07. HOW TO AVOID A BIG BANG.
— Przepraszam bardzo, ale jakie Czechy, do jasnej cholery? — wyprułam, na moment zapominając, że do nauczycieli nie powinno się bluzgać, i nadęłam zaczerwienione policzki.
Te szmatławce z centrali zmieniły nam kierunek trasy.
Jeszcze gdyby chodziło o jakiś Mediolan, byłabym w stanie im wybaczyć, ale Czechy? Zamiast cholernego Paryża?
Czesi nie lecieli na berety. A ja nie leciałam na Czechów, tylko na Francuzów, i nie po to buliłam hajs na berecior, żeby mi teraz biuro podróży niszczyło podryw życia.
Mam dość.
— Język, młoda damo — upomniał mnie pan Harrington, patrząc znacząco znad oprawek okularów. — Powinniście się cieszyć, bo jedziemy tam prawie za pół-darmo. A Praga jest równie romantyczna co Paryż.
Facet mnie wyprzedził, jakby liczył, że zgubi mnie gdzieś pośród reszty oburzonych uczniów. Ha, marzenie.
— Proszę pana — zaczęłam ostrzegawczo, prostując wskazujący palec. — Ale ja kupiłam beret.
Nauczyciel spojrzał na mnie, trochę już chyba poirytowany, ale najwidoczniej starał się tego za bardzo nie pokazywać. Zamiast tego uśmiechnął się tylko, niezbyt wesoło, głowę odrobinę przekrzywiając.
— Widzę, Lorien. Bardzo ładny.
Założyłam ręce na piersiach. Jakieś nieszczere to było.
— Ja pana proszę, niech pan zadzwoni do biura podróży. Albo ja mogę zadzwonić. Powiem, żeby się tą swoją Pragą wypchali i dali nam zniżki na Paryż.
Nie wyglądał, jakby go mój plan jakoś szczególnie przekonał. Właściwie, to chyba nawet nie brał go pod uwagę, patrząc po tym, że poprawił tylko wiszący na ramieniu plecak i spojrzał na mnie, z deka pobłażliwie, znów sponad oprawek.
— Jedziemy do Pragi. Koniec tematu.
Pitu pitu, ja się nie zgadzam na żadne Czechy, więc żadnych Czech nie będzie. Pytanie tylko, jaki był numer do tego biura?
Pan Harrington wyszedł na przód całej grupy, żeby pomóc uczniom pakować walizki do bagażnika, a ja stałam jak jakaś sierota, z rękami założonymi na piersiach, policzkami nadętymi jak u ryby i w moherowym berecie w kolorze kawy z mlekiem. Piątek trzynastego — jak nic urodziłam się w piątek trzynastego.
— Trzeba było kupić chodaki — fuknęłam pod nosem.
— Chodaki są z Holandii, blondyno — odezwał się Flash, przewracając ostentacyjnie oczami.
— Fascynujące, naprawdę. — Odwróciłam się w jego stronę z grymasem. — Ale nikt się ciebie o zdanie nie pytał, także, z łaski swojej, utkaj łeb.
Thompson coś tam jeszcze biadolił, ale stwierdziłam, że nie będę go słuchać, bo mój wkurw wyskoczy dnia dzisiejszego poza każdą możliwą skalę. A sam jego widok podnosił znacznik o jakieś trzy punkty.
Grupa zajęła się już pakowaniem tobołków do bagażnika, więc z niechęcią złapałam swój mały dobytek i rozejrzałam się w poszukiwaniu kogoś, na kim można by się ewentualnie wyżyć. O proszę, moje modły zostały wysłuchane.
— Nigdy się tak nie cieszyłem na widok autokaru — sapnął z ulgą Marco, walizki niemalże rzucając na chodnik. Szczerze mówiąc, też wolałam przez jakiś czas unikać wody. — Mimo, że typek z tabliczką wygląda jak mafiozo.
Zerknęłam na gostka, stojącego przed drzwiami. Świetnie, jeszcze nam dali na szofera szefa rosyjskiej mafii.
— A u ciebie jak tam, Beret?
Zmroziłam go tylko groźnym spojrzeniem, co poskutkowało jedynie cichym śmiechem ze strony pana Żartownisia. Zagroziłabym mu brakiem ściąg na kolejne sprawdziany z chemii, ale w porę przypomniało mi się, że jesteśmy już po końcowych egzaminach.
Walizka zaczęła już nieco mi ciążyć, więc oparłam ją sobie o łydkę i ze stoickim spokojem zaczekałam, aż szarańcza przepchnie się do schowków na bagaże. Ci ludzie serio mieli coś nie tak z głową; ustawienie się w kolejce nie było jakimś wielkim wyczynem. A większość z nich była niby super mądra.
— Daj, zaniosę ci — odezwał się Marco, robiąc krok bliżej Zoe i łapiąc za rączkę jej niewielką walizeczkę. I chyba nie przeszło mu przez myśl, że wypadałoby pomóc też mi, bo wypruł z tym różowym tobołkiem szybciej niż strusiek.
Okej, nie podobało mi się to. Pomijając, że zapomniał o swojej najlepszej kumpeli aka partnerze w zbrodni, Marcel Jenkins zachowywał się tak dotąd jedynie przy jednej osobie.
I była nią Rowan Gilles.
A jego relacja z Rowan Gilles polegała na romantyzmie jeszcze bardziej pojebanym niż ten, który łączył mnie i Parkera.
— Hej, Lo! — krzyknął ktoś w tyle. Uśmiechnęłam się do siebie grymaśnie i przymknęłam uspokajająco oczy.
O wilku mowa.
— Cześć, Ned. — Uśmiechnęła się Zoe. — O, Peter — zawołała zaraz, jakby bardziej ożywiona. — Jak tam? Słyszałam, że byłeś wczoraj bardzo zajęty.
Myślałam, że ją zaraz zamorduję. I gdyby spojrzenie mogło robić ludziom fizyczną krzywdę, Zoe Stevens leżałaby już na ziemi martwa.
— Można tak powiedzieć — odpowiedział z deka zakłopotany chłopak. Spojrzał na mnie tylko krótko, jakby bał się, że on też zginie zaraz śmiercią tragiczną (co było możliwe, patrząc na aktualny stan mojego chi) i cicho odchrząknął. — To o czym wczoraj chciałaś pogadać?
Znów nadęłam policzki, tym razem bardziej ze skrępowania. Miałam cichą nadzieję, że o tym zapomni, albo chociaż będzie na tyle miły, żeby udawać, że nie pamięta.
Odchrząknęłam. A takie tak błahostki, jak na przykład to, że cię kocham, chcę do ciebie wrócić i jestem kompletną kretynką, która świata poza tobą nie widzi. No i, niepotrzebnie kupiła beret.
— Już nie pamiętam. — Wzruszyłam ramionami. — Chyba chodziło o coś z tym stworem, ale najwidoczniej nie było aż tak ważne.
Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, sama nie wiem, czy bardziej zdenerwowani, zawiedzeni, czy najzwyczajniej skrępowani.
— Jasne — mruknął Pete. — Jakby ci się przypomniało, wiesz, gdzie mnie szukać.
I sobie poszedł. Jakby to była moja wina, że miał wczoraj na głowie ważniejsze sprawy i zlał mnie, kiedy dosłownie przybiegłam mu pod drzwi. Przepraszam najmocniej, ale to ja przylazłam do niego, dosłownie wyciągnięta z łóżka i wprost powiedziałam, że się potem na odwagę najzwyczajniej już nie zbiorę. To nie. Są przecież rzeczy ważne i ważniejsze.
— Sama nie wiem, czy było w tym więcej zdenerwowania czy napięcia seksualnego — skwitowała Zoe, wielkimi oczami wodząc to po mnie, to po odchodzącym Peterze. — Tak czy siak, jesteście kretynami. Oboje.
— Kto jest kretynem i dlaczego? — wtrącił się nagle Ned, wtykając swój ciekawski nos między naszą dwójkę. Zoe skinęła mu tylko na mnie i pana Mam Dużo na Głowie, na co ten machnął tylko ręką. — A, to wiem. Ale słuchajcie, mam newsa.
Święta klusko, dzięki ci za takiego brata.
— Zamieniam się w słuch. — Założyłam ręce na piersiach.
Leeds nachylił się jeszcze bliżej i skinieniem ręki pokazał, żebyśmy się przysunęły. Nie wiem, co to za tajemnica wagi państwowej, ale dramatyzowanie mieliśmy już chyba w genach.
— Nie zgadniecie kto dostał wczoraj strzałką usypiającą od samego Nicka Fury'ego.
Zatkało mnie, jak Boga kocham.
W sensie, że tego Fury'ego od TARCZY? Z jednym okiem, długim płaszczem i złowrogim, zamieniającym ludzi w kamień spojrzeniem? Ten facet mnie przerażał, nie będę czarować. A Ned wydawał się być dumny z tego, że koleś wbił mu w ciało ostry przedmiot.
— Czekaj, że co? — Zamrugała pospiesznie Zoe. — Fury tu jest?
Jej ciche cholera, kiedy chłopak skinął twierdząco głową, wprawiło w nerwicę nawet mnie.
— Był u nas wczoraj w pokoju i zabrał Petera na jakąś super tajną misję. Ponoć to przez niego jedziemy do Pragi.
Jaka ja byłam głupia.
To pewnie dlatego Peter nie chciał wczoraj rozmawiać. Wbił mu na chatę jednooki bandyta, więc raczej logiczne, że próbował mnie spławić. Chociaż, równie dobrze mógł powiedzieć prawdę. Nie wiem, czy aby na pewno nie wbiłby mu też wtedy na kwadrat dwuoki bandyta aka ja, ale mówił mi już o gorszych rzeczach.
Cóż, czekała mnie kolejna ciekawa rozmowa do kolekcji.
— Nie kojarzysz może, czy mówił coś o jakimś wsparciu? — zagaiła Zoe, chyba średnio ogarniając, co to znaczyło dla mnie i mojego stojącego pod znakiem zapytania związku. — Jakiejś agentce na emeryturze, czy coś w tym stylu?
Ned spojrzał na nią, chyba nie rozumiejąc i zamrugał kilka razy.
— Zoe, dostałem strzałką usypiającą.
Młoda znów cicho przeklęła (o ile jej przekleństwa można nazywać przekleństwami) i zacisnęła mocniej usta, odwracając wzrok. Chyba wiedziałam, o co jej chodziło, ale raczej mało prawdopodobne, żeby jej ciotka fatygowała się teraz do Europy. Miała do ogarnięcia zdecydowanie zbyt wiele bajzlu w Stark Industries.
— Stara, twoja ciotka nie pracuje już dla TARCZY, spokojnie — poklepałam ją po ramieniu, co jednak mało ją uspokoiło. — Zresztą, ja bym się cieszyła, gdyby nas odwiedziła.
— Tak? — Ściągnęła brwi. — To może ja zadzwonię po Jess?
Wzięłam dłoń, cicho odchrząkując. Okej, europejskie wakacje z rodzicem — nawet tak odjazdowym jak pani Layton — to jednak niezbyt entuzjastyczny pomysł.
— Żuczku? — odezwała się w tle Betty. Och, świetnie.
Skinęłam tylko Nedowi głową i uciekłam szybko z miejsca zbrodni, żeby w razie wypadku nie musieć wysłuchiwać ich żuczkowatych przezwisk.
Szczerze? Jeszcze skarbie bym przeżyła. Chociaż jest kiczowate, i to bardzo, moje uszy krwawiłyby na pewno mniej niż przy owadach. Tak się właśnie rodzi zoofilia.
— Ej, obrazisz się, jak z tobą nie usiądę? — zagaiłam, trącając Zoe łokciem. — Chciałam pogadać z Peterem, a w autokarze mi przynajmniej nie zwieje.
Przeszłyśmy obok resztki pakujących walizki do bagażnika uczniów i zatrzymałyśmy się na moment, żebym mogła podać panu Dellowi swój tobołek. Czasem dobrze jest być dziewczyną, faceci odwalają za ciebie większość brudnej roboty.
— Ostatnio słyszę to częściej niż przez cały okres naszej znajomości — stwierdziła nieco zamyślona Zoe, żeby zaraz potem machnąć niezrozumiale ręką. — To o gadaniu, nie wiejącym Peterze. On zwiewa akurat zawodowo.
Zaśmiałam się cicho. Wreszcie udało nam się doczłapać do schodów, więc złapałam się barierki, Stevens przepuszczając pierwszą. Gostek z tabliczką dziwnie na mnie spojrzał, więc odwróciłam głowę, usta układając w niezręcznym uśmiechu.
Nie zachowuj się podejrzanie. Może nie zabije cię we śnie, jeśli nie będziesz patrzeć mu w oczy.
W autobusie panował chaos, hałas i wszystko inne, co można spotkać w dżungli. Automatycznie zerknęłam, czy ostatnie miejsca są wolne, ale szybko przypomniało mi się, że miałam przecież usiąść z Petem. Nie żeby coś, ale to się skończy katastrofą.
— Hej, dziewczyny! — krzyknął ktoś między fotelami, więc rozejrzałam się dookoła, chcąc zlokalizować rozmówcę. — Zajęłam wam miejsce.
Michelle siedziała zaraz przed Marco i Nickiem, sama, dwa fotele w rzędzie przed sobą trzymając nieruszone. Podziwiałam jej waleczność, te piranie potrafiły dosłownie bić się o dobre miejsca.
— Ja z tobą usiądę — odezwała się Zoe. — Lorka stwierdziła, że na jakiś czas ma nas dość.
Uśmiechnęłam się, czując, jak rumienią mi się policzki i zacisnęłam mocniej usta. Betty i Ned zajęli miejsca, które zarezerwowała nam MJ, więc wychodziło na to, że drogi odwrotu niestety nie miałam.
Wypuściłam ciężko powietrze. Okej, Lo. Będzie dobrze. Masz zapytać o Fury'ego i akcję ze strzałkami, przecież nie będziesz mu wyznawała miłości w autokarze pełnym drących japę, spoconych nastolatków.
Rozejrzałam się jeszcze, wciskając mocniej w fotel Zoe i dając innym uczniom spokojnie przejść. Z nerwów zaczęłam stukać palcami w jej oparcie, przez co spojrzała na mnie srogo i kazała przestać — zawsze ją to strasznie denerwowało.
Zerknęłam znów na tył autokaru, tym razem zauważając jednak Parkera. Siedział sam, na samym końcu, zaraz przy oknie i patrzył badawczo na zajmujących miejsca kolegów.
Odchrząknęłam cicho, czując, jak coraz bardziej zaczynam się denerwować, i podniosłam rękę. Od razu mnie zauważył.
— Mogę? — zapytałam niepewnie. Próbowałam w miarę szeroko otwierać usta, bo przez ten harmider nie było nic słychać, ale raczej nieciężko było się domyślić, o co mi chodzi. Zresztą, zawsze mógł użyć pajęczych zdolności.
Peter skinął głową, mówiąc coś, czego nie wyłapałam, poklepał wolne siedzenie obok siebie i zaraz potem wesoło uśmiechnął. I ja też się uśmiechnęłam, nie wiedzieć czemu, chyba ciesząc się po prostu, że widzę go zadowolonego.
— Lorien? A ty gdzie się wybierasz?
Gdyby nie to, że pan Dell był moim nauczycielem, najpewniej bym mu przyłożyła.
Facet, ja się tu staram ratować resztki znajomości z chłopem, proszę mi tu nie odstawiać jakichś krzywych akcji, dobra?
— Na koniec. — Uśmiechnęłam się ładnie. — Chciałam usiąść z Peterem.
Nauczyciel obrzucił mnie nieprzekonanym wzrokiem i machnął mi przed twarzą długaśnym paluchem.
— Nie ma mowy, moja droga, siedzisz z przodu. Będę cię miał przez cały czas na oku.
Nie no, ogólnie super. Życie chyba naprawdę mnie nienawidzi. Albo stara się subtelnie przekazać, że ja i Parker to zły pomysł i powinnam sobie opuścić.
Szkoda, że nie lubię słuchać się innych.
Pan Dell odwrócił się do mnie plecami, idąc w kierunku swojego fotela, więc pokazałam mu niezbyt kulturalny gest, który podłapałam przy oglądaniu Przyjaciół i zacisnęłam z poirytowaniem usta. Peter śmiał się ze mnie, kiedy na niego zerknęłam, więc pokazałam mu tylko język i rozejrzałam dookoła w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Święta klusko, chociaż jedna dobra rzecz dzisiaj.
— Hej, Larka.
Dziewczyna odwróciła głowę, trochę nie ogarniając, kto i dlaczego do niej mówi, żeby zaraz potem szeroko się uśmiechnąć. Musiała słuchać Mamma mii na pełnej kurwie, bo kiedy wyjęła z ucha słuchawkę, dosłownie słyszałam słowa piosenki.
— O, hej, Lorka — rzuciła wesoło.
To podobieństwo w imionach zawsze będzie mnie bawić.
Szatynka skinęła mi głową, niemo dając znać, żebym sobie usiadła i schowała słuchawki oraz telefon do kieszeni torby. Wyglądała bardzo ładnie, trochę się nawet opaliła, więc przypominała teraz najprawdziwszego włoskiego turystę.
Szczerze mówiąc, zawsze zazdrościłam Larissie Stanford urody. Wyglądała słodko i poważnie w tym samym czasie, zachowując przy tym całą masę naturalności. Laska prawie w ogóle nie używała fluidu, dzięki czemu miała bardzo zdrową i zadbaną cerę —a ja, nawet przy braku syfów, bez makijażu wyglądałam jak potwór.
Naczynka psują kobietom życie.
— Co tam u ciebie, wielka Gatsby? — zagaiła z teatralną powagą.
Zaśmiałam się, plecak rzucając pod nogi i oparłam głowę o wezgłowie fotela.
— Jakoś leci. Chociaż dalej jestem wkurwiona o Paryż — rzuciłam, palcem wskazując na beret. Teoretycznie mogłam go już zdjąć, ale praktycznie nie po to buliłam hajs na dodatek, którego w domu nie będę nosić, żeby leżał w torbie. — A u pani, pani Stanford?
Larissa zdjęła z nosa okulary i położyła je sobie na kolanach, włosy odgarniając z twarzy. Ta menda się nie pomalowała. Wcale, do cholery, a i tak wyglądała lepiej niż polowa lasek w pełnym makijażu.
— Zdałam egzaminy i mój wynik nie był najgorszy w roczniku, także biorę to za sukces.
— E no, gratulacje — Skinęłam głową. — No ba, że nie, bo mój był najgorszy.
Larka spojrzała na mnie wystraszona, więc wychodziło na to, że nie załapała żartu.
— Spokojnie, zlewam się tylko. — Trzepnęłam ją ze śmiechem w ramię. — Miałam siedemdziesiąt cztery procent. Jak na mnie to wyczyn życia.
— Na kluskę, z kim zamieniłaś się na mózgi?
Spojrzałam na nią spode łba, żeby zaraz potem znów się jednak roześmiać. Cholera, zdecydowanie za rzadko się widywałyśmy. Od sprawy z Peterem prawie nie miałam głowy do kontaktów z ludźmi, więc gdyby nie Marco i Zoe, zostałabym pewnie sama jak palec. I nie chodzi o to, że inni mieli mnie gdzieś, tylko... nie miałam ochoty się z nikim spotykać. Mimo, że starałam się tego nie pokazywać.
— No to ja wystrzelałam sobie osiemdziesiąt dwa — przyznała. — Ene due like fake nigdy nie zawodzi.
Ona była niemożliwa, słowo daję.
I naprawdę świetnie strzelała. Potrafiła zgadnąć dosłownie wszystko — od odpowiedzi na teście po imię nowojorskiego superbohatera.
Chwilę jeszcze gadałyśmy, o wszystkim i o niczym, w dużej mierze przez to, że nie umiałam skupić się na żadnym z podjętych tematów. Fajnie było posiedzieć z Larką, nie powiem, ale naprawdę liczyłam, że tym razem uda mi się pogadać z Peterem. Nie wiem, czy zebrałabym się na odwagę, żeby powiedzieć mu dosłownie wszystko, ale chciałam poruszyć chociażby temat Fury'ego. I po prostu z nim posiedzieć; brakowało mi tego.
— Halo, ziemia do Lo. — Dziewczyna pstryknęła mi palcami koło ucha, więc mimowolnie się wzdrygnęłam, nieprzygotowana na taki atak. — Wszystko z tobą w porządku? Wyglądasz na przygnębioną.
Otworzyłam usta, już mając zamiar rzucić jej jakąś wymówkę, kiedy ta uciszyła mnie skinieniem dłoni.
— I nawet nie chcę słyszeć, że to przez beret.
Parsknęłam pod nosem. Wzrok spuściłam na plecak i wzięłam głębszy wdech, zastanawiając się, jak jej odpowiedzieć. Wygadanie się Larissie byłoby dobrym pomysłem, bo należała do najbardziej dyskretnych i pomocnych osób, jakie znałam, ale jakoś nie miałam ochoty po raz setny powtarzać tej samej bajki.
Jakkolwiek dennie by to nie brzmiało, miałam doła. Odkąd Peter ze mną zerwał, ciągle się wyłączałam, byłam znacznie cichsza i mało czym naprawdę potrafiłam się cieszyć. Ciągle wracałam do niego myślami, czy tego chciałam, czy nie, i każdy wokół wydawał się to widzieć. Każdy, tylko nie ten cholerny głąb.
— Aktualnie to moje największe zmartwienie — mruknęłam, starając się zabrzmieć żartobliwie.
Larissa spojrzała na mnie dłużej, głowę opartą mając na puchowej poduszce i nic się nie odezwała. Nie wiem, co chodziło jej po głowie, ale widać było, że nie dawało jej spokoju.
— Wiesz co? — rzuciła w końcu, prostując plecy. — Do diabła z beretami. Mam coś znacznie lepszego.
Stanford sięgnęła w głąb swojej torby, żeby zaraz potem wyciągnąć z niej spore, plastikowe pudełko spożywcze. I, słowo daję, ślina pociekła mi aż po samą brodę.
— Kremówki są dobre na wszystko — powiedziała, prezentując teatralnie żarełko. — Ze złamanym sercem włącznie.
×××
Kiedy zatrzymaliśmy się w Austrii na siku, nogi dosłownie wchodziły mi w zad.
Larka zniknęła gdzieś z koleżankami, które też trochę przycisnął pęcherz, więc ja stanęłam przed autokarem, rozciągając chwilę mięśnie i czekając na zaginionych w akcji koleżków. O dziwo, mi się siku nie chciało, dlatego weszłam do sklepu przed całą resztą i zdążyłam zrobić sobie zapas przed tłumem pchających się krzykaczy.
— Tu się chowasz — zawołała MJ, więc odwróciłam się w jej stronę, wzrok podnosząc znad komórki.
Uśmiechnęłam się ciepło, widząc ją i chłopaków. Zoe pobiegła pewnie do łazienki, bo, znając ją, klima nie wystarczyła i wydoiła jakieś trzy litry wody.
— Próbowałam zadzwonić, ale nie było zasięgu — wyjaśniłam, telefon chowając do kieszeni. Zaraz potem znów przyssałam się do butelki z wodą, którą upijałam mozolnie od jakichś pięciu minut i cmoknęłam w szyjkę. — A was gdzie wcięło?
— Byłem na fajce. — Nick skinął głową za budkę z toaletami.
— A ja dotrzymałem mu towarzystwa — dodał Marco.
— A ja nie miałam nic lepszego do roboty.
Przytaknęłam, dając znać, że rozumiem i znów napiłam się wody. Całą drogę wpieprzałam kremówki i ślinę zastępował mi teraz cukier puder.
— Jezu, jak gorąco — mruknął pod nosem Freeman, przerywając tym samym trwającą między nami ciszę.
Spojrzałam na niego dziwnie, nie ogarniając, gdzie on tu niby miał gorąc. Znaczy się, miałam na sobie szorty, podkoszulek i rozpinaną bluzę, i było mi akurat, ale ten biegał po dworze w bluzce z krótkim rękawkiem i nie było opcji, żeby nie pizgało mu po łapach.
Zamachnęłam się butelką, żeby chlusnąć mu odrobinę w twarz — problem w tym, że moje obliczenia trochę zawiodły i zajebałam mu w mordę takim strumieniem, że aż się chłopak zapowietrzył.
— Matko, przepraszam! Miało być tylko trochę!
Marco i MJ spojrzeli na mnie z otwartymi ustami, Bój jeden wie, czy bardziej zaskoczeni czy rozbawieni, a Nick stanął w bezruchu, czekając, aż woda spłynie mu z grzywki na brodę.
Mam przejebane.
— Ale sobie teraz nagrabiłaś... — sapnął, odgarniając dłonią mokre włosy i rzucił się w moją stronę tak szybko, że nawet nie miałam po co uciekać.
Pisnęłam, kiedy ścisnął ręką moje ramiona i zabrał mi z ręki butelkę, żeby zaraz potem resztę wody wylać na moją głowę. Znów wydarłam pysk, tym razem mimowolnie się śmiejąc i spróbowałam mu się wyrwać, co jednak nie przyniosło zamierzonego skutku.
Niech diabli wezmą te jego bicepsy.
— Przepraszam no! — krzyknęłam, dłońmi wieszając się na jego przedramieniu. Byłam cała mokra, woda kapała mi z nosa, brody i włosów, przy okazji rozmazując pewnie tę niewielką ilość tuszu, którą dzisiaj nałożyłam.
— Masz szczęście, że to tylko pół litra — rzucił całkiem poważnie Nick, przyciskając mój kwadratowy łeb do swojej piersi, i z dumą wylał na mnie jeszcze kilka ostatnich kropel. — Rozmazałaś się, skarbie.
Pacnęłam go tak mocno, że jęknął. I dobrze, z moimi kosmetykami się nie zadziera.
— Gorzej jak z dziećmi — westchnął ostentacyjnie Marco.
— Odezwał się pan Dorosły.
Nick wreszcie mnie puścił, a ja, korzystając ze swobody ruchów, przyfasoliłam mu w ramię, wolną ręką odciskając z włosów wodę. Jak ja przecież w tym autokarze zamarznę.
Michelle i Jenkins chwilę się z nas jeszcze nabijali, kiedy my dla zabawy zaczęliśmy się przepychać, a ja nie mogłam powstrzymać głupiego uśmiechu, wchodzącego mi mimowolnie na usta. Freeman może i był kochani i spokojny, ale, chociaż nie paliliśmy linoleum w salach lekcyjnych, nigdy mi się z nim nie nudziło. Może to po prostu kwestia tego, ile energii i optymizmu w sobie miał.
— Emm... Lorien?
Odwróciłam głowę, zaalarmowana dźwiękiem swojego imienia.
Kojarzyłam chłopaka, który do nas podszedł, ale jakoś nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia. I, szczerze, to nawet się nie starałam. W tej szkole było zdecydowanie zbyt wielu ludzi, których przed blipnięciem nigdy nie widziałam na oczy.
— Znamy się? — wypaliłam, trochę niegrzecznie, za późno gryząc się w język. — Znaczy, hej.
Gość na bank miał jakoś na b. I chyba był spokrewniony z kimś z rocznikiem Petera, ale ręki bym sobie uciąć nie dała, bo zawsze miałam problem z ogarnianiem ludzi z jego zajęć.
— Brad — przedstawił się i chyba chciał podać mi rękę, ale szybko zrezygnował. — Kolega Michelle.
Spojrzałam na mulatkę, która za to spojrzała na mnie, i patrzyłyśmy tak chwilę na siebie, nieźle zaskoczone, i nie do końca rozumiejąc, o co kolesiowi biega.
— Co? — rzuciła dziewczyna, bardziej zdezorientowana niż złośliwa. — Od kiedy?
Marco parsknął śmiechem, co zwróciło uwagę naszego nowego kolegi i cały się zarumienił. W sumie, ze mną ludzie, których nie kojarzyłam, też gadali jak ze starym znajomym, także trochę znałam sytuację. Zdecydowanie nie miałam pamięci do imion. Ani nazwisk. Ani twarzy.
W ogóle do ludzi.
— Okej, Brad — zaczęłam, starając się nie brzmieć jak zarozumiała i patrząca na innych z góry diwa, ale naprawdę ledwo powstrzymywałam śmiech. — Coś się stało?
— Właściwie...
Nie zdążył dokończyć, bo pan Harrington krzyknął nagle tak głośno, że aż się odwróciłam, żeby sprawdzić, czy nie miał przypadkiem megafonu. Skubany, osiągał więcej decybeli niż moja matka po wywiadówce.
— Zaraz odjeżdżamy! — ryknął nauczyciel.
Bogu dzięki, na tym austriackim słońcu zaczynały mi już odmarzać uszy. A nie; to bardziej przez debila, który mnie polał.
— Dobra, powiesz mi później — stwierdziłam, machając ręką. — Chyba, że to coś ważnego.
Brad przejechał po mnie wzrokiem, żeby zaraz potem zerknąć na MJ i coś, co znajdowało się za nami obiema. Dziwny facet. Taki trochę nawiedzony.
— Nie, to może poczekać — odpowiedział zdawkowo i machnął nam ręką, żeby zaraz potem zniknąć w tłumie innych uczniów.
Podejrzane.
Westchnęłam, stwierdzając, że na razie daruję sobie ten temat i pożegnałam się z Jones, Jenkinsem i Freemanem, którzy wchodzili do autokaru drugim wejściem. Ja byłam niestety skazana na przód najwidoczniej do samego wyjazdu z Europy.
Ale to było nawet nie fair, bo Marco robił sobie co chciał, a to on wlał do probówki nie to, co trzeba. Za moim pozwoleniem, co prawda, ale nadal była to jego wina.
A wszyscy uwzięli się akurat na mnie. Bo co, bo wyglądam podejrzanie?
Wepchnęłam się do autokaru, tym razem nie patrząc na to, że sama pewnie kogoś stratuję, i zajęłam miejsce obok pożerającej jakieś cuksy Larissy. Nie wiem, skąd ona miała tyle żarcia, ale widziałam ją ze słodyczami częściej niż siebie z energetykiem.
— Nie panikuj, ale Pete usiadł na przodzie — odezwała się szatynka, mozolnie przeżuwając cukierka, kiedy tylko rzuciłam się na swoje siedzenie.
On dobrowolnie zrezygnował z miejsca na samym tyle? Pojebało go, czy jak?
— Czemu miałabym panikować? — zapytałam i zajęłam się ściąganiem bluzy. Lepiej zmarznąć w ubraniu cienkim niż mokrym.
Larka spojrzała na mnie znacząco, wrzucając do buzi kolejnego, tym razem zielonego cuksa i ściągnęła brwi.
Okej. Czaję bazę.
Trochę się zcykałam, nie powiem, kiedy dotarło do mnie, że teraz nie ma już przeszkód, żebym mogła z nim usiąść, ale mimo wszystko zrobiło mi się miło. Niby miałam zapytać jedynie o pana Fury'ego, ale jakoś wątpiłam, żeby skończyło się tylko na tym. Chyba, że mu w porę spierdolę.
Kurde, ja to mam jednak łeb.
— Wrócę tu jeszcze — rzuciłam w stronę dziewczyny, rękę pchając w paczkę z cukierkami i wyłowiłam kilka pojedynczych sztuk.
— Nie strasz.
Uśmiechnęłam się cwanie, cuksy pakując na raz do buzi. Tak łatwo się mnie dziewczyna nie pozbędzie, nie ma opcji.
Wszyscy na szczęście już pousiadali, pan Harrington przeliczył dwa razy całą grupę, a autokar wjechał na w miarę prostą drogę, więc mogłam w spokoju wstać i przedreptać pod siedzenie Pete'a bez strachu o obicie sobie mordy.
Dlatego tak też zrobiłam. Zabrałam tylko telefon, paczkę gum, którą trzymałam w plecaczku i, trzymając się mocno każdego kolejnego oparcia, przeszłam na samiusieńki przód autokaru, stając elegancko zaraz przy miejscu Parkera.
— Hej, frajerze — uśmiechnęłam się, rzucając z impetem na siedzenie obok. Chyba uderzyłam w czyjegoś buta. — Tak bardzo było ci przykro, że nie mogłam z tobą usiąść, że przeniosłeś się tu?
Peter aż podskoczył, pewnie wystraszony nagłym widokiem mojej osoby i prawie wypuścił prostokątne pudełko, które trzymał w rękach. Miał na nosie jakieś dziwne okulary, trochę przypominające te, w jakich gustował pan Stark.
— Ładne — stwierdziłam, patrząc na niego z ukosa.
— Dzięki. — Podrapał się po karku. — Emm... Powiedziałbym, że nie, ale wtedy dostanę pewnie po głowie.
— Patrz, już zaczynasz łapać.
Chłopak uśmiechnął się lekko i odwrócił w stronę pudełka, chyba próbując je otworzyć. Miał ustawiony nadmuch akurat na twarze, więc wzdrygnęłam się, kiedy chłodny wiatr dmuchnął mi w głowę i automatycznie dostałam gęsiej skórki.
— Trzymaj — zawołał cicho i zarzucił mi na ramiona swoją granatową bluzę. Przez chwilę znów trzymał wzrok na mnie, odgarniając moje mokre włosy z karku i opatulając mnie szczelniej ubraniem, a ja tylko siedziałam, z ustami lekko rozchylonymi, uważnie obserwując każdy jego ruch. Kiedy skończył, spojrzał mi jeszcze na krótko w oczy i znów się uśmiechnął, żeby zaraz potem wrócić do pudełka. — Jak chcesz, mogę wyłączyć klimatyzację. Ale na przyszłość polecam uważać z kąpielami.
Niby powiedział to żartem, ale na zbyt rozbawionego mimo wszystko nie wyglądał. Okej, nie wiem, co temu facetowi chodziło po łbie, ale nie wyglądało to dobrze.
Jezu, jak ta bluza ładnie pachniała. Jego proszek do prania to jedna z tych rzeczy, za które można się dać pokroić.
— Dzięki — rzuciłam, wkładając ręce w rękawy. — I zapamiętam. Żadnych kąpieli na dworze. A klima może zostać.
Peter w końcu nie otworzył pudełka i położył je luzem z powrotem na kolanach, z cichym westchnieniem opadając na oparcie fotela. Wyglądał, jakby coś go gryzło. I to coś dużego, bo ciągle unikał kontaktu wzrokowego, a robił to tylko wtedy, kiedy bał się powiedzieć, o co chodzi.
— Słuchaj, Pete, chciałam pogadać. — Złapałam się z krępacją za palce i podniosłam spojrzenie, głowę lekko przekrzywiając. — O... Nicku F.?
W porę ogarnęłam, że raczej nie powinnam rzucać pełnym nazwiskiem gościa, który przewodził TARCZĄ, kiedy dosłownie każdy mógł nas podsłuchiwać. A po ożywionej minie Petera wywnioskowałam, że załapał, o kogo mi chodziło.
— Szczerze, to sam chciałem z tobą o nim pogadać. — Poprawił się na swoim siedzeniu, okularów mało nie zrzucając przy okazji z nosa. Chwila, czy on kazał im siedzieć cicho? — Nie lubię go, mówię od razu. No nie pasuje mi koleś.
Zamrugałam, nieprzygotowana na taką bezpośredniość. Okej, czyli może pójdzie lepiej, niż się spodziewałam.
— Prawdę mówiąc, ja też nie. Trochę mnie przeraża.
Tym razem to Peter zamrugał, kręcąc głową i marszcząc brwi. No ale co? Chyba nie spodziewał się, że zapałam miłością do gościa, który wyglądał jak pirat. I to nie taki fajny, jak kapitan Sparrow.
Ciekawe, co mu się stało z tym okiem. Może sam sobie wydłubał, tak dla szpanu.
— Czekaj, serio? — zdziwił się Parker. — Mogę mu coś powiedzieć, jeśli chcesz.
Skrzywiłam się, jakoś nie wierząc, że faktycznie by to zrobił. A jeśli już, to w ten swój niedorozwinięty sposób, przez co bałabym się o niego jedynie bardziej.
— Lors, mówię poważnie. — Peter nachylił się bliżej mnie, głowę schylając, przez co zerkał mi w oczy znad oprawek tych dziwnych okularów. — Facet ewidentnie do ciebie zarywa i jeśli się go boisz, nie możesz udawać, że jest inaczej. Powiem mu, że ma się od ciebie odczepić.
... że co kurwa?
Przecież ten gość miał jakąś pięćdziesiątkę na karku, to by było nawet nielegalne. Zresztą, ile ja się z nim widziałam? Raz? Dwa?
Chyba, że.... Chwila.
— EDITH, nie teraz — warknął poirytowany Pete, ale byłam już byt zajęta ogarnianiem tego, o czym rozmawialiśmy, żeby skupić na tym więcej uwagi.
— Czekaj, o kim ty dokładnie mówisz? — Ściągnęłam mocno brwi.
Peter spojrzał na mnie zdekoncentrowany i zastanowił się dłużej, jakby sam też się już pogubił.
— Nicku Freemanie — odpowiedział, jakby było to oczywiste. — A ty?
— Furym, ty bałwanie. Mówiłam o Nicku Furym.
Serio, jak można być tak nieogarniętym jak on, przecież to ludzkie pojęcie przechodzi. Zresztą, dlaczego miałabym się niby bać Freemana? Koleś by nawet muchy nie skrzywdził. No i skoro od początku chodziło mu o niego...
— ... czekaj, nie lubisz Freemana? — sapnęłam, trochę z wyrzutem. — Niby dlaczego?
Peter mlasnął, obrzucając mnie zdenerwowanym spojrzeniem i westchnął, jakby zrezygnowany.
— Serio tak ciężko zauważyć, że jestem o ciebie zazdrosny?
Znów mnie wryło w asfalt. To już nawet nie była podłoga, ja dosłownie szorowałam szczęką po ulicy, zaskoczona zarówno jego wyznaniem jak i bezpośredniością.
Miałam mu powiedzieć, że przyjaciele nie powinni tak mówić, że on nie powinien tak mówić, ale zamiast tego zrobiłam najgłupszą rzecz, jaką zrobić w tamtej chwili mogłam — wytłumaczyłam się.
— Pete, Nick jest gejem — powiedziałam, a kiedy Parker podniósł na mnie zaskoczony wzrok, zacisnęłam tylko mocniej usta. — Dlatego zerwaliśmy. Albo raczej to on zerwał ze mną.
Tego pan Parker się chyba nie spodziewał. Zresztą, nic dziwnego; ja żyłam w tej błogiej nieświadomości od piątej klasy podstawówki, kiedy tylko zaczęliśmy się zadawać.
— Czekaj, ale jak to...? Ale, że w sensie...? Że co...? — zacinał się co chwilę Pete, więc nadęłam tylko policzki, czekając, aż przyswoi nowe informacje. Chyba już przyswoił, patrząc po tym, w jaki sposób sapnął. — Hej, czyli to dlatego tak wypytywał o Marco!
Chwila, że co do...? Jakie wypytywał o Marco, halo, dlaczego ja się dowiaduję o wszystkim ostatnia?
O mój Boże. Czy mi się wydaje, czy Jenkins wjebał się właśnie w trójkąt? I, co najgorsze, każdą z jego stron lubiłam.
— Tak, EDITH, Brad jest celem — rzucił znów ciszej i z większą irytacją Peter. Dobra, teraz to już w ogóle nie ogarniałam, co jest grane.
— Inicjuję punkt ataku.
Peter zesztywniał.
I ja zresztą też, bo ten głos jakiejś babeczki, wydostający mu się z dziwnych okularów, był chyba ostatnią rzeczą, której bym się teraz spodziewała. Jak ma jebnąć, to już wszystko, co się ograniczać.
— Emm... co inicjujesz? — sapnął z nerwowo Parker.
— Wybrano punkt ataku. Wysyłam jednostkę likwidującą.
Zamrugałam, wpatrując się we wciąż sztywnego Petera i wreszcie odzyskałam czucie w twarzy.
— Jaką jednostkę? — zapytałam, w duchu modląc się, żeby nie odpowiedział tak, jak okulary.
O ile nie dostałam schizofrenii i okulary faktycznie gadały. Ten dzień serio był jakiś dziwny.
— O mój Boże — rzucił wystraszony Peter. — Przecież ona go zabije.
On chyba serio chce, żebym ja zeszła na zawał.
— Ale kogo?
— No Brada — pisnął chłopak, ręką machają w stronę siedzącego prawie na końcu autokaru chłopak. Chwila, to nie on podszedł do mnie przed końcem postoju? — Zrobił mi zdjęcie jak przymierzałem nowy strój. Znaczy się, akurat wtedy byłem tylko rozebrany, ale stała tam też jakaś babka i trochę dziwnie to wygląda. Zagroził, że pokaże tobie, MJ i całej reszcie.
Wiem, że się powtarzam, ale — co kurwa?!
Czy ten facet był normalny, do cholery? I jeden, i drugi — bo przecież nie wtykania nosa w nieswoje sprawy jest tak samo ciężkie jak zamknięcie drzwi na klucz.
Parker, idioto.
Wychyliłam głowę w stronę tylnych siedzeń i wygięłam się trochę, kiedy Parker zawisł ponad mną. Cholera. Jeśli to coś, co pędziło na nas z prędkością światła nie było ptakiem na sterydach, zostanę osądzona za współudział w masowym morderstwie.
— Wypas pingle, Parker. Ile za nie dałeś?
Spojrzałam w bok, gdzie siedział jeden z najbardziej wkurwiających ludzi tego świata, trzymając w ręku okulary Petera. Ja naprawdę nie miałam do tego chłopaka słów, przecież to było aż niemożliwe, że jemu się udało od kilku lat nie zdradzić przypadkiem superbohaterskiej tożsamości.
— Oddawaj to, zjebie — warknęłam na Flasha, co mało go jednak ruszyło. Zamiast tego założył oksy na nos i zrobił jakąś głupią, niby modelową minę.
— Flash, ja mówię poważnie — odezwał się tym razem Pete. Nachylił się nade mną jeszcze bardziej, trochę zgniatając mi żebra, żeby ręką spróbować zabrać przygłupowi okulary.
I ja naprawdę nie wiem, czy on mu przyłożył celowo. Ale fakt był taki, że kiedy tylko przyłożył, Thompson padł na fotel jak zabity.
— Stary, wyjdź za mnie — rzuciłam, całkiem poważnie, patrząc na nieprzytomnego karaczana. — Od dzisiaj jesteś moim ulubionym bohaterem.
— Przepraszam — rzucił w stronę nieboszczyka Pete. Zaraz potem wstał i zerknął na mnie, pingle znów zakładając na nos. — Myślałem, że już jestem. A ty, EDITH, nie zabijaj Brada.
— Peter, czy chcesz odwołać atak na Brada Davisa?
— Czy tu uderzyłeś Flasha? — odezwała się jakaś dziewczyna, która w zeszłym roku chodziła chyba z Nedem na hiszpański. Nie wiem, skądś ją w każdym razie kojarzyłam.
— Nie — parsknął nerwowo Peter.
I EDITH uznała to chyba za swoją odpowiedź. Bo, kiedy powiedziała cicho coś o ostrzale, wątpliwe, żeby miała na myśli strzelanie do kaczek w parku.
Świetnie. Po prostu świetnie. Tak to jest, jak dasz dziecku drogie zabawki.
Peter wystrzelił w kierunku kierownicy sieć, przez co autokarem zatrząsnęło, a on sam wylądował prosto na mnie, rozkładając mnie plackiem na obu fotelach i miażdżąc głowę, wątrobę oraz prawą nerkę. Faktycznie nieco przypakował.
— Ej, kolego, to nie jest autobar! — krzyknął zdenerwowany pan Harrington.
— Czy ciebie pogięło? — dołożyłam ciszej ja. Z tym, że ja mówiłam akurat do Parkera.
Frajer znów zgubił okulary, wiec rozejrzałam się pospiesznie, żeby znaleźć je zaraz na schodku, tuż pod moją nogą. Zabrałam je z podłogi, dźwignęłam się z powrotem do siadu i wcisnęłam mu w rękę oksy tak szybko, że znów prawie ich nie upuścił.
— Peter, posadź zadek w fotelu i zapnij pasy, już! — zawołał jeszcze raz pan Harrington.
Spojrzałam na Parkera spanikowana i mało co, a obgryzłabym paznokcia. To zdecydowanie nie na moje nerwy.
— Patrzcie, małe kózki! — Peter wskazał palcem widok na oknem.
Najpierw sama się tam odwróciłam, chyba bardziej z rozbiegu, niż faktycznie licząc na zobaczenie kózek, ale opamiętałam się w od razu, kiedy tylko ten wyskoczył przez szyberdach.
Pojebało go. Jak nic. On miał jakieś problemy ze sobą, swoją psychiką i obsługą zaawansowanej technologii — szczególnie, jeśli była to broń.
Wyjrzałam przez środek, żeby w oknie Flasha zobaczyć wybuchającego drona i przełknęłam cicho ślinę. Albo może i nawet nie cicho.
Peter wylądował znów na ziemi, więc obrzuciłam go rozgniewanym spojrzeniem, zestresowana opadając na oparcie fotela. Wyglądał, jakby przebiegł maraton, a włosy miał rozwiane gorzej niż gdyby odwiedził nas znów huragan Kaśka.
— Ja tam nie widzę żadnych kózek — mruknął pan Dell.
Peter zerknął na mnie, ledwo łapiąc oddech, a ja sprzedałam mu kopa w kolano. Jeśli jeszcze kiedyś narazi mnie na taki stres, wystawię mu fakturę za terapeutę.
— Pewnie myślisz, że nikt nie zauważył, prawda? — odezwała się do Petera Betty, głosem dziwnie spokojnym i jakby z deka podejrzliwym.
— Czego? — zapytał, zipiąc.
No ba, że ktoś zauważył! Idiota wyskoczył przez szyberdach, żeby rozwalić drona, który wybuchł potem na ulicy — trzeba być głupim, żeby tego nie zauważyć!
— Twojej nowej stylówki. Jest ekstra.
... dobra, nieważne.
Peter pokiwał jej wdzięcznie głową, opadł ciężko na swoje siedzenie i zaczął powoli normować oddech, oczy trzymając przez chwilę zamknięte. Nie wiem, co sobie myślał, kładąc mi głowę na ramieniu i co myślałam sobie ja, gdy przyłożyłam polik do jego zmierzwionych włosów — zgaduję, że w tamtej chwili nie myśleliśmy po prostu oboje.
— Kiedyś zejdę przez ciebie na zawał — mruknęłam, wolną ręką uderzając go w brzuch. — Czeka cię sporo tłumaczenia, wiesz o tym, no nie?
W odpowiedzi jedynie się zaśmiał, cicho i ze zmęczeniem, włosami łaskocząc nagą skórę mojej szyi. A ja, mimo wszystkich stresów dzisiejszego dnia, pierwszy raz od dawna poczułam się naprawdę spokojna.
the ship is slowly sailing
no i pojawiła się larka, czyli kochane bobo rusyfikacja i po więcej tej dziecinki odsyłam was do jej opka o zakopywanych ziomkach
w ogóle to miałam wrzucić ten rozdział wczoraj, ale trochę przerosła mnie ilość poprawek i takim oto sposobem pojawił się on dopiero teraz. ale lepiej późno niż wcale, no nie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro