Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. HOW TO GET YOUR PLAN DONE.

     Uderzyłam Marco torebką w łeb. I wyglądał, jakby miał zamiar mi oddać.

Śmieszne, że gdy biję go specjalnie, jedynie stoi i się patrzy — a gdy przyłożę mu całkowitym przypadkiem, wygląda, jakby chciał zamordować na moich oczach połowę mojej rodziny.

— Możesz uważać? — mruknął mulat, masując się po głowie. Dobra, rozumiem, dostał brelokiem. — Zabijesz mnie w końcu.

— To ty straszyłeś mnie przy turbulencjach, tak tylko przypominam — odgryzłam się. Złapałam torebkę mocniej w ręce i, ciągnąc się za tłumem, przeszłam za fotel Jenkinsa. — I właśnie dlatego zostałeś wygnany.

I również dlatego, że siedzenia były dwuosobowe, a ja poczułam nagłą potrzebę, żeby zeswatać go z młodą. Albo raczej dać im szansę do pogadania, bo Marcel Jenkins to cykor i jeszcze się za to nie zabrał.

Nie, żebym go winiła. Raczej ciężko prowadzić poważne rozmowy, kiedy ucieka się przez wyimaginowanymi stworami.

— To był wiatr! — krzyknął za mną chłopak. — I zostałem wygnany dlatego, że chciałaś usiąść z chłopem!

Odwróciłam się i pokazałam mu język, na co idący za mną Parker cicho się zaśmiał. Zgaduję, że to, że sam też mu nie odgryzł, zależało od tej ich solidaryzacji plemników.

Głupia. Psuła mi normalnie życie.

  — Myślałem, że to Marco nie chciał usiąść z tobą — rzucił rozbawiony Peter. Spojrzałam znów w kierunku marszu i zacisnęłam usta, wzruszając ramionami.

— Mogłam nagiąć parę faktów.

Szatyn parsknął i pchnął mnie delikatnie w bok, bo prawie przegapiłam nasze miejsca. Nie zamierzałam mu się przyznawać, że wygoniłam z sąsiedniego siedzenia Jenkinsa tylko dlatego, że chciałam z nim usiąść, ale nienagięte fakty właśnie tak się przestawiały.

Skoro przez całą wycieczkę nie potrafiliśmy dojść do porozumienia, chociaż teraz nadrobimy stracony czas. Jakby nie patrzeć, do oceanu wciąż będziemy jeszcze nad Europą.

— O nie, wciskaj się pierwszy. — Skinęłam mu ręką na siedzenia. — Nie siadam od okna, nie ma opcji.

— Ale na bilecie masz miejsce od okna. — Ściągnął brwi. Szybko jednak odpuścił, będąc chyba pod wpływem mojej super groźnej miny, i przecisnął się między fotelami. — Jak po katastrofie będą mieli problem z identyfikacją ciał, będzie na ciebie.

Stanęłam jak wryta, z jedną nogą między siedzeniem swoim, a Jenkinsa, drugą torującą przejście innym.

— Że identyfikacją czego? — wyjąkałam.

Parker zaśmiał się i pociągnął mnie za rękę na siedzenie, co wcale nie pomogło. Wiem, że trochę od naszego rozstania minęło, ale wydawało mi się, że nieciężko zapamiętać, że mam lęk wysokości — a wzmianki o zwłokach, zaraz przed samym startem, wcale nie pomagają go przezwyciężyć.

— Siadaj i nie marudź — rzucił szatyn. Zaraz potem jęknął, bo przypadkiem zgniotłam mu rękę, którą mnie ciągnął, na co ja sama też zrobiłam grymaśną minę.

Wolałam nie pytać, czy boli. Wystarczy, że miałam wyrzuty sumienia przez siniaka na policzku.

   Rozsiadłam się wygodnie i poszukałam na omacka klamry oraz zapięcia do pasów, żeby zabezpieczyć się najszybciej, jak to możliwe. Niby obsługa uprzedzała, kiedy należy je zapiąć, a kiedy można odpiąć, ale wolałam nie zdejmować ich z siebie przez jak najdłużej możliwy okres.

Widziałam kiedyś w filmie, jak laska wyleciała przez okno, które całkowitym przypadkiem rozbiło się podczas lotu, i nie — nie dam się wylecieć przez własną głupotę. Zresztą, w razie czego otwór przytka Parker.

— Trzymasz się? — zagaił chłopak, gdy z coraz szybciej bijącym sercem oparłam głowę na wezgłowiu. Mogliby już wystartować. Czym szybciej skończy się to piekło, tym lepiej dla mnie.

— I nie mam zamiaru puszczać.

Peter zaśmiał się cicho i sam też poprawił wygodniej na miejscu, żeby zaraz potem ścisnąć ręką moją dłoń. Była zimna jak lód, aż mnie aż przeszedł dreszcz

— Matko, człowieku, jesteś jak kostka lodu — mruknęłam, ciągnąc go zaraz za drugą dłoń i zamknęłam je obie między swoimi. — Ty weź lepiej załóż bluzę, bo nie będę się przytulać do chodzącej Grenlandii.

— Jak nie chcesz, nie musisz się w ogóle przytulać — jęknął w odpowiedzi.

Ja wiem, że gwałtowne ciąganie go za jakiekolwiek części ciała było złym pomysłem, patrząc na to, że miał poobijane nawet uszy, ale przepraszam bardzo — ja tu tylko dbam o jego zdrowie. Jak potem połowę wakacji spędzi na fervexie, to ja będę mu musiała zaparzać herbaty przy plus trzydziestu stopniach.

— Dobra. — Wzruszyłam ramionami. Zaraz potem kopnęłam w fotel przed sobą, aż siedzący na nim mulat syknął w bólu, bo najwidoczniej skopałam mu dupsko. — Jenkins, ruszaj cztery litery, przesiadka.

Mulat odwrócił głowę, wbijając we mnie groźne spojrzenie. Chyba im w czymś przeszkodziłam.

— Wszystko w porządku? — zagaiła Zoe, wychylając się zaraz za nim. Próbowałam wyczytać z jej ładnej buźki coś, co pomogłoby mi ogarnąć sytuację między nimi, ale laska była lepsza niż zawodowy pokerzysta. Uśmiechnięty zawodowy pokerzysta.

— Lors wyżywa się na mnie przez to, że powiedziałem jej o identyfikacji ciał — odpowiedział Peter. — Ale luz, ona myśli, że jest delikatna.

Otworzyłam teatralnie usta i spojrzałam na niego wielkimi oczami, żeby zaraz potem walnąć z pięści w ramię. Znów jęknął. A ja znów wyszłam na kata (niebezpodstawnie zresztą), który nie dba o jego kruche i poobijane ciało.

Nie żeby coś, ale gdyby mnie posłuchał i nie oddawał nikomu wypasionych okularów, miałby teraz jakieś dwa razy mniej siniaków.

  Marco parsknął, tak głośno, że jemu dostało się od Zoe i odwrócił się oburzony, żeby z powrotem oprzeć głowę na oparciu fotela. Miałam ochotę jeszcze raz w niego kopnąć, tak po prostu, żeby go jeszcze trochę podenerwować, ale szybko stwierdziłam, że wystarczy mi a dziś jego rozgniewanych spojrzeń.

  — Nie jestem niedelikatna — rzuciłam pod nosem. Wciąż trzymałam dłonie Petera między swoimi, więc musiał nieco wyginać się w moją stronę, dzięki czemu bez problemu zauważył, że coś do niego mówiłam. — Zresztą, nieważne. Po prostu załóż bluzę, przeziębisz się.

Przez moment Parker po prostu się na mnie patrzył, nic nie mówiąc i uśmiechając tak głupio, że powoli zaczynało mnie to przerażać.

— Kocham cię — zaśmiał się cicho i nachylił tak, żeby pocałować mnie we włosy.

— Bleh? — Spojrzałam na niego, marszcząc czoło. Zaraz potem jednak nieznacznie je rozluźniłam i poprawiłam się na oparciu, żeby znów na niego zerknąć. — Ale dobra, powiedz to jeszcze raz.

Parsknął tak głośno, że przy okazji opluł mi policzek. Może nie jakoś szczególnie mocno, ale nadal go opluł, a ja sama się na to zaśmiałam, zerkając na niego rozczulonym wzrokiem.

— Kocham cię — powiedział, żeby zaraz potem odgarnąć moje włosy w tył i ucałować skórę przy uchu. — Kocham cię. — Zjechał na linię żuchwy. — Kocham cię.

Aż przeszedł mnie dreszcz. I było to tak przyjemne, że na moment zapomniałam, co zwykle całował jako następne — i przypomniałam sobie dopiero, gdy było już za późno, a jego lekko rozchylone usta dotknęły mojej szyi, żeby zaraz potem gwałtownie się od niej odsunąć.

— Cholera, zapomniałam, że się perfumowałam — skrzywiłam się, odwracając szybko w jego stronę. — Aż tak okropnie?

— Nie, no co ty — odpowiedział, wycierając się pospiesznie o rękaw. — Dobra, może trochę. Smakuje jak spirytus z pieprzem.

Sory memory, wydałam na te perfumy za dużo hasju, żeby mi je teraz porównywał do spirytusu. I to jeszcze opieprzonego.

— Daj, pomogę — zaśmiałam się i złapałam dłońmi jego policzki, żeby najpierw pocałować krótko dolną, później górną wargę. — Jezu, faktycznie okropne.

Peter zaśmiał mi się w usta.

— Chyba jakoś to przeżyję.

 Brakowało mi całowania go. Brakowało tak bardzo, że najchętniej przyssałabym się do niego teraz na kolejną godzinę, po prostu leżąc i udając, że chociaż trochę ogarniam fabułę lecącego w tle filmu. I pewnie bym tak zrobiła, gdyby nie to, że znajdowaliśmy się w samolocie pełnym ludzi, którym naprawdę nie chciałam uprzykrzać lotu — bo, nie oszukujmy się, nawet ja nie lubiłam oglądać słodzących sobie par.

  — Dobra, co powiesz na taki plan? — zagaił Peter, odwracając się już do mnie bokiem i majstrując coś przy wmontowanym w siedzenia ekranie. — Założysz słuchawki, ja wybiorę film i będziemy udawać, że wcale nie unosimy się tysiące metrów nad ziemią.

Otworzyłam szerzej oczy. Tysiące?

— Jasne, brzmi spoko. — Pokiwałam sztywno głową. Nie, żeby przerażała mnie wizja unoszenia się ilekolwiek metrów nad ziemią, ale trochę jednak przerażała.

Parker chyba nie wyczuł w moim głosie strachu (lub po prostu był już zbyt skupiony na wybieraniu filmu), bo wwiercił jedynie wzrok w ekran, przesuwając po nim namiętnie palcem.

   Stewardessa oznajmiła gotowość do startu, a jej koleżanka przeszła obok naszego, jak i również każdego innego rzędu, żeby sprawdzić, czy wszyscy mają zapięte pasy. I kiedy odeszła wreszcie ode mnie i zatrzymała się koło Jenkinsa, prosząc go, żeby zapiął swój (czego nie mam pojęcia, dlaczego nie zrobił wcześniej), kilka foteli za nami rozległo się głośne i boleściwe jęknięcie.

Udało mi udało się odwrócić głowę dokładnie w tym samym momencie, w którym Flash Thompson dostał po łbie książeczką z instrukcjami bezpieczeństwa. A jego oprawcą był nikt inny, jak sama Larissa Stanford.

Nie wiem, skąd laska miała w sobie tyle krzepy, ale w porównaniu z nią, to ja byłam najdelikatniejszą osobą na świecie.

— Nie no, nie wierzę — zaśmiałam się cicho pod nosem i odwróciłam twarz z powrotem we właściwym kierunku.

— W co? — zapytał Peter, nie odrywając wzroku od ekranu. W końcu cmoknął zadowolony ustami i uśmiechnął się, uderzając palcem nieco energiczniej w monitor. — Bingo! Mają w systemie Księżniczkę i żabę.

Aż musiałam sama zerknąć na ekran. Dobry Boże, może jednak ten lot nie będzie taki tragiczny.

Zresztą, jak umierać, to najlepiej przy ulubionym filmie.

— To w co nie wierzysz? — zagaił znów chłopak, tym razem odwracając się w moją stronę.

Wyciągnęłam z kieszeni bluzy słuchawki i osunęłam nieco w dół, rozkładając się na całym siedzeniu.

— Trzymaj się teraz, a najlepiej usiądź — rzuciłam, głosem naśladując Neveena z bajki. Co jak co, ale leciałam na tego chłopa, odkąd pierwszy raz zobaczyłam jego żabi śluz na oczy. — Flash Thompson powiedział, że kocha się w Larissie.

Parker ściągnął brwi, patrząc na mnie trochę niezrozumiale.

— Larce, głąbie — westchnęłam. — Nawet usiedli razem parę miejsc za nami.

 Przez moment nie mówił nic. Chyba nawet nie oddychał, jakby całą energię zabrało mu przetworzenie tej informacji — z czym utożsamiałam się aż za bardzo. Ale w pewnym momencie zaczął się jąkać, mrugając chaotycznie, aż w końcu spojrzał na mnie, żeby moment później odwrócić się w stronę znajdujących się za nami miejsc z taką prędkością, że nie zdziwiłabym się, gdyby przypadkiem rozerwał pasy.

— Co do kurwy?! — ryknął na cały samolot.

Chyba nie powinnam być aż tak dumna.

×××

     Widok New Jersey jeszcze nigdy nie cieszył mnie do tego stopnia, żebym zachwycała się jego śmierdzącym, lądowym powietrzem.

Ale proszę, oto i jestem — stojąc pośrodku nowojorskiego lotniska, bez bagażu, godności, czy ochoty na jakiekolwiek inne wojaże, wykraczające poza Most Brookliński.

Także, z tej wycieczki po liceum to raczej nici. Sama nie wiem, czy miałam teraz bardziej dość samolotów, czy zwyczajnie Europy; zgaduję, że wszystkiego po trochu.

   — Przyjeżdża po nas Jess czy wujek Scott? — zapytał Ned, zrównując ze mną kroku i tym samym mało nie tratując stojącego obok Parkera.

— Oboje — odpowiedziałam, odczytując SMS-a od mamy. — I zabieramy tamtego głąba. — Wskazałam palcem Jenkinsa.

Jego rodzice znów nie mogli urwać się z roboty, więc jego mama napisała do mojej, prosząc, żeby mógł się z nami zabrać. Tata i tak mieszkał tylko kilka domów od niego, więc w sumie mieliśmy po drodze.

 Ned skinął głową i odwrócił się w stronę idącej koło niego Betty. Która znów wpatrywała się w nas, jakby oglądała szczeniaki za szybą zoologicznego, co zaczynało się robić z deka przerażające.

— Jesteście tacy uroczy — westchnęła w końcu, robiąc maślane oczy.

Ściągnęłam brwi.

— Stara, kilka godzin temu zajebałam mu zawieszką. — Spojrzałam na nią znacząco. — W twarz.

Peter parsknął, ale skinął głową, jakby chciał w ten sposób potwierdzić moją wersję zdarzeń. Wciąż miał na policzku ładnego siniaka w kształcie Aloha!.

— Tak sobie myślę... — zagabnął, zatrzymując mnie za rękę w miejscu, i odwrócił się w stronę Neda i Betts. — ...że może watro by, nie wiem, skoczyć na podwójną randkę?

Spojrzałam na niego dziwnie. Od kiedy my w ogóle chodzimy na randki?

— O — jęknęli niezbyt zadowoleni blondyna i Leeds, i spojrzeli po sobie z nieciekawą miną. — My... zerwaliśmy.

Okej, ten dzień robił się coraz dziwniejszy.

— Nie no, dlaczego? — sapnął zaskoczony Peter.

— Myślałam, że zaraz po liceum będziecie się hajtać.

Ned zerknął na mnie znacząco, na co podniosłam jedynie ręce i cicho zacmokałam. Tym razem to ja i Peter złapaliśmy kontakt wzrokowy, oboje tak samo zbici z tropu, aż w końcu skupił nas na sobie głos Leedsa.

— Czasem nasze drogi się rozchodzą — westchnął brat. — Ale nasza wspólna wędrówka zapisana jest w naszych sercach.

Dobra, to zdecydowanie było dziwne.

— Jesteś taki mądry. — Betty złapała chłopaka za policzek. Przypominali mi trochę moich rodziców, kiedy się rozstawali; z tym, że oni nie gadali o żadnych sercowych wędrówkach.

 Zaraz potem blondyna odeszła, nie fatygując się nawet, żeby jakkolwiek nas pożegnać, a Leeds zamiótł za nią z westchnięciem wzrokiem. Ja wszystko rozumie, teatralne wyjścia teatralnymi wyjściami, ale mogłaby się chociaż wysilić na głupie pa.

— Nie czaję was. — Zamrugałam pospiesznie.

— Nie każdy po rozstaniu beczy pięć dni w poduszkę — mruknął na mnie brat.

I tym razem to ja miałam ochotę zamordować jego. Bo, co jak co, ale Parker naprawdę nie musiał być świadomy takich rzeczy.

— Miałam alergię, dobra? — Założyłam ręce na piersiach. — Zresztą, mniejsza.

— Z czym mniejsza?

Podskoczyłam, tratując biednego Petera, gdy Zozol wystawił głowę między naszą czwórkę. Słuch nietoperza, słowo daję.

— Właśnie, z czym mniejsza? — tym razem odezwał się Nick.

Jasne, bo żadne nie mogło zareagować na wieść o zerwaniu najsłodszej pary całej wycieczki — wszystkich interesowało tylko to, że przeleżałam pięć dni, rycząc jak głupia w jasiek.

— Nie wasza sprawa, gumowe ucha — rzuciłam, co nie spodobało się żadnemu z nich.

— Nie umiesz się bawić. — Nick nadął policzki. — Dobra, kochani, ja spadam. A i, Lorka, Nate kazał cię pozdrowić.

 Uśmiechnęłam się, każąc Freemanowi przekazać bratu to samo, i pożegnałam się z nim, co zrobiła też zaraz cała reszta. Nawet Peter nie pluł na niego jadem, co brałam za duży sukces. Blondyn zasługiwał, żeby ludzie mieli o nim dobre zdanie — a w szczególności mój chłopak. W końcu, jakby nie patrzeć, Nicki był teraz częścią Spółki Zło.

Wiem, klawa nazwa.

— Ja też muszę lecieć — odezwała się zaraz Zoe. — Willow napastuje mnie wiadomościami, bo nie może znaleźć głównego wejścia. A Happy już powoli nie daje sobie z nią rady, tym bardziej, że mama musi jeździć dookoła lotniska, żeby nie wlepili jej mandatu.

Uwielbiałam jej rodzinę, przysięgam. To był dokładnie ten typ ludzi, o których można by nakręcić serial.

   — O, tu jesteś! — krzyknął nagle ktoś na całe lotnisko.

Zoe westchnęła, przymykając oczy.

— O wilku mowa.

  Willow Layton przeleciała między resztą czekających ludzi jak burza, nawet nie patrząc, że biedny Hogan dreptał niezdarnie zaraz za nią. I, o dziwo, nikt nie skarżył się na to, że stratowała ich długonoga brunetka o figurze zdecydowanie zbyt idealnej.

— Napisałam ci chyba pięć wiadomości na Messengerze — oburzyła się kobieta, żeby zaraz potem podejść jednak do Stevens i mocno ją wyściskać. — O, hej, dzieciaki.

— Cześć, Willow. — Uśmiechnął się Parker.

No nie wierzę, że są ze sobą na ty.

— Happy! — zawołała zaraz Zoe. Wyrwała się ciotce tak prędko, że ta prawie straciła równowagę, i dosłownie wbiegła na Hogana. — Myślałam, że nie dasz rady!

Zerknęłam na panią Willow, która z lekkim uśmiechem mierzyła się z kolegą spojrzeniem.

— I nie zobaczyć się z tobą? — zaśmiał się. — Nie ma opcji.

Zoe puściła wreszcie wujka, żeby stanąć pomiędzy nim a ciotką. Kiedyś, kiedy siedziałyśmy u mnie w pokoju, oglądając jakiś kiepski horror i popijając popcorn tanim winem, powiedziała mi, że właściwie, nie żałuje, że nie ma ojca — fakt, tęskniła za nim (chociaż bardziej za historiami o nim, bo faktycznie wcale go nie pamiętała), ale jej przyszywana rodzina była tak duża i poświęcała jej tak wiele uwagi, że młoda uważała, że nie ma na co narzekać.

Nie cierpiała na brak miłości — w końcu, potrafiła skraść serce każdemu, kto tylko bliżej ją poznał.

— Cholera, Morgan dorwała moje florkowe kapcie — sapnęła pani Layton, wpatrując się w ekran telefonu. Zarówno Happy jak i Zoe zerknęli jej przez ramię, żeby zaraz potem parsknąć śmiechem.

— Właściwie, to moje florkowe kapcie — przyznał się Hogan.

Starsza z brunetek przekrzywiła lekko głowę, żeby przyjrzeć się bliżej, jak zgaduję, zdjęciu, po czym sama też lekko się uśmiechnęła.

— Podrzucić was, czy coś? — zagaiła, podnosząc wzrok i tym razem mówiąc do mnie i Petera. — Tak poza tym, to niezła robota, młody. — Wyciągnęła rękę, żeby zmierzwić Parkerowi włosy. — Szef sabatu byłby dumny.

 Nie pamiętam, które dokładnie — Peter czy Zoe — powiedziało mi o pieszczotliwej nazwie ich posklejanej rodzinki, wymyślonej przez panią Layton, ale przez moment byłam zazdrosna, że sama nie wpadłam na sabat. Sekta też była spoko, ale wiedźmy to jednak bardziej moje klimaty.

— Myślałem, że ty jesteś szefową sabatu — rzucił Happy.

— Szefową to jest Pepps — parsknęła kobieta. Zaraz potem spojrzała na zegarek, zapięty na przegubie prawej ręki, i lekko się skrzywiła. — Która urwie mi łeb, jak znów się spóźnimy. Hap, pisz do Liz, żeby grzała silnik. To jak, dzieciaki, potrzebujecie podwózki?

Zerknęłam najpierw na panią Layton, a potem na Zoe, która chyba nie była zadowolona, że ciotka kłapie jęzorem. Znaczy, nie żeby było to coś złego, ale trochę ją rozumiałam; też zawsze uważniej słuchałam, gdy mama gadała z moimi znajomymi. Miałam zdecydowanie zbyt wiele wstydliwych historii, żeby pozwolić sobie na olanie takich sytuacji.

— Dzięki, ale nie trzeba — odpowiedział za nas Peter. — Po Lo przyjechali rodzice, a mnie odbiera May.

— O — ożywiła się brunetka. Zaraz potem odwróciła w stronę Happy'ego i stuknęła go w ramię. — Słyszałeś, stary? Może jednak zostaniesz, żeby przywitać się ze swoją amore?

Hogan założył ręce na piersiach i odwrócił głowę w stronę koleżanki.

— Nie spieszyło ci się przypadkiem do Pepper? — Spojrzał na nią znacząco.

— Dla miłości jestem w stanie poświęcić głowę.

Ściągnęłam brwi. Ona nie była o nią przypadkiem, nie wiem, zazdrosna, czy coś?

A myślałam, że ja i Parker mamy popapraną relację.

— Dobra, możemy już iść? — odezwała się tym razem Zoe. — Chciałam się jeszcze przebrać i może pogadać z mamą, zanim pójdzie do pracy.

Pani Layton przewróciła oczami, ale w końcu westchnęła tylko ciężej i pokazała jej skinieniem ręki, żeby prowadziła. Zoe pożegnała się z nami pospiesznie, co zaraz potem zrobiła też jej ciocia, machając nam z przyjaznym uśmiechem ręką.

  — Powinnam pytać? — Spojrzałam na Hogana, kiedy jedna i druga z rodu Laytonów były już na bezpiecznej odległości.

— Nie? — Hogan nadął policzki. — Dawno, nieprawda i nie twoja sprawa.

Tym razem to Peter dłużej na niego spojrzał, żeby zaraz potem przenieść wzrok na mnie, jakby oczekiwał, że rozjaśnię mu jakoś tę sprawę.

— Happy leciał na ciotkę Zoe — wytłumaczyłam pokrótce.

Hogan wziął się pod boki.

— A skąd wiesz, że to nie ona na mnie? — rzucił, głosem tak piskliwym, że sam sobie na pytanie odpowiedział. Zaraz potem westchnął, chyba orientując się, że sam się wkopał i spojrzał na nas z niezadowoleniem. — Dobra, ale to sprawa jeszcze sprzed decymacji i wszystko skończyło się, zanim zdążyło zacząć. Zresztą, kocham ją, ale ona nie nadaje się do stabilnego związku. Ani stabilnego życia w ogóle, jeśli już o tym mowa.

— A May się nadaje? — Parker podniósł wyżej lewą brew.

Happy miał chyba dość tego maglowania. I kiedy pani Layton zawołała go przez całe lotnisko, po raz pierwszy widziałam, żeby cieszyło go, że ktoś kazał mu ruszyć dupę.

— Willow to nie wasza sprawa. — Westchnął, celując palcem we mnie. Zaraz potem odwrócił się w stronę Parkera, tym razem wskazując jego. — A o May pogadamy kiedy indziej. A teraz, wybaczcie, czeka na mnie indyk w sosie własnym.

I faktycznie sobie poszedł. Może czuł już zapach tego indyka, może bał się narazić pani Layton, a może po prostu chciał jak najszybciej stąd uciec, ale faktycznie ruszył tyłek — i zrobił to w trybie podwójnie przyspieszonym.

  — Ale że Happy i Willow? — Peter złapał mnie za rękę, robiąc grymaśną minę.

— Sama dalej w to nie wierzę.

Chłopak zaśmiał się pod nosem i pociągnął mnie w stronę wyjścia. Znów miałam zamiar schylić się po walizkę, chyba z przyzwyczajenia, i znów przypomniałam sobie przykrą prawdę o tym, jak ta spłonęła przez udawanego potwora.

Cholera by to. A tak lubiłam swój beret.

  — Ej, zaczekajcie! — krzyknął za nami Ned. On i Marco zniknęli przy jakimś stoisku z gazetami, obaj ekscytując się najnowszym wydaniem komiksu, którego nazwę pierwszy raz widziałam na oczy. Kto by pomyślał, Leeds i Jenkins mieli ze sobą coś wspólnego.

— Nie wierzę, że chodzą tu po piętnaście dolców — mruknął mulat. — W kiosku koło mnie widziałem za pięć, a to i tak sporo.

— Ździerstwo — podsumował mój brat.

Fascynujące. Naprawdę. Aż chyba pójdę do tego kiosku, żeby sprawdzić tę karygodność.

— Dobra, ruszać tyłki, moi rodzice już zaparkowali pod wejściem — rzuciłam, odwracając się przez ramię w stronę chłopaków. Jenkins mruknął coś pod nosem, chyba mnie przedrzeźniając, ale nie dosłyszałam, o co chodziło.

— Panie przodem. — Peter wyskoczył w przód, żeby otworzyć mi drzwi, na co zerknęłam na niego zaskoczona.

Zawsze był kulturalny, fakt, w drzwiach też przepuszczał mnie zwykle pierwszą — ale to ja je otwierałam. Co nie znaczy, że tym razem nie zrobiło mi się miło.

— Dzięki. — Uśmiechnęłam się ciepło.

   Wyszłam na chodnikową płytę, stając na tyle daleko od drzwi, żeby nie torować przejścia, i rozejrzałam się w poszukiwaniu czarnej teselki ojca. Auta co prawda nie znalazła, ale jego właściciel stał zaraz przy swojej byłej żonie oraz May Parker, kłócąc się z jakimś mundurowym tak żarliwe, że powoli zaczynałam się martwić, żeby koleś nie zapuszkował mi staruszków.

Najwyżej wrócę do domu z panią Layton. Reszta frajerów da radę z buta.

— O, Lori! — sapnęła zaaferowana May. — I Peter!

Wyżej wspomniany rozejrzał się dookoła i podszedł do mnie, żeby znów złapać za rękę. Powoli zaczynało robić się to niewygodne, ale niech już mu będzie; zaraz i tak się rozejdziemy, przeżyję parę minut więcej.

— May! — zawołał wesoło.

— Gorąca ciotka Parkera? — sapnął mi w ucho Jenkins. Mówił to chyba do siebie, ale pech chciał, że przypadkiem opluł mi głowę, więc automatycznie zwróciłam na niego uwagę. — O cholera, to gorąca ciotka Parkera.

Nawet nie byłam jakoś szczególnie zaskoczona. May była gorąca, i była ciotką Parkera. A Jenkins miał sprawne oboje oczu.

— ... proszę nie wlepiać koleżance mandatu. — Usłyszałam z boku, więc odwróciłam się w stronę rodzicielskiej trójcy.

Tata podszedł bliżej May, ignorując nawoływania mundurowego, a mama skorzystała z tego, że ten skupił się na ojcu, żeby samej też uciec w naszą stronę.

— Nie mogłaś zaparkować na parkingu? — mruknął do Parkerowej ojczulek.

— A skąd miałam wiedzieć!

   Mama dopadła mnie pierwsza. Rzuciła się na mnie tak szybko i tak gwałtownie, że mało nie przewaliłam nas obie na chodnik, puszczając się Parkera, ale w końcu udało mi się złapać równowagę. Nie związała włosów, a jako, że wiało okropne wiatrzysko, jej blond kłaki zapchały mi połowę tchawicy.

— Boże, dziecko, ty żyjesz! — krzyknęła mi w ucho. — Nawet nie wiesz, jak strasznie się z tatą o ciebie martwiliśmy!

Byłam w stanie jej uwierzyć, patrząc po tym, że praktycznie zgniatała mi twarz. Co zaraz potem zrobił też tato, dopadając nas obie z takim impetem, że znów omal nie uderzyłam łbem o chodnik. Już chyba rozumiem, co Peter miał na myśli, mówiąc o mojej delikatności.

Ale cieszyłam się, że wreszcie wróciłam do domu. Tęskniłam za nimi.

— O, moje adopcyjne dzieci. — Mama odsunęła się ode mnie pierwsza, żeby zaraz potem dopaść Marco, Neda i ściskanego przez May Petera, żeby ich też odrobinę zgnieść.

Tata zaśmiał się cicho. On najwidoczniej nie miał zamiaru maltretować nieswoich dzieci, bo wciąż stał przy mnie, ramieniem obejmując już nieco lżej moje barki. Ładnie pachniał. Zawsze miał dobry gust, jeśli chodziło o perfumy.

— Matko, jesteście jak dwie krople wody. Wdałaś się w ojca, jak nic — parsknęła May, stając naprzeciw naszej dwójki.

Tato uśmiechnął się odrobinę szerzej, i może jakby z dumą. Miałam totalnie jego oczy i sporą część charakteru, ale zawsze wydawało mi się, że z urody bardziej wdałam się jednak w matulę.

— Trzeba zostawić po sobie ślad — zażartował tata.

Nie, tato, to nie było śmieszne.

— Który bardzo dobrze, że wrócił w jednym kawałku. — May wyciągnęła ręce, żeby zaraz potem podejść do mnie i uściskać odrobinę lżej niż zrobili to rodzice. Chociaż, nie powiem, nadal nie mogłam oddychać. — Pewnie odchodziłaś tam od zmysłów.

— Tylko przez osiemdziesiąt cztery procent czasu — parsknęłam jej we włosy. Była chuda, ale jednocześnie wyższa ode mnie, więc przytulanie się do niej zawsze wydawało mi się delikatniejsze, niż przytulanie się do mamy; Jess przewyższała mnie jedynie pięć centymetrów, a jej szczupłe ramiona miały większego bica niż tata. — Cieszę się, że cię widzę, May.

Ścisnęła mnie odrobinę mocniej.

— Ja też się cieszę.

   Czas na czułości najwidoczniej się skończył, bo mundurowy znów krzyknął coś niezrozumiale, co wywołało kwaśną minę zarówno ze strony May, jak i taty. Tylko mama wydawała się być niewzruszona i z szerokim uśmiechem opierała się na biednym Jenkinsie.

Ona dawała temu człowiekowi więcej miłości i zaufania niż mi, to powinno być karalne.

— Dobra, Peter, lecimy do domu. — May machnęła na bratanka ręką, pokazując mu, żeby pakował się do auta. — Daj walizkę... A nie, czekaj, ona spłonęła.

Nie tylko jego. Wszyscy wracaliśmy do Stanów bez najlepszych letnich rzeczy, jakie udało nam się wyprać przed wycieczką.

— Biedny beret — podsumowała cicho mama.

Jezu, tak, dziękuję! Wreszcie ktoś to powiedział.

Musiałam uciec przed czterema demonami zagłady i psychopatą, podszywającym się pod mojego chłopaka, żeby ktoś docenił to cudowne nakrycie głowy. No po prostu ręce opadają.

Peter zaśmiał się cicho i pokręcił głową, żeby zaraz potem pożegnać chłopaków i moją mamę. Potem podszedł do mnie i taty, jemu ściskając dłoń, a do mnie ładnie się uśmiechając.

— Napisz, jak będziesz już w domu — rzucił, żeby zaraz pokrótce mnie pocałować.

— Jasna sprawa.

Peter odsunął się ode mnie jeszcze szybciej, niż się przysunął, machinalnie patrząc ukradkiem na reakcję taty. Biedak chyba zapomniał, że koło nas stał zażarty strażnik mojej cnoty. I nieważne, że nawet nie wymieniliśmy śliny i jedynie cmoknęliśmy się krótko w usta — tato nie tolerował żadnych czułości, które odbywały się na jego oczach.

— Chwila, co? — sapnął zaskoczony wapniak.

Okej, nie takiej reakcji się spodziewałam. Chociaż, w sumie lepsze to, niż zabijanie Petera wzrokiem.

— Widzę, że europejski plan zadziałał — zaśmiała się May.

Teraz to ja spojrzałam na nią zaskoczona. Że europejskie co?

— May? — Peter spojrzał gniewnie na ciotkę. — Nie spieszyło ci się przypadkiem do domu?

Okej, hola, hola, nikt mi tu nie będzie nigdzie wracał, dopóki nie dowiem się, o jaki plan jej chodziło.

Założyłam ręce na piersiach. Parker doskonale wiedział, że ma przesrane — i nawet nie starał się tego jakoś specjalnie ukryć.

— Jaki plan? — Przekrzywiłam głowę.

Chłopak uśmiechnął się niezręcznie.

— Europejski?

Wolne żarty. Wyduszę to z niego tak czy siak, pytanie tylko, czy woli przyznać się sam, czy mam użyć siły. A ja nawet jak nie chciałam, potrafiłam pokiereszować go bardziej niż niejeden bandyta — co dopiero, gdy zrobiłabym to naumyślnie.

— A, ten plan — sapnął Ned.

— Ten z brelokiem i w ogóle? — zawtórował mu szczerze ciekawy Jenkins. Czyli co, tylko ja o niczym nie wiedziałam? Może rodziców też mi w to jeszcze wciągnął? — Stara, ty to powinnaś go po stopach całować. Chłopaczyna wypisał sobie w punktach wszystkie pomysły, jak cię przez tę wycieczkę odzyskać.

Spojrzałam gwałtowniej na Parkera, który za to wydawał się mordować mulata wzrokiem. Tak, Jenkins miał to do siebie, że zdecydowanie zbyt wiele gadał.

— Nie cierpię cię — mruknął w stronę Marco. — I nie mam pojęcia, o czym mówicie. Nie miałem żadnego planu.

Dobra, to było nawet trochę urocze. Pete planował coś tylko wtedy, gdy było to dla niego serio ważne — zwykle po prostu leciał na żywioł. A potem dostawał za to od życia po tyłku, ale to już akurat inna kwestia.

— Jasne. — Zacisnęłam usta, żeby się nie roześmiać. — Jedźcie bezpiecznie.

Peter pomachał nam jeszcze, wciąż nieco speszony, co zaraz potem zrobiła też May. A my jeszcze chwilę tak staliśmy, patrząc na nich po prostu i chyba wszyscy czekając, aż w końcu wsiądą do tego nieszczęsnego samochodu.

   — Totalnie miał plan — parsknęłam, gdy drzwiczki po stronie chłopaka zamknęły się z trzaskiem.

Marco zaśmiał się cicho.

— Totalnie.



dam dam dammmm!

więc, oto i przychodzę do was z przedostatnim rozdziałem hometown i, prawdę mówiąc, sama nie wierzę, że tak szybko to zleciało. ostatni postaram się dodać przed walentynkami, ale mam teraz małe urwanie głowy i ciężko mi stwierdzić to na sto procent. tak czy siak, w lutym widzimy się tu na pewno.

buziaki! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro