parkerze — chrząknęłam, szerzej się uśmiechając. — Czy pójdziesz ze mną na bal?

Szczęką mało nie zamiótł po ziemi. Naprawdę, otworzył usta tak szeroko, wyjąkując przy tym jakieś niewyraźne sylaby, że w pewnym momencie zrobiła mu się nawet druga broda.

— Ale... Nie miałaś iść z Marco? — zapytał, nadal trochę przytłoczony, czoło zabawnie marszcząc.

— Teoretycznie poszlibyśmy w szóstkę, bo Zoe, Larka i Nick też się zabierają, ale no ... — Podrapałam się paznokciem w kark. — Oni mi nie będą mówić, jak świetnie wyglądam w kiecce za sto dolców.

Peter parsknął, chyba już mniej oszołomiony, i podszedł bliżej, żeby złapać mnie w pasie. Lubiłam dotyk materiału jego nowego kostiumu — był odrobinę bardziej szorstki niż ten stary, ale kiedy przejechał nim szybciej po skórze, zabawnie łaskotał.

— Bardzo chętnie pójdę z tobą na bal, Lorien Gatsby. — Skinął mi ze śmiechem głową. Zaraz potem zacisnął jednak wargi, gdy sama też wyszczerzyłam do niego żeby, i krótko mnie pocałował. — Chociaż jeśli idzie z nami Larka, i tak byś słyszała, że świetnie wyglądasz.

Parsknęłam, kiwając mu zgodnie głową. Kto jak kto, ale Larissa Stanford potrafiła podbudować mi samoocenę jak nikt na świecie. No i cieszyłam się, że idzie na bal razem z Nickiem — bawić się z nimi obojgiem to tak, jakby dostać paczkę ze słodyczami i w środku znaleźć dwie Nutelle. Radość nie do opisania.

— Ale czekaj, to nie koniec niespodzianek — rzuciłam gwałtownie, zabierając z talii jego ręce.

— Jak znów masz zamiar bić mnie brelokiem, słowo daję, wyhuśtuję się stąd.

Odwróciłam się przez ramię, schylona po leżący na kocu telefon, i zgromiłam go srogim spojrzeniem. Temat breloka był dla mnie tematem tabu. Chociaż, nie powiem, pasował mi do kluczy. Plumeria Pamela i Flaming Franek zdążyli się zakumplować.

— Uwaga, proszę o werble. — Wyprostowałam się, podnosząc telefon dramatycznie ku górze. Peter spojrzał na mnie rozbawiony, ale w końcu pokręcił głową i uderzył kilka razy dłońmi w pierś, robiąc mi w ten sposób akompaniament wpisywania kodu komórki. — Tadam!, zobacz, z jaką bystrzachą się umówiłeś.

Prowizoryczne werble przestały grać, kiedy Parker nachylił się w stronę telefonu, żeby złapać go jedną ręką (pewnie dlatego, że ja nim trzęsłam) i wczytać się w wyświetlany na ekranie nagłówek.

Z radością informujemy... — Przez twarz znów przemknął mu ten zaskoczony wyraz. — Lo, przyjęli cię na NYU!

Nie zdążyłam wydusić z siebie nawet ułamka sylaby, kiedy ten rzucił się na mnie, gniotąc żebra i wciskając kant komórki w przeponę. Nie, żebym narzekała — bo właściwie, to zaczęłam się wesoło śmiać mniej więcej w takim samym czasie.

— Sama w to nie wierzę. — Oplotłam rękoma jego szyję. — Dostałam list polecający od pani Potts, więc to pewnie dlatego, ale i tak cieszę się jak głupia.

Peter ścisnął mnie odrobinę mocniej, aż w końcu puścił, żeby odgarnąć dłonią moje włosy i pocałować mnie w czoło. Pachniał kwaśnym potem, zmieszanym z intensywną wonią proszku do prania, a włosy miał odrobinę wilgotne i nieco bardziej pokręcone niż zwykle, więc pewnie wyszedł dzisiaj na obchód wcześniej. Albo sprał jakiego zbira. Z nim nigdy nic nie wiadomo.

— Przyjęli cię, bo jesteś bystrzachą — stwierdził twardo. — Boże, jestem z ciebie taki dumny, że ty sobie nie zdajesz sprawy.

Zrobiło mi się cieplej na sercu, naprawdę. Sama nie wiem, czy to przez to, jak cieszył się moim sukcesem, czy dlatego, że powiedział, że jest ze mnie dumny — autentycznie dumny — ale przez kilka kolejnych sekund nie mogłam przestać się uśmiechać, patrząc na niego zaszklonymi oczami.

Głupie hormony.

— Teraz postaraj się nie dostać na MIT, żebym nie musiała tłuc się do ciebie cztery godziny w korkach, i nasze życie stanie się proste jak... — Nadęłam policzki, szukając dobrego porównania. — ...jak nie wiem co. Co może być proste? Struna?

— Drut? — Peter ściągnął brwi. — I spoko, aplikuję na Columbię. Zostaję w domu, z tobą, May, Nedem i wieczorami gier u Marco.

Widziałbym go na MIT, nie będę czarować, ale uniwerek na miejscu znacznie bardziej mi się podobał. Znaczy, nie, żebym go ograniczała, ale Peter chyba sam niezbyt myślał, żeby opuszczać Nowy Jork. W końcu, nasi popaprani sąsiedzi potrzebowali Pajęczaka jak żadne inne miasto w całych Stanach.

No, może poza Detroit. Ale tam to zupełnie inna bajka.

— Okej, więc mamy dwie godziny i dwadzieścia osiem minut, zanim przyjedzie po mnie tata — stwierdziłam, zerkając na zapięty na przegubie zegarek. — A w tamtej reklamówce jest masa żarcia, więc proponuję usiąść, zjeść hawajską pizzę, i poudawać, że znajdujemy się na parterze.

Peter skrzywił się lekko na wzmiankę o hawajskiej, więc westchnęłam, ramiona bezradnie opuszczając.

— Tobie wzięłam połowę z kurczakiem i podwójnym serem. Nie ma za co, dziwolągu.

Prawdę mówiąc, sama nie wiem, czy ananas na pizzy faktycznie tak bardzo mi smakował, czy chciałam po prostu podbudować swoją hawajską tożsamość narodową, ale nie rozumiałam, jak Peter mógł nie lubić jej w ogóle. To tak, jakby, nie wiem, nie lubić szczeniaków.

— Sama jesteś dziwoląg. — Pokazał mi język.

Więc ja też pokazałam mu swój, na co ten obruszył się teatralnie, usta szeroko otwierając i doskoczył do mnie, żeby ścisnąć mnie mocno za barki. I tym razem nie zgniatał mnie z emocji. Tym razem zrobił to specjalnie, a mi zabrakło powietrza, kiedy kaszląc i krzycząc, zaczęłam głośno się śmiać.

— Jak ja cię czasem nie cierpię — mruknęłam, próbując mu się wyrwać.

Peter zrobił krok w lewo, mało nie tracąc przeze mnie równowagi, i nas oboje prawie przewalając na ziemię. I tym oto sposobem odwrócił nas w stronę bilbordu, reklamującego Doritos — mnie, zgiętą w pół i miażdżoną jego radioaktywnym bicem, oraz siebie, w czarno-czerwonych kalesonach.

Wiadomość z ostatniej chwili. — Obraz na bilbordzie zmienił się, pokazując twarz dziennikarza, prowadzącego program informacyjny. Peter oparł się brodą na czubku mojej głowy i nieco rozluźnił uścisk. — Niepokojące doniesienia o niedawnym ataku w Londynie. Z anonimowego źródła dostaliśmy nagranie, pokazujące Quentina Becka, znanego jako Mysterio, na kilka minut przed śmiercią. Nie dla widzów o słabych nerwach.

Zamarłam.

I Peter chyba też, bo przez moment kompletnie się nie ruszał — za to jego serce, nawalające jakieś sto na sekundę, czułam nawet przez materiał sukienki.

Obraz znów się zmienił, tym razem pokazując szpetną twarz Frajesterio. Facet miał na twarzy pełno zadrapań i mniejszych ran, a nagranie było robione w pośpiechu i chyba jakby z ukrycia, bo mówił praktycznie szeptem.

Wysłałem Żywiołaka do jego wymiaru, ale czuję, że chyba nie wyjdę z tego żywy. — Pokręcił dramatycznie głową. Niby o zmarłych nie powinno się mówić źle, ale dostawałam dosłownie kurwicy, gdy patrzyłam na tego kanciarza. Oby właśnie płonął w Piekle. — Spider-Man mnie zaatakował, bez powodu. Ma armię dronów bojowych z technologią Starka.

— Co do chuja? — sapnęłam, prostując się mocniej i tym samym uderzając głową w szeroko otwartą szczękę Parkera. — To są chyba jakieś jaja.

Powiedział, że tylko on może być następcą Iron Mana. — Obraz się poruszył, zatrzymując na jednej klatce, żeby zaraz potem zmienić kadr na nagrywanego z boku Spider-Mana. Widać mu było tylko nogi co prawda, ale tak charakterystyczny strój nieciężko rozpoznać.

Czy na pewno chcesz przeprowadzić atak? ­— zapytała nagraniowa EDITH. — Będzie wiele wiele strat wśród ludności cywilnej.

Zrób to — rzucił twardo głos Petera. — Wszyscy zginą.

Potem słychać było wystrzały, a Beck słabł coraz to bardziej i bardziej, aż parę razy pomyślałam, że może właśnie w tym momencie uszło z niego życie. Pete wciąż nie wierzy w to, co widział — patrzył na nagranie wielkimi oczami, usta trzymając rozchylone, a bicie jego serca coraz to szybciej rozpędzało moje.

To nie miało prawa skończyć się dobrze.

Ten szokujący materiał ujawniono dzisiaj rano, w serwisie internetowym DailyBugle.net.

Obraz zmienił się tym razem podwójnie — najpierw z nagrania na dziennikarza, a potem z dziennikarza na niejakiego J. Jonaha Jamesona, prowadzącego wyżej wymienioną stronę.

Czarno na białym, oto niezbity dowód, że to Spider-Man jest odpowiedzialny za brutalne zabicie Mysterio; wojownika z innego wymiaru, który oddał życie za naszą planetę, i! przejdzie bez wątpienia do historii, jako absolutnie największy bohater w naszych dziejach.

— Przecież to zupełnie nie tak! — oburzył się w końcu Peter. Machnął w powietrzu ręką, aż trochę się wystraszyłam, kiedy ta śmignęła mi nagle koło ucha.

­— Co więcej — ciągnął dalej pan Jameson. ­— Oto prawdziwa sensacja. Przygotujcie się; może lepiej usiądźcie.

Ścisnęłam dłoń Petera, bardziej zestresowana, niż chyba być powinnam, i ze wstrzymanym oddechem patrzyłam, jak na ekranie po raz kolejny pojawia się twarz Quentina Becka. Miałam co do tego złe przeczucia. Masę złych przeczuć, o których bałam się nawet myśleć.

Bo przecież... Nie mogliby mu tego zrobić.

Spider-Man to... — Nagranie zacięło się. ­— Spider-Man to tak naprawdę...

I ekran zgasł. Nagle wszystkie piksele zrobiły się czarne, a ja sama też otworzyłam usta, mimowolnie, w pierwszej sekundzie nawet tego nie rejestrując.

Aż Beck znów się pokazał. I tym razem przerażał mnie bardziej, niż kiedy wisiała nade mną wycelowana przez niego broń.

Spider-Man to tak naprawdę Peter Parker.

Na moment zamarł chyba cały świat — a nawet, jeśli nie, z pewnością zrobiliśmy to ja z Peterem, stojąc w bezruchu i pozwalając tętnu roznosić nasze żyły. A gdy pokazali jego zdjęcie, to z rocznika, na którym tak śmiesznie się uśmiechnął, mało nie upadłam, nagle puszczona przez wpadającego w panikę szatyna.

— Co do kur...?! — Złapał się za głowę, dysząc tak ciężko i nieregularnie, jakby właśnie przebiegł milowy maraton.

Przyłożyłam dłoń do czoła. Martwy Quentin Beck właśnie wpakował mojego chłopaka w zarzuty morderstwa, prawdopodobnie zdrady stanu, i plakietę publicznego wroga numer jeden.

Krótko mówiąc, mieliśmy przesrane.






dramatyczne zakończenia to to, co misie lubią najbardziej

tak, mili państwo. właśnie doszliśmy do końca drugiej części przygód lorien gatsby i pajęczej sekty.

od razu chciałabym podziękować wszystkim czytelnikom, przede wszystkim tym, którzy są ze mną od pierwszej części, bo tak naprawdę dzięki wam to opo w ogóle powstało. i dzięki wam oraz wszystkim, którzy dołączyli do histori lo dopiero teraz, ta historia miała możliwość dalej się rozwijać.

będzie mi brakować lorki, petera i całej reszty kłopotliwych dzieciaków, i mam nadzieję, że w 2021 decyduję się też na pisanie trzeciej części, ale na ten moment nie mogę nic obiecać. rok czasu (nawet ponad) to szmat czasu, i nie mam pojęcia, co będzie się ze mną działo w przyszłoroczne wakacje.

tak czy inaczej, lori i ja jeszcze raz wam wszystkim dziękujemy. za każdą gwiazdkę, komentarz i przede wszystkim samą obecność.

i pamiętajcie; szanujcie berety!


xoxo, lorien gatsby.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro