09. HOW TO SAY "DUDE" IN A ROMANTIC WAY.
Zapukałam do drzwi MJ drugi raz, licząc, że tym razem usłyszy.
Chyba była w łazience, bo wydawało mi się, że słyszałam szum wody, a jej telefon, kiedy próbowałam się do niej dodzwonić, raczył melodią jakiejś starej, nieznanej mi piosenki niemal cały korytarz. Także, albo Jones zamknęła się w łazience, albo mnie po prostu ignorowała.
Szczerze liczyłam, że to jednak pierwsza opcja.
Poprawiłam ręcznik, zawinięty na mokrych włosach i przewinęłam stronę w komórce dalej, niezadowolona efektami poszukiwań. Nie miałam bladego pojęcia, co na siebie włożyć. I już nawet nie chodziło o tę głupią operę, bo ją naprawdę miałam w nosie — bardziej przerażał mnie fakt, że Parker rzucił propozycją alkoholizowania się w jednym z najbardziej romantycznych miejsc w całej Pradze. Znaczy, nie jestem pewna, czy alkoholizację aby na pewno w tę propozycję wliczał.
Nie, żebym chciała się na tę okazję jakoś specjalnie wystroić, ale jednak chciałam się specjalnie wystroić. Jak nie naprawi sprawy, będzie przynajmniej wiedział, co traci — tak czy siak, wygrywam ja.
— Idę! — krzyknęła niewyraźnie mulatka. Zaraz potem drzwi jej jednoosobowego pokoju otworzyły się, pokazując szorującą zęby Jones. — Wypluję i możemy iść.
Skinęłam jej głową, śmiejąc się cicho ze spływającej po jej brodzie piany, i schowałam telefon do kieszeni dresów. Michelle pokazała na migi, żebym na nią poczekała, samej znikając zaraz z powrotem w czeluściach pokoju, więc wychodziło na to, że raczej mnie do siebie nie zaprosi.
Oparłam ramię o framugę, zaraz potem przykładając do niej również skroń.
Korytarz był dziwnie spokojny i cichy; każdy zajmował się szykowaniem do spektaklu życia, więc bez problemu usłyszałam skrzypiące zawiasy któregoś z sąsiadów. Odwróciłam głowę, podtrzymując dłonią turban i uśmiechnęłam się miło w stronę wychodzącej na hol Betty Brant.
— Hej — zagaiła nieco skrępowana blondyna. — Czekasz na MJ?
Nie był to na pewno jej pokój, bo kiedy taszczyłam do siebie swoje tobołki (a raczej patrzyłam, jak Peter je taszczy), stała pod nimi walizka Neda. Więc laska albo wymykała się od chłopaka, albo ich poziom oderwania od rzeczywistości już w ogóle wyjebało poza skalę, i postanowili razem zamieszkać.
— Tak. — Znów się uśmiechnęłam. — Miałyśmy zrobić sobie babski wieczór. No wiesz, ploteczki i makijaż w jednym.
Betty skinęła mi głową, jakby chciała niemo dać znać, że rozumie, o co chodzi, i zaraz potem wbiła wzrok w ziemię. Wyglądała na przybitą i nieco zdołowaną, a ja dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo musiało jej takich babskich wieczorów brakować. Od kiedy Liz wyjechała, została praktycznie sama. Niby nie wydawała się być samotna, i ludzie ze szkoły naprawdę chętnie dotrzymywali jej towarzystwa, ale to przecież nie to samo.
Mnie Rowan brakowało codziennie. Miałam co prawda Marco, który w pewien sposób stał się teraz moim naj-najlepszym przyjacielem, ale tego nie dało się nawet porównać. Zoe też kochałam, całym sercem, ale nie mogłam i nawet nie chciałam starać się zastąpić nią Gilles. Bo ona może i wciąż żyła, i może też miałyśmy wciąż w miarę dobry kontakt, ale wszystko po prostu za bardzo się zmieniło.
I może dlatego rozumiałam sytuację Brant odrobinę lepiej niż wydawała się to robić reszta.
— Chcesz się przyłączyć? — zapytałam w końcu. Blondyna prawie od razu podniosła na mnie gwałtowny i trochę zaskoczony wzrok, przez moment wpatrując się we mnie z otwartą buzią.
— Mówisz serio?
Ściągnęłam brwi, zagryzając od środka policzek. Niby czemu miałabym nie mówić serio? Przecież to nie tak, że jej nie lubiłam, czy coś.
— No tak. W końcu, jak tak dalej pójdzie, jeszcze będziemy rodziną.
Blondynka zaśmiała się, w taki sposób, że przez chwilę bałam się, że mogłam niechcący wykrakać sprawę. Znaczy, to nie tak, że nie cieszyłam się nią i Nedem — Leeds naprawdę zasługiwał na szczęście, a Betty była porządną i rozsądną dziewczyną, która wydawała się naprawdę go lubić.
Ale oni byli po prostu jedną z tych par, które wszerz i wobec musiały pokazywać, jak bardzo zakochani by w sobie nie byli. A ja sama nie wiem, czy robiłam się przez to bardziej poirytowana, czy zazdrosna.
— Właściwie to już jakby jesteśmy — odpowiedziała ze śmiechem Brant. Okej, koleżanko, zły ruch. — Chętnie. Dawno nie byłam na żadnym babskim wieczorze.
Ja to się jednak znam na ludziach.
Uśmiechnęłam się ciepło do Betty, co zaraz potem odwzajemniła, i skinęłam lekko głową. Może dzisiejszy dzień wcale nie będzie aż tak zły. Jakby nie patrzeć, wciąż byłam w Europie i teraz miałam dodatkowo możliwość opicia się czeskim alkoholem — a na wieżę Eiffla i tak bałabym się wejść. Znaczy, i tak bym weszła, ale ilość łez i potu, które by przed tym popłynęły, mogłyby wypełnić Sekwanę po brzegi.
— Dobra, możemy iść.
Odwróciłam się w stronę pokoju Jones, wciąż trochę zamyślona, wydając z siebie jakieś bliżej nieokreślone westchnienie.
— Załatwiłam nam jedną osobę więcej do torturowania — zaśmiałam się, głową wskazując na Betty. Ta chyba trochę się przestraszyła, bo spojrzała na mnie wielkimi oczami i złapała się za palce, jakby nie wiedziała, jak zareagować.
— Nie ma sprawy — odezwała się Michelle. Dopiero teraz zauważyłam, że miała nieco wilgotne, oklapnięte włosy, więc jej też musiały jeszcze nie doschnąć.
Pokazałam dziewczynom gestem ręki, żebyśmy się zwijały i upiłam kilka łyków chłodniejącej kawy. Papierowy kubek już nie parzył mnie w dłoń, więc nie zdziwiłam się, kiedy ta okazała się już chłodnawa. Ale Michelle zabroniła mi na dzisiaj energetyków, plując sobie w brodę, jakie to one są niezdrowe, więc musiałam postawić na inne napoje kofeinowe.
— Zdechniesz w końcu na serce — rzuciła koło mojego ucha Jones.
Wzruszyłam ramionami.
— Na coś i tak trzeba.
×××
Wszystkie laski były już odstawione i odpicowane, a ja nadal nie wiedziałam gdzie, do cholery, podziała się moja pęseta.
Nie wyjdę do ludzi z tym włosem między brwiami. Nie ma nawet takiej opcji, przecież ja wyglądałam, jakbym robiła cosplay Majora Monograma.
— Ale mówię ci, tego nawet nie widać — jęknęła Zoe, chyba trochę za mocno ciągnąc MJ za włosy, bo ta aż syknęła. — Przepraszam, skarbie, nie chciałam.
Zozol miał dzisiaj jakiś podejrzanie dobry humor. Znaczy, ona zawsze cieszyła się ze wszystkiego jak głupi do sera, ale dzisiaj to już przechodziła samą siebie. I rzucała w nas zdecydowanie zbyt niezdrową ilością skarbów.
— Jak nie widać, jak widać — odburknęłam. Znów zanurkowałam do kosmetyczki, ale znalazłam tam jedynie kilka patyczków do uszu, i to jeszcze brudnych od rozsypanego na dnie bronzera.
— Mam!
Podniosłam szybko głowę, z boku przypominając pewnie surykatkę i wbiłam wzrok w trzymany przez Betty przedmiot. Eureka!
— Dziewczyno, życie mi normalnie ratujesz! — ucieszyłam się i podbiegłam do niej, mało nie wybijając sobie na panelach zębów, żeby złapać za pęsetę. — A kysz, owłosienie.
Blondynka zaśmiała się cicho pod nosem i wyminęła mnie, prawie przylegającą do wiszącego nad komodą lusterka, żeby usiąść na skraju łóżka. Wyglądała ładnie, naprawdę, ale nie zawdzięczała tego niestety żadnej z nas. Niby tu była, słuchała, i w jakiś sposób się udzielała, ale wciąż wydawała się podchodzić do nas trzech ze zbyt dużą krępacją — pewnie dlatego stwierdziła, że umaluje i uczesze się sama.
— Ej, jak wyglądasz w pudrowym różu? — zagaiłam, a kiedy ta zerknęła na mnie ze ściągniętymi brwiami, odeszłam od lusterka, żeby zabrać z kosmetyczki matową pomadkę. — Pasowałaby ci pod kolor bluzki. Ale zależy, jak czujesz się w szminkach.
Betty znów spojrzała na mnie zaskoczona, żeby zaraz potem potrząsnąć ledwo widocznie głową. Może kolor nie do końca pasował, ale na pewno by się nie gryzł, a jedyne, co do tej pory dała sobie zrobić Brant, to zapięcie wisiorka. Nawet włosy prostowała sama.
— Skoro mówisz, że będzie pasować — wzruszyła lekko ramionami.
Odkręciłam zakrętkę i przycupnęłam przy jej nogach, żeby nie musieć się schylać. Laska miała tak małe i wąskie usta, że wystarczyło przejechać dwa razy, a wszystko już grało i śpiewało. Ja też nie miałam jakoś specjalnie pełnych, ale musiałam pięć miliardów razy ścierać i malować je od nowa, bo bardzo ciężko było mi nie wyjechać.
— Tak naprawdę — chrząknęła dziewczyna, kiedy przejechałam pędzelkiem po jej dolnej wardze. — Nie sądziłam, że będzie z wami tak miło.
Spojrzałam na nią przydługo, trochę za późno się reflektując.
— Nie chodzi o to, że uważam was za niemiłe — dodała zaraz, trochę zbyt mocno machając rękami, przez co prawie wyjechałam jej pod nos.
Przetarłam małym palcem rozmazane miejsce i nadęłam policzki, powtarzając sobie, że przecież nie chciała mnie w żaden sposób urazić.
— Spoko, większość ludzi też jest w szoku, gdy okazuję się mniej głupia, niż myśleli. — Uśmiechnęłam się do niej, niezbyt wesoło, i kazałam cmoknąć ustami. — Idealnie.
— Nie jesteś głupia — odpowiedziała mi zaraz Brant. — Miałam po prostu wrażenie, że mnie nie lubisz. Zawsze tak dziwnie się przy mnie zachowywałaś.
Ściągnęłam brwi. Że jak?
Okej, może trochę, ale to dlatego, że ona zachowywała się dziwnie przy mnie. Ja nie miałam powodów, żeby jej nie lubić.
— Co? — Zaśmiałam się, szminkę z powrotem zakręcając. — Betts, proszę cię, za co miałabym cię nie lubić? To prędzej ty się dziwnie zachowywałaś, odkąd odbiłam twojej kumpeli chłopaka — dodałam, wciąż rozbawiona, dopiero po chwili ogarniając, co tak właściwie powiedziałam. — Za co jak najmocniej przepraszam, bo to było jednak trochę podłe zagranie. Zwykle na zajętych nie zwracam nawet uwagi.
Dopiero teraz zauważyłam, jak Zoe i MJ uważnie nam się przyglądają, i to w dużej mierze przez to, że Jones syknęła srogo, kiedy Stevens przypaliła jej ucho. Dwa spektakle jednego dnia, te to mają dobrze.
— Czekaj... — Betty zmarszczyła czoło. — Ty myślałaś, że mam ci za złe Liz i Parkera? — parsknęła, trochę zbyt głośno, zaraz potem przykładając rękę do ust. — Lo, ona wiedziała, że on się w tobie kocha. Zgodziła się z nim pójść jako przyjaciele, bo Pete powiedział, że nie jesteś nim zainteresowana.
Moment... Że to ja nie byłam zainteresowana nim? Czy ten głupi insekt jaja sobie ze mnie robi? I co, i że niby on od początku wolał mnie, a ja byłam ta zła, bo nie chciałam z nim iść na głupi bal. On się mnie nawet nie zapytał, czy bym z nim na ten głupi bal poszła.
...chwila, on od początku wolał mnie?
— Ale ci trybiki pracują — rzuciła z przekąsem Zoe, więc zerknęłam na nią, zamykając mimowolnie otwarte usta. — Mogłyby jeszcze wydedukować, że facet do tej pory się w tobie kocha, ale oboje jesteście zbyt upośledzeni, żeby to zauważyć. Serio, w życiu nie widziałam, żeby ktoś miał taki problem z powiedzeniem głupiego kocham cię.
Obraziłabym się, gdyby nie to, że nadal byłam w ciężkim szoku.
No bo... Jak to Parker wpadł pierwszy? Znaczy, mówił mi kiedyś, że w sumie to podobałam mu się od dzieciaka, kiedy to w święta dwa tysiące dziesiątego roku wpadłam z rodzinką do wujostwa na kaczkę w sosie żurawinowym, ale to głównie dlatego, że byłam jedyną dziewczyną, z którą faktycznie rozmawiał. No i, miał wtedy dziewięć lat.
Ale to ja wzdychałam do niego, jak ta idiotka, kiedy ten bawił się w chowanego ze zbirami od świecących kamyków. Nie on — ja. I to ja zrobiłam pierwszy krok, jak we wszystkim, co dotyczyło naszej relacji.
— W sumie, ja też nie sądziłam, że będziecie takie miłe — odezwała się Michelle, tym samym odrywając mnie od tępego wgapiania się w fałdowania białej pościeli. Dziewczyna skuliła się lekko, przez co Zoe znów prawie przypaliła jej ucho i spojrzała na mnie zawstydzona. — Nie miałam wielu znajomych, właściwie wcale, i myślałam, że ktoś tak popularny i rozpoznawany jak wy dwie, będzie miał mnie za kompletne zero. I stwierdziłam, że w sumie lepiej udawać, że sądzę o was to samo.
Miało to jakiś sens. Na temat MJ chodziło sporo plotek, nie będę czarować, i to z reguły właśnie przez to, że wydawała się patrzeć na innych z góry. Ludzka logika była dla mnie zbyt skomplikowana.
— Proszę cię, kochanie, nigdy byśmy tak o tobie nie powiedziały — weszła jej w słowo Stevens.
— Ale raz stwierdziłam, że Dementor chyba wyssał z ciebie szczęście — przyznałam, cicho parskając i potrząsnęłam głową. Chwyciłam stojące na ziemi lusterko i wygrzebałam z kosmetyczki Zoe dwa różne tusze; mój niestety już się kończył i okropnie sklejał rzęsy. — Ej, młoda, który to był ten wydłużający?
Stevens podniosła na mnie wzrok i skinęła głową na złoty, który trzymałam w lewej ręce. Myślałam chwilę, czy nie poprosić jej, żeby pomalowała mnie cieniami do powiek (bo nikt nie potrafił tego robić tak jak ona, słowo daję), ale powoli kończył nam się czas, a ja zdążyłam jedynie nałożyć maseczkę i wyrwać włosa spomiędzy brwi.
No i, zawsze brudziłam sobie całe oko tuszem, więc jej ciężka praca i tak poszłaby na marne.
— Uroczo — skomentowała MJ. Zakładam, że chodziło o wzmiankę na temat Dementora, nie wydłużającego tuszu do rzęs.
— Tak czy siak, cieszę się, że mnie zaprosiłyście. — Betty uśmiechnęła się miło, co zauważyłam ponad lusterkiem, mało nie opluwając sobie brody przez zagryzione opakowanie. — Musimy to kiedyś koniecznie powtórzyć. Tyle, że z maratonem filmów z Channingiem Tatumem.
— I winem.
Przytaknęłam Zoe, śmiejąc się cicho pod nosem — gdyby mogła, najchętniej założyłaby szkolny klub koneserów wina. Zawsze mówiła, że ma to po mamie, w co nieciężko było uwierzyć, jeśli kiedykolwiek zaglądało się do jej barku.
Skoczyłam malowanie prawego oka akurat w momencie, kiedy Carly Rae Jepsen skończyła śpiewać, a w jej miejsce weszły jakieś niemrawe smęty. Lubiłam smutne piosenki, nie powiem, ale wolałam ich słuchać w domowym zaciszu, mając nastrój na ryczenie w poduszkę.
Mama zawsze mi wytykała, że zalewam się łzami, gdy w radiu puszczają The night we met. Ale to tak, jakby nie płakać na Coco albo Królu lwie — niewykonalne.
— Dobra panienki, co powiecie na gorące hity lat dziewięćdziesiątych? — zagaiłam, wstukując w wyszukiwarkę nazwę odpowiedniej playlisty.
Wszystkie wydały z siebie przytakujący dźwięk, więc nacisnęłam Odtwórz i oparłam głowę o materac, zabierając się do malowania drugiego oka.
Szczerze, nawet nie zwróciłam uwagi na to, że Spotify jako pierwsze wybrało akurat Should I stay or should i go. Muzyką tego typu zaraziłam się od taty, więc większość piosenek kojarzyłam tak po prostu, przez zasłuchanie, kiedy to ten kręcił się po kuchni w ich rytm.
Zresztą, zapomniałam, że Zoe miała kilka piosenek, przez które zalewała się łzami wcale nie dlatego, że miały akurat smutniejszy wydźwięk. A ta jedna była na samym ich szczycie.
— Zoe? — zapytała zmartwionym głosem Michelle.
Dopiero teraz tak naprawdę zorientowałam się, że ta piosenka leciała na pogrzebie Tony'ego Starka. I że Zoe, stojąc w czarnej, prostej sukience pomiędzy ciocią a Happym, mało nie wpadła w histerię zaraz po pierwszych kilku jej dźwiękach.
— Matko, przepraszam was najmocniej. — Stevens pociągnęła nosem i powachlowała się parę razy rękoma, najpewniej żeby odgonić napływające do oczu łzy. I wątpię, żeby robiła to tylko ze względu na makijaż. — To po prostu... Ta piosenka kojarzyła mi się zawsze z tatą i jak miałam doła po decymacji, Tony w kółko mi ją puszczał, bo jemu znów kojarzyła się z Willow. A potem słuchaliśmy jej razem tak często, że stała się też jakby naszą piosenką.
Otworzyłam trochę szerzej usta, patrząc na poczerwieniałą buźkę Stevens i, trochę jak w amoku, obserwując, jak przytula ją zaaferowana Betty. I to raczej nie pomogło. Bo, zamiast się uspokoić, ta rozryczała się już na amen, jakby dopiero teraz wszystko z niej tak naprawdę wyleciało.
— Nie wybaczyłby mi, gdyby wiedział, że wciąż po nim płaczę — zaśmiała się przez łzy. — Ale ja naprawdę strasznie tęsknię. Czasem mam wrażenie, że tylko on jeden tak naprawdę mnie rozumiał.
Zagryzłam mocniej szczękę, nie widząc, jak zareagować. Zoe spojrzała na mnie, właściwie przelotnie, ocierając policzek wierzchem dłoni tak, żeby ponieść jak najmniejsze straty makijażowe, więc po prostu się ciepło uśmiechnęłam.
Momentami strasznie przypominała mi Petera. Może dlatego tak łatwo było mi się z nią zaprzyjaźnić.
— Musieliście być bardzo blisko — zagaiła Brant. O dziwo, nie zabrzmiało to jak ciekawskie pytanie.
— Był rodziną. — Zoe wzruszyła ramionami. — Z rodziną trzeba być blisko.
Michelle wyglądała, jakby chciała to jakoś skomentować, ale w porę sobie odpuściła. Z tego, co słyszałam, jej rodzice raczej nie stosowali się do tej zasady.
Zrobiło się dość smętnie, a jako, że smutek psuł mi cerę, musiałam jakoś zadziałać. Dlatego też przejechałam tuszem jeszcze kilka razy po kępkach rzęs i wstałam z podłogi, żeby wbić się w sam środek koła gospodyń wiejskich.
— Słuchaj no, plan jest taki — zagaiłam, odgarniając włosy Zoe na plecy i oparłam brodę na jej ramieniu. — Odbębnimy tę całą operę, zabiorę cię na miasto i kupimy sobie tyle świecących naszyjników, że będziemy wyglądać, jak choinki na czwartego lipca.
Zoe spojrzała na mnie z wdzięcznym uśmiechem i jeszcze raz pociągnęła nosem. Nie chciałam, żeby miała zły humor. Nie zasługiwała na zły humor, nie w samym środku trwania najlepszego tygodnia jej życia.
— Będziemy się bawić jak wielki Gatsby — zaśmiała się brunetka.
— Nie. — Pokręciłam głową. — Jak wielki Stark.
×××
— Jeśli zajmiesz miejsca w pierwszym rzędzie, przysięgam na nienarodzone auto, które ojciec obiecał mi po rekrutacji na studia, własnoręcznie cię zatłukę.
W nosie miałam, że Ned chciał lepiej widzieć aktorów — zostały mi do przejścia trzy poziomy Candy Crush, a nawet ja wiem, że w pierwszym rzędzie nie wypada wyciągać telefonu.
— Stary, serio, chodź gdzieś dalej — poparł mnie Marco.
Leeds i Freeman spojrzeli na nas niezadowoleni, zaprzestając swojej pasjonującej rozmowy na temat czekającej nas katorgi, której nazwy zapamiętać za cholerę nie potrafiłam, i nadęli z oburzeniem policzki. Cieszyłam się, że tak dobrze się dogadują, ale mogliby się tak samo dogadywać w czwartym rzędzie.
— Ale ta opera serio jest ciekawa — zawył Nick. — Czytałem broszurę, i zapowiada się nie najgorzej.
Dlaczego ja zawsze leciałam na nerdów?
— Nie najgorzej zapowiada się mój browar, którego odbiorę sobie po tej szopce.
Marco posłał Nickowi nieco dłuższe spojrzenie, a Nick je podłapał, więc przez chwilę tak się w siebie wpatrywali, jakby żadne nie chciało odpuścić pierwsze. Za dużo napięcia seksualnego, aż mnie rozbolała głowa.
Odwróciłam wzrok w stronę wejścia i ścisnęłam dłoń nieco mocniej na małych okularkach, zauważając idącego w naszą stronę Petera. Teraz napięcie seksualne już w ogóle chciało rozwalić mi łeb.
Każdy facet wyglądał przystojnie w koszuli i marynarce — problem w tym, że ten jeden wyglądał jakoś tak przystojniej. A moje serce zabiło nieco za szybko, pompując zdecydowanie zbyt dużą ilość krwi, która napłynęła od razu do policzków.
Spojrzał na mnie — na nas wszystkich — i przez chwilę wyglądał tak, jakby jemu też zabrakło tchu.
— Dobra, idziemy zająć te nieszczęsne miejsca — rzucił w pewnym momencie Jenkins i, dopiero, kiedy odwróciłam w jego stronę wzrok, zauważyłam, jak kiwa znacząco na Parkera.
— Marco, nie — sapnęłam spanikowana. Mulata to najwidoczniej rozśmieszyło, bo puścił mi jedynie oczko i zgarnął chłopaków, wołając jednocześnie debatujące kawałek dalej dziewczyny.
Jasne, najlepiej wszyscy mnie teraz zostawcie. Jak palnę coś głupiego, będzie to tylko i wyłącznie jego wina.
— Hej — odezwał się ktoś po mojej prawej. Zerknęłam tam szybko, żeby zauważyć tego samego chłopaka, który podszedł do nas w Austrii, i którego Parker mało nie wysadził w powietrze. Całe szczęście, że nie mówił do mnie, tylko do MJ. Po incydencie z EDITH nie umiałabym z nim normalnie gadać. — Zajmę ci miejsce.
Ściągnęłam brwi, tym razem patrząc na mulatkę. Wyglądała na równie zdzwioną, co ja.
Brad (którego imię zapamiętałam, bo rymowało mi się teraz z inicjacją ataku), skinął Michelle głową, uśmiechając się jak ostatni, i bardzo zadurzony, kretyn, żeby moment później wycofać się w stronę siedzeń. Zoe i Betty, które jak dotąd rozmawiały z Jones, zaśmiały się tylko cicho i wyminęły nas obie, pewnie żeby dołączyć do chłopaków. Najwidoczniej tylko nas dwie wryło w ziemię.
— Nie pytaj — uciszyła mnie skinieniem dłoni, zanim w ogóle zdążyłam otworzyć usta. — Sama nie wiem, o co mu chodzi.
Mój dziadek zawsze powtarzał, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ale wątpliwe, żeby tym razem Brad liczył na nagły dopływ gotówki.
— A ja myślę, że mu się podobasz.
Michelle spojrzała na mnie, sama nie wiem, czy bardziej zaskoczona, spanikowana czy zniesmaczona, na co ja parsknęłam głośnym śmiechem. Szanowałam ją za to podejście, przynajmniej jedna osoba na tym świecie rozumiała moje poczucie romantyzmu.
— Hej wam. Nie idziecie zająć miejsca?
Tym razem to ja zrobiłam spanikowaną minę. Wwierciłam szukające pomocy spojrzenie w MJ i wzięłam głębszy wdech, kiedy ta go nie złapała. Jak ona też mnie zostawi, słowo daję, nie ręczę za siebie.
— Taki miałyśmy zamiar — odpowiedziała, kiwając zgodnie Peterowi.
Wreszcie odwróciłam głowę, zgarbione plecy machinalnie prostując i uśmiechnęłam się ciepło w stronę chłopaka. Albo pożyczył perfumy od Nicka, albo kupił sobie podobne — tak czy siak, na nim pachniały jakieś sto razu lepiej.
— Bardzo ładnie wyglądasz — rzucił jeszcze w stronę Jones.
Faktycznie prezentowała się dzisiaj ładnie. Zakręcone włosy puściła luzem i, szczerze mówiąc, wyglądały tak naturalnie, że niewtajemniczona osoba nie miała prawa się zorientować, ile czasu Zozol spędził nad nawijaniem ich na lokówkę. No i, dała się pomalować tuszem, więc to też dodawało jej jakieś plus dziesięć do atrakcyjności. Zazdroszczę, że nie musiała używać podkładu.
I założyła sukienkę. Naprawdę ładną, elegancką sukienkę.
— I to mi nadaje wartość? — Ściągnęła lakonicznie brwi. Peter chyba trochę narobił w gacie, bo jego mina sama za siebie mówiła, jak spanikowany i zawstydzony jedocześnie był. Zaczął niemrawo zaprzeczać, nie kończąc żadnego z zaczętych zdań, co poskutkowało cichym śmiechem Michelle. Śmiechem; ona się do niego, cholera, zaśmiała. — Tylko cię wkręcam — rzuciła rozbawiona. — Dziękuję, ale to w sumie zasługa twojej dziewczyny. Odrobina makijażu faktycznie nie jest czymś strasznym.
Najpierw się uśmiechnęłam, dumna z siebie i swoich stylistycznych umiejętności, aż nie dotarł do mnie całkowity sens jej słów.
Spojrzałam na nią gniewnie, z czego ta nic sobie nie zrobiła. I ty, Brutusie, przeciwko mnie?
— To ja idę zająć to miejsce — stwierdziła zaraz dziewczyna. Oni wszyscy byli w zmowie, no innej opcji nie widzę.
Chciałam zaprzeczyć i powiedzieć, żeby poczekała na mnie, ale uprzedził mnie Parker ze swoim zbyt szybkim i trochę nieuprzejmym „Pa". Co ja co, ale taktu facet za dużo nie miał.
Zostaliśmy sami, na środku pokrytego miękką wykładziną przejścia, oczy mrużąc przed skanującymi pomieszczenie, przyciemnionymi światłami. Wzięłam głębszy wdech i odgarnęłam z czoła krótki kosmyk włosów. Może to przez panikę, ale miałam wrażenie, jakby zapleciony przez Betty warkocz miał mi się zaraz rozlecieć.
— Wyglądasz... — zaczął Peter. Potem wziął głęboki wdech, a kiedy spojrzałam na niego, nadal z deka skrępowana, chwilę go jeszcze nie wypuszczał. —...ładnie ci w tym kolorze.
Ściągnęłam brwi, bo nie do końca na taką kontynuację liczyłam.
— Dzięki. — Uśmiechnęłam się. — Zoe stwierdziła, że czerwień należy do mnie, i nie wypuści mnie z pokoju, jeśli jej nie włożę.
Znów poprawiłam włosy, bardziej żeby zrobić coś z dłońmi, niż bo tego faktycznie potrzebowały. Nie wiem, czy to przez to, jak wyglądał, czy tę magiczną, elegancką atmosferę, ale mimo niezręczności i tych nikłych, mimowolnych uśmiechów, chciałam zatrzymać ten moment w pamięci jak najdłużej.
Peter zaśmiał się cicho i spuścił wzrok, żeby zaraz potem znów go na mnie podnieść. W tym świetle wyglądał jakoś inaczej, znacznie dojrzalej i poważniej, i pierwszy raz czułam, jakby to on miał nade mną świadomą przewagę.
— Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że wyglądasz pięknie — przyznał, posyłając mi ciepły uśmiech.
Znów zabrakło mi na moment tchu i znów miałam wrażenie, jakby on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wbiłam w niego wzrok, dopiero po kilku chwilach reflektując się, że robiłam to odrobinę za długo i zamknęłam lekko rozchylone usta.
— Dzięki... — odpowiedziałam, cała sztywniejąc i pacnęłam go pięścią w ramię. — ...stary.
Lucyferze, gdziekolwiek jesteś, czy możesz mnie już wciągnąć pod ziemię?
Gdybyśmy stali pod ścianą, pewnie zaczęłabym w nią walić łbem, i to bardziej, żeby się zabić, niż wybić z niej wstyd i głupie pomysły. Dlaczego ja zawsze muszę coś palnąć? Jakbym nie powiedzieć Pete, a łapska trzymać przy sobie.
— Ała — jęknął Parker, ściągając brwi i, głupio się uśmiechając, rozmasował obolałe miejsce. — Nie ma sprawy.
Dawno nie było mi za siebie tak wstyd — a ja się za siebie wstydziłam prawie codziennie. Miewałam wiele odpałów i mówiłam dużo głupich rzeczy, ale tym razem zdecydowanie przeszłam samą siebie.
Już nawet ziom byłoby lepsze.
— ...nie to chciałam powiedzieć — zaczęłam się tłumaczyć. — Znaczy, nie tak miało to zabrzmieć. Chociaż w sumie nie wiem, jak inaczej mogłoby to zabrzmieć. Chodzi o to, że... — Przymknęłam oczy, starając się wymyślić coś, co mnie jeszcze bardziej nie pogrąży. Lorka, to jest właśnie ten jeden dzień w roku, kiedy pasowałoby ruszyć mózg.
— Hej, spoko. — Zaśmiał się Peter. Złapał dłonią moje przedramię, więc otworzyłam oczy, twarz wykrzywiając w grymasie. — W sumie nie wpadłbym na to, że można powiedzieć do kogoś stary w tak romantyczny sposób.
— Bo to był romantyczny stary. — Podłapałam. Mimowolnie sama też się uśmiechnęłam, wdzięczna, że nie musiałam się już głowić, jak z tego wybrnąć. — Ale patrz, przeszliśmy z kretyna na wyższy poziom.
— To się dopiero nazywa progres.
Parsknęłam śmiechem, co zaraz potem zrobił też on, więc przez chwilę oboje się z siebie śmialiśmy, jakby cała ta sztywna i niezręczna atmosfera po prostu z nas uleciała. Lubiłam to w nim; zawsze mogłam czuć się w jego towarzystwie swobodnie, mówić i robić dosłownie wszystko, bez obawy, że spalę się ze wstydu, albo że źle mnie zrozumie.
— Halo? — odezwał się po chwili Peter. Dopiero moment później zauważyłam, ze miał w uchu niewielką słuchawkę, pewnie do komunikacji z szefostwem. — Tak, tak, już idę.
Przełknęłam cicho ślinę, obserwując jego rozbiegane spojrzenie. Zdążyłam już zapomnieć, że głównym celem katowania swojego tyłka na siedzeniach opery była możliwość wymknięcia się Petera. No i przy okazji dzięki temu nie zeżarłby nas kumpel pana Gozilli.
— Muszę lecieć — westchnął niewesoło Parker. Zmarszczyłam czoło i uśmiechnęłam się, trochę za smutno, bawiąc się trzymaną parą okularów. — Powiesz reszcie, że gorzej się poczułem?
Szczerze mówiąc, po chichu liczyłam na to, że usiądzie obok mnie, przelotnie złapie mnie za rękę, którą położę na podłokietniku i że zupełnym przypadkiem oprę głowę na jego ramieniu, kiedy przysnę w połowie spektaklu. Ale raczej się na to nie zanosiło.
Szkoda. Będę musiała znaleźć sobie inną poduszkę.
— Jasne. — Skinęłam głową. Chwilę się wahałam, ale w końcu zrobiłam krok w przód i przytuliłam go, może odrobinę niedelikatnue, oczy mocno zaciskając. — Uważaj na siebie.
Chyba się tego nie spodziewał, bo w pierwszej sekundzie cały zesztywniał, nie robiąc kompletnie nic. Zaraz potem on też mnie jednak uścisnął, aż w końcu puścił, żeby ucałować czule mój zaczerwieniony policzek.
— Obiecuję.
Może bał się, że kiedy odwróci głowę, nie będzie w stanie pójść i ratować świata — albo może po prostu za bardzo się spieszył — ale dobrze, że tego nie zrobił. Nie chciałam, żeby miał wyrzuty sumienia, a gdyby zobaczył moją minę, zaatakowałyby go całą gromadą.
Westchnęłam i objęłam się dłońmi w pasie. Błyszczyk o smaku brzoskwini prawie zniknął z moich ust, pewnie przez ciągłe ich skubanie, ale kiedy zassałam dolną wargę, wciąż czułam nieco zamglony posmak owocu.
Szybko zlokalizowałam miejsca, na których usadzili się moi znajomi, więc niespiesznym i trochę niechętnym krokiem ruszyłam w ich stronę. Chyba poszli na kompromis, bo zajęli w końcu drugi rząd.
— O, jest nasza zguba — zawołał ze śmiechem Marco. Siedział praktycznie po drugiej stronie, więc wychylił tylko głowę, żeby mi pomachać. — Chodź, zająłem ci miejsce!
Uśmiechnęłam się do niego wdzięcznie i niemo poprosiłam resztę, żeby przesunęli nogi w bok. Było to trochę niewygodne, bo musiałam przecisnąć się przez praktycznie cały rząd, ale mimo wszystko cieszyłam się, że usiądę z Marco. On przynajmniej nie będzie mi biadolił nad uchem jakichś romantycznych farmazonów. No i zabrał marynarkę z miękkiego materiału, więc kwestia poduszki też sama się rozwiązała.
— Chwila, a gdzie Peter? — zapytała Michelle, kiedy zgniatałam jej nogi. Zerknęłam krótko w jej stronę i przytrzymałam się fotela jakiegoś dzieciaka rząd niżej, żeby na nią nie upaść.
— Gorzej się poczuł. Chyba wraca do hotelu.
— I tak cię tu zostawił? — Złapała mój nadgarstek, pewne chcąc zwrócić na siebie moją uwagę, więc to też zrobiłam. Albo bardzo dobrze czytała z twarzy, albo ja chujowo ukrywałam przygnębienie, bo wyglądała na tak oburzoną, jakby co najmniej zwiał mi sprzed ołtarza.
— Przesadzasz. — Wzruszyłam ramionami.
Zabrałam rękę i znów złapałam za oparcie, tym razem prześlizgując się pomiędzy Zoe a Betty. I mało nie zaryłam twarzą między nich fotele, kiedy kątem oka zauważyłam wstającą gwałtownie Jonses.
— MJ? — zawołałam. — MJ, gdzie ty idziesz?
Michelle Jones już nie słuchała. Wypruła przed siebie tak, jakby od tego zależało jej życie, a ja stałam tylko, jak ta ostatnia kretynka, wryta w ciasne przejście między miejscami drugiego rzędu praskiej opery.
Świetnie. Mamy przejebane.
początek tego rozdziału wydaje mi się jakiś taki dziwny, ale pamiętając, ile się z nim męczyłam, nie jest jeszcze tak strasznie
also, akcja nam się zagęszcza, loter powoli zaczyna ogarniać tyłki, a mj to dobra koleżanka, która lubi wbiegać w paszczę lwa
w skrócie; będzie zabawa
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro