Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

05. HOW TO TRANSLATE "OH SHIT" INTO ITALIAN.

     To była kara za grzechy; za pracownię, Parkera i za wszystkie okruszki, które zgarniałam ze stołu na dywan. Ja powinnam paść na kolana i modlić się do Boga, któregokolwiek, żeby dał mi przeżyć te piekielne katusze.

— Daj, wezmę twoją torbę — odezwał się Marco, więc odwróciłam w jego stronę głowę, mając zamiar podziękować. Ale nie chodziło mu najwidoczniej o mnie, bo właśnie odbierał od Zoe plecaczek w stylu vintage, w którym jakimś magicznym cudem zmieściła wszystkie ważne rzeczy. — No co? — spojrzał na mnie zdziwiony. — Twoje też wziąć?

— Nie, kurwa, połaskotać — sarknęłam. Jego tępota mnie czasem dołowała. — Sama sobie poradzę, łaski bez.

Już miałam zamiar podnosić walizkę do góry, żeby włożyć ją do tych zamykanych pierdolników, które mieliśmy nad głowami, ale nagle tobołek zrobił się jakby lżejszy, więc spojrzałam automatycznie w bok, nie orientując się, co jest grane.

— Złość piękności szkodzi. — Nick uśmiechnął się półgębkiem i odebrał ode mnie walizkę. Żeby włożyć ją na górę, musiał podnieść wysoko ręce, więc ja wleciałam na oparcie siedzenia, próbując nie zaburzyć naszych przestrzeni osobistych.

Ładnie pachniał.

— Widzisz? — wtrącił się Jenkins. — To dlatego ci ta zmarszczka wyskoczyła.

Nie wiem, czy faktycznie miałam jakąś zmarszczkę, czy faceci byli po prostu spaczonym gatunkiem, ale nie podobało mi się, że ten szatan tak szybko przekabacił mojego nowoorleańskiego anioła na swoją stronę. I ich złączone ze sobą śmiechy też mi się nie podobały.

— Marco! — Zoe spojrzała gniewnie na wyżej wspomnianego i uderzyła go przelotnie w ramię, żeby zaraz potem skupić się na mnie. — Nie słuchaj go, skarbie, jesteś piękna.

I czym ja sobie na takie dziecko zasłużyłam?

Posłałam młodej buziaka w powietrzu, na co ta uśmiechnęła się tylko słodko i wróciła do patrzenia, jak Marco upycha do schowka jej plecak. Jemu zajęło to dłużej niż Nickowi.

Ha, frajer.

— Siadasz z nami? — zapytałam blondyna. Ten zmarszczył tylko nos i przewiesił dłonie przez oparcie fotela, brzuchem wbijając się w jego bok. Zawsze byłam od niego niższa, i to sporo, bo facet był prawie wzrostu Marco, ale teraz czułam się dosłownie jak karaczan.

— Chciałbym. — Zrobił grymaśną minę. Zaraz potem pokazał głową na siedzącą niedaleko dziewczynę o burzy ciemnych loków, kręcącą głową w rytm słuchanej przez słuchawki muzyki. — Ale nie wypada wystawić koleżanki do wiatru, zbyt często pomaga mi na biolce.

Boże, chyba prędzej bym poszła z powrotem na fizykę, niż wybrała biologię. Wolałam zagrożenie od rozcinania żab.

Znaczy, to ponoć tylko szkolna legenda i nikt wcale żadnych płazów rozcinać nie musiał, ale strzeżonego pan Bóg strzeże, a ja czułam się zdecydowanie lepiej, nie mając możliwości sprawdzenia tych plotek. W starciu z sekcją zwłok, niewiedza wygrywała na starcie.

   — Hej!

Znów podskoczyłam, po raz kolejny omal nie schodząc na zawał. Ostatnio mnie tak wystraszyła wibrująca komórka, kiedy mama napisała, żebym dała jej znać jak wylądujemy. Jak ja mam przeżyć kilkunastogodzinny lot, skoro nerwy mi siadają jeszcze przed startem? Przecież ja tu umrę. Śmiercią tragiczną i widowiskową.

— Ty debilu — rzuciłam na wdechu w stronę kuzyna i złapałam się teatralnie za serce. Chociaż, nawet nie do końca teatralnie, nawalało mi jakieś sto na godzinę. — Nie straszy się kogoś z lekiem wysokości na środku samolotu!

Ned nadął policzki, trochę jakby speszony i nic już nie powiedział, żeby zając się wrzucaniem swoich bagaży do schowka. Zaraz za nim stał Parker, dziwnie wpatrujący się w obserwującego Leedsa Nicka i, słowo daję, mało co, a bym parsknęła.

— Wszystko w porządku? — zapytał Pete i zatrzymał się jeszcze na chwilę, zanim Ned wepchnął go na siedzenie po stronie okna. Lęki wysokościowe były u nas najwidoczniej dziedziczne.

— Jak najlepszym. — Uśmiechnął się Nick. — Świetny kapelusz, stary. — Tym razem odezwał się do mojego brata. — Przymierzałem ostatnio podobny, ale mam do nich zbyt odstające uszy.

Nie wiem, gdzie on te odstające uszy niby widział i na cholerę mu jakiś kapelusz (tym bardziej w stylu Neda), ale nie wyglądało, żeby się z Leedsa nabijał. Ciągnie swój do swojego.

— Błagam cię, powiedz, że na miejscu to zdejmiesz — jęknęłam w stronę kuzyna.

— A broń Boże, jeszcze udaru dostanę.

Pokręciłam głową, i przepchnęłam się obok Freemana, żeby zająć w końcu swoje miejsce. Zoe wpełzła już pod okno, a Marco zaklepał miejsce po środku, więc, na całe szczęście, byłam tak daleko od śmiercionośnych krajobrazów, jak tylko się dało.

No i nie musiałam pchać się do kibelka. A to było zdecydowanie dobre posunięcie.

Nick stał jeszcze chwilę obok mojego fotela, przepuszczając idącą za nami grupkę i spojrzał na mój przerażony pysk, ciepło się uśmiechając.

Nie umrzesz, Lorka. Samolot wcale nie spadnie na dom twoich dziadków, to nawet fizycznie niemożliwe. W ogóle nigdzie nie spadnie, nie ma się czym przejmować.

Zacisnęłam dłonie na pasach bezpieczeństwa.

Zginę tu. Zginę jak nic.

   — Dzień dobry — odezwał się nagle nad moją głową Freeman, więc zerknęłam na niego, żeby sprawdzić, z kim rozmawiał. Marco musiał zrobić samo, bo oderwał wzrok od telefonu tak prędko, że mało co, a dostałabym z bani.

Przy naszych fotelach zatrzymał się pan Harrington, kiwający głową na przywitanie Nicka i poprawiający zsuwające się z nosa okulary. Uwielbiałam jeździć z nim na wycieczki. Nie dość, że nie spinał się o wszystko jak poparzony, to potrafił serio fajnie zorganizować uczniom czas.

— Dobry, dobry — odpowiedział. Zaraz potem zerknął w stronę naszej siedzącej trójki i zmarszczył brwi, jakby przypomniało mu się coś ważnego. — O, właśnie, zapomniałem was uprzedzić. Dyrektor kazał mi pilnować, żeby wasza dwójka pod żadnym pozorem nie siedziała razem.

Chyba zakrztusiłam się własną śliną.

Ale jak to nie siedziała razem, przepraszam ja bardzo. To gdzie ja niby miałam usiąść? Na podłodze?

— Proszę pana, ale... — zająknęłam się, samej nie do końca wiedząc, co miałabym powiedzieć.

Zerknęliśmy po sobie z Marco zbici z tropu i aż słuchająca czegoś w słuchawkach Zoe się nami zainteresowała.

— Nie, nie, nie, kochani, nie chcę tu żadnych wybitych szyb. — Nauczyciel pogroził nam palcem, żeby zaraz potem rozejrzeć się dookoła, intensywnie nad czymś myśląc. — O, już wiem. Lorien, wstań proszę. Kolega zajmie twoje miejsce.

Tym razem popatrzyłam na Nicka, zaskoczonego równie mocno co ja. Znów miałam zamiar zacząć się wykłócać, ale pan Harrington uciszył mnie, zanim zdążyłam dokończyć pierwszą sylabę, i skinieniem dłoni pokazał, żebym się pospieszyła.

 Wstałam posłusznie z miejsca i zrobiłam krok w tył, żeby Nick mógł swobodnie usiąść. Zauważyłam, że odwrócił się w stronę siedzącej niedaleko czarnulki i wzruszył przepraszająco ramionami, ale kiedy zerknęłam w jej stronę, ta machnęła tylko ręką. Ja nie wiem, jakim cudem ten skurczybyk podbijał wszystkim serca, ale chcę poznać ten trik.

Pan Harrington położył mi na plecach dłoń i popchnął delikatnie w tył samolotu, dając znać, że to tam usiądę. Jakby nie mogło paść na Jenkinsa. On znacznie lepiej dogadywał się z frajerami z naszego rocznika i dziećmi nieznającymi Pepe pana Dziobaka.

— O, proszę — odezwał się nauczyciel. — Akurat mamy wolne miejsce.

Rozejrzałam się wokół siebie, nadal trochę skołowana, aż w końcu zauważyłam niezajęty przez nikogo fotel.

Cholera. Usadził mnie obok Betty i MJ.

Już chyba wolałabym dzieciaki nieznające Fineasza i Ferba niż laskę, której przyjaciółce odbiłam faceta i ludzką formę najczystszego wyjebania. Serio, nawet Flasha bym przeżyła, przynajmniej miałabym kogo wyzywać, zamiast siedzieć w niezręcznej ciszy.

— Cześć? — uśmiechnęłam się do nich.

Blondynka skinęła tylko, niezbyt zadowolona, głową, a MJ w ogóle się nie przejęła, co mnie nawet jakoś szczególnie nie zaskoczyło. Zacisnęłam usta i przeszłam między rządkami, żeby rzucić się na siedzenie, chociaż trochę delikatnie. Nie wyszło, ale żadna nie zwróciła uwagi.

— Hej, sorki.

Podniosłam głowę, żeby zobaczyć nad swoim siedzeniem Neda, stojącego ze skrępowaniem przed naszą trójką. Wyłamywał palce u prawej ręki, a to zwykle znaczyło, że coś kręcił — co jak co, ale Ned był okropnym kłamcą.

— No więc siedzi przed nami jakaś staruszka, nieludzko wyperfumowana, i... i Peter ma chyba jakieś uczulenie na ten zapach.

Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego grymaśnie. Przecież Peter nie miał żadnego uczulenia.

— No i, Betty, czy mogłabyś zamienić się z nim na miejsca?

Nie no, świetnie.

On wcale nie miał uczulenia, on chciał tu po prostu usiąść, a ja wolałam skoczyć ze spadochronu niż spędzić kilkanaście godzin ze swoim byłym na siedzeniu obok. To było zdecydowanie zbyt niebezpieczne dla mnie, mojej psychiki i napierdalającego dwieście na minutę serca.

— Ma uczulenie na perfumy? — zdziwiła się Betty.

Chłopak zaczął się tłumaczyć, tak nieskładnie i niezręcznie, że już powoli zaczynałam mieć nadzieję, że spali się ze wstydu i po prostu sobie pójdzie. I nie wiem, czy faktycznie by się tak nie stało — i może nawet moja biedna osoba byłaby wtedy uratowana — ale pech chciał, że pan Harrington, siedzący rząd przed nami, nagle zainteresował się cała sprawą i wyglądało na to, że on jeden akurat Nedowi uwierzył.

— Peter ma uczulenie na Perfumy? — zawołał zaaferowany.

Jęknęłam cicho, plecami osuwając się niżej oparcia. Błagam, niech mnie już ktoś stąd zabierze.

— O, wiem coś o tym i to nie są żarty — rzucił śmiertelnie poważnie nauczyciel i podniósł się ze swojego siedzenia. — Już czuję, jak mnie zaczyna swędzieć. MJ, Lori, wstawajcie.

Miałam ochotę płakać. Podniosłam się z fotela, jak kazał nauczyciel i zerknęłam przelotnie w stronę Nicka, Marco i Zoe, mając nadzieję, że w jakiś magiczny sposób prześlą mi koło ratunkowe. Niestety, w tej walce byłam zdana sama na siebie.

— Zajmiecie miejsca chłopaków. — zadecydował. — Ned, ty siadasz z Betty. Peter, chodź, wyciągniemy cię stamtąd.

Świetnie, po prostu świetnie. Chociaż tyle dobrego, że Parker będzie daleko.

Znaczy, nie byłaby to zaraz tragedia narodowa, bo nie chodzi o to, że nie chciałam z nim siedzieć, ale ja po prostu.... Bałam się? Dwanaście godzin ramię w ramię z byłym chłopakiem, do którego wciąż się głupio wzdychało, na pewno nie było zbyt zdrowe. Zresztą, dla nas pięć minut rozmowy to było za dużo, co dopiero cała trasa ze Stanów do Europy.

   Przepuściłam MJ przodem, bo wolałam, żeby to ona zajęła miejsce od okna. Po drodze minęłyśmy się z Parkerem, ale ten nic się nie odezwał, zbyt chyba zażenowany, żeby podchwycić moje spojrzenie. I bardzo dobrze. Przez tego głąba musiałam się przesiadać dwa razy.

— Nie czuję żadnych perfum — zauważyła Michelle, siadając pierwszej.

Zajęłam miejsce obok niej i oparłam głowę o wezgłowie, z ciśnieniem już zbyt wysokim przez to całe przepychanie. Jakby nie mogli nam dać numerków i wpuszczać po kolei.

— Nie dziwi mnie to.

Mulatka spojrzała na mnie dziwnie, ale nic się nie odezwała, zaraz potem odwracając głowę w kierunku szyby. Przewróciłam oczami. Przynajmniej tyle dobrego, że miałam naładowany telefon i kilka gier offline.

Zapięłam pasy, jak nakazała napieprzająca z głośników stewardessa i sięgnęłam do kieszeni bluzy, żeby wyciągnąć słuchawki.

Cholera.

Pomacałam się dokładnie po wszystkich kieszeniach i nie-kieszeniach, sprawdziłam kilka razy, czy nie wypadły mi gdzieś na siedzenie i nawet wychyliłam głowę, żeby sprawdzić, czy nie zgubiły mi się w przejściu. Ale nie było po nich nawet śladu.

Matko Boska, ja je chyba zostawiłam w torbie.

— Marco! — krzyknęłam, ale ten ani drgnął. Mógłby poczekać z włączaniem na maksa hard rocka, aż nie będę go już potrzebować. — Ej, psst! Halo, ludzie, mówię do was!

Nie zareagowało żadne. Żadne, do cholery — ani Nick, ani Zoe, ani Marco.

I na co mi tacy znajomi?

 — Musisz robić wokół siebie tyle szumu?

Przez sekundę myślałam, że mi się po prostu przesłyszało. Ale, patrząc po tym, że MJ zerkała na mnie spode łba, z jedną słuchawką wyciągniętą z ucha, tym razem słyszałam wszystko bardzo dobrze.

— Że co proszę?

— Nic — westchnęła ostentacyjnie brunetka. — Nieważne.

Dobra, ja wiedziałam, że Michelle średnio za mną przepadała i miałam to tak naprawdę gdzieś, bo ona nie przepadała za połową szkoły. Ale, co ja jej niby takiego zrobiłam?

— Masz do mnie jakiś problem, to mi to powiedz — warknęłam, trochę zbyt gniewnie, ściągając zdenerwowana brwi. Nie dość, że zginę w katastrofie lotniczej, to jeszcze obok podrabianej emo.

— Nie mam do ciebie problemu, wyluzuj, laska — rzuciła zaraz MJ, chyba rozbawiona moją reakcją i wyciągnęła z uszu już obie słuchawki. — Po prostu robisz wokół siebie masę zamieszania i to irytujące. Chyba wytrzymasz kilka godzin bez pogaduszek ze swoim chłoptasiem.

Aż mnie wmurowało, no słowo.

Nie robiłam wokół siebie zamieszania. A jeśli już, to na pewno nie masę. Przepraszam bardzo, nie moja wina, że miałam od niej bogatsze życie towarzyskie i wolałam rozmawiać z ludźmi niż obrzucać ich morderczym spojrzeniem.

— Bez pogaduszek z chłoptasiem może tak, z słuchawkami może być gorzej — sprostowałam. Zresztą, co to ją w ogóle obchodzi? Niech sobie załączy na pętli I hate everyone, a mnie i moje zamieszanie zostawi w spokoju.

— Tragedia, naprawdę.

Nadęłam mocno policzki. No co za typiara.

— Dla twojej informacji, kwietniowe wydanie Glamour dowodzi, że muzyka pomaga złagodzić stres, a przy ostatnim starcie mało nie wykitowałam. — Zmrużyłam oczy. Michelle wyglądała, jakby zrobiło jej się trochę głupio, a jej poziom poirytowania z deka spadł. — Lęk wysokości to szmata, nie polecam.

I koniec.

Dziękuję bardzo, przemówienie Lorien Gatsby zakończone, można się rozejść.

Wiem, że nie wszyscy mnie lubili i nie zależało mi też jakoś bardzo, żeby być przyjaciółką wszechświata. Starałam się być dla każdego miła i nie robić sobie niepotrzebnych wrogów, ale nie pozwolę sobie, żeby ktoś — ktokolwiek — oceniał mnie po jakichś swoich dziwnych wyobrażeniach.

— Wystarczyło poprosić.

Zerknęłam kątem oka na dziewczynę, nie spodziewając się, że powie akurat to. Właściwie, po tych kilku chwilach trwającej między nami ciszy, nie spodziewałam się, że powie cokolwiek.

— Powiedziałabyś „nie".

Tym razem to ona ściągnęła brwi, jakby poczuła się zaatakowana. Ale taka prawda — MJ zawsze wydawała mi się niemiła, nieczuła i oschła, a jej poziom zainteresowania wszystkimi wszystkim sięgał poniżej zera. Dlaczego miałaby się teraz przejąć jedną, głupią blondyną z podejrzeniem zawału?

— Niby czemu miałabym powiedzieć „nie"? Nie jestem wredną wiedźmą, bez przesady.

Zerknęłam na nią jeszcze raz, tym razem trochę dłużej.

Dobra, może obie oceniłyśmy się trochę zbyt pochopnie. Bo, tak na dobrą sprawę, ani ja nie znałam jej, ani ona mnie. I byłabym hipokrytką, gdybym stwierdziła, że nie miałam na jej temat wyrobionego zdania.

— Masz w bibliotece Killer Queen? — zapytałam po chwili milczenia. — Działa najlepiej, słowo.

Michelle skinęła głową, żeby zaraz potem wlepić wzrok w telefon i prędko wbić wymagane hasło.

— Jeszcze pytasz?

Stewardessa ogłosiła rozpoczęcie startowania, więc zacisnęłam mocniej usta, biorąc głęboki wdech. Samolotem nieźle zatrzęsło i aż zbledłam, czując, jak wszystkie narządy przerabiają mi się na zupę.

— Trzymaj. — Michelle podała mi jedną słuchawkę, samej wkładając do ucha drugą. Piosenka już się zaczęła, więc trafiłam jakoś w połowę pierwszego zdania i uśmiechnęłam się do niej wdzięcznie, już cała zestrachana.

Trzeba było spisać testament.

— Uprzedzam — chrząknęłam, plecami przylegając jak najszczelniej do oparcia. — Możliwe, że będę drzeć ryja.

   I nie wiem, czy tylko mi się przewidziało, czy może faktycznie stał się cud, ale przez krótki moment byłam z siebie tak dumna i tak zaskoczona jednocześnie, że zupełnie zapomniałam o samolocie, śmiertelnych wysokościach i spadaniu na dom dziadków.

Michelle Jones chyba się do mnie uśmiechnęła.

×××

     Nie wiem, kogo pogrzało bardziej — Neda czy Betty — ale oboje zdecydowanie mieli coś nie tak z głową.

Znaczy się, mój brat był wspaniałym człowiekiem i zasługiwał na fajną dziewczynę, która będzie go kochać, szanować i doceniać, ale po prostu... nie. I już nawet pominę, że ta wielka miłość połączyła ich podczas lotu samolotem.

— Zaraz rzygnę — mruknęłam pod nosem, patrząc z niesmakiem na dziubaskujących sobie Leedsa i blondynę. — Nie, serio, myślałam, że widziałam już w życiu najgorsze, ale zakochany Ned przebija wszystko.

Jeszcze raz usłyszę jego żuczku i rzucę się pod pociąg, słowo.

— Według mnie są słodcy — odezwała się Zoe, wzruszając z uśmiechem ramionami.

Spojrzałam na nich jeszcze raz, próbując nie odczuwać zażenowania. Nie wyszło.

 Przepłynęliśmy pod kolejnym mostem, więc zadarłam głowę w górę, rękoma opierając się o burtę gondoli. Kilku młodych Włochów wychylało się przez barierki, krzycząc chyba „ciao, bella", a mi humor polepszył się niemal od razu.

— No i takie widoki to ja rozumiem — westchnęłam, zsuwając z nosa odrobinę okulary. Czy mi się wydaje, czy jeden pobłogosławił moje oczy topless?

— Dochodzę do wniosku, że jestem europejskoseksualny — rzucił Nick, stojący zaraz obok mnie. Trochę zasłaniał mi słońce, przez co opalałam tylko jedno ramię, ale jego piękne perfumy wszystko mi wynagradzały.

— Zaklepuję tego bez koszulki — zawyrokowałam.

Blondyn mruknął coś, chyba niezbyt zadowolony, na co ja tylko cicho się zaśmiałam. Zoe odwróciła się w naszą stronę, posyłając mi pytające spojrzenie, ale zbyłam ją, marszcząc nos. Wolałam nie obgadywać Nicka przy Nicku.

Rozejrzałam się dookoła, bo MJ znów zniknęła mi z oczu. Rozdzieliłyśmy się przy wsiadaniu do gondoli i od tej pory słuch po niej zaginął.

Sama byłam w szoku, jak genialnie mi się z tą dziewczyną gadało. Serio, nawet nie skapnęłam się, że minęła nam już cała trasa i pilot zaczął podchodzić do lądowania. Laska naprawdę była inteligentna i przy tym błyskotliwa, w swój własny, czarno humorystyczny sposób, więc dało się z nią porozmawiać niemal o wszystkim.

No i znała na pamięć każdy odciek Fineasza i Ferba.

— O, tu jest — zawołałam sama do siebie, lokalizując burzę jej poskręcanych loków. — MJ! Chodź tu do nas!

Spojrzeli się na mnie dosłownie wszyscy. I to były spojrzenia przesiąknięte takim wścibstwem i ciekawstwem, że aż zrobiło mi się niedobrze.

Może faktycznie robiłam czasem zbyt wiele szumu.

— Od kiedy kolegujesz się z Jones? — zapytał zdziwiony Marco, pierwszy raz od wejścia do gondoli podnosząc łeb znad reklamówki. Choroba morska to też szmata, może nawet większa niż lęk wysokości.

— A która godzina? — rzuciłam półżartem.

Miałam wrażenie, że oni też by się z nią zakolegowali, gdyby tylko dała im się poznać. W samolocie, kiedy rozmawiałyśmy, nie zachowywała się tak, jakby nikt i nic jej nie obchodziło. Może była po prostu... nieśmiała? I wolała udawać, że to ona nie lubi ludzi, niż gdyby ludzie mieli znielubić ją.

Marco spojrzał na mnie dziwnie, żeby zaraz potem pokręcić głową i wrócić do wdychania powietrza przez papierową torbę. Powinnam go nagrać i szantażować za każdym razem, kiedy każe mi wchodzić na jakieś wysokie konstrukcje. Stół wliczając.

  — Hej wszystkim. — Michelle stanęła przed całą naszą czwórką, chyba trochę skrępowana i lekko się uśmiechnęła. Zoe, jak to Zoe, pomachała jej ochoczo, a Nick odwzajemnił uśmiech w taki sposób, jakby chciał dodać jej trochę odwagi. Marco też miał chyba zamiar się przywitać, ale łódką nagle zatrzęsło i wcisnął cały łeb do reklamówki.

 Zakochałam się w Wenecji, naprawdę. Budynki, krajobraz, to wszystko było tak piękne, że aż ciężko było mi oderwać wzrok — i Włosi też byli piękni. Ale było tu też od groma wody i zamiast ruchliwych ulic większość ludzi korkowała kanały, także Jenkins nie podzielał mojego zdania.

   W końcu zatrzymaliśmy się pod naszą tymczasową kwaterą, więc odbiłam się od ścianki i odwróciłam w stronę budynku, bo jak na razie stałam do niego tyłem. I, naprawdę, ktoś tam na górze musiał nas mocno nienawidzić.

— Chyba właśnie robią remont — odezwał się pan Harrington, patrząc na popadający w ruinę domek. — Podnoszą standard.

Podziwiałam jego optymizm. Ja bym już szukała w telefonie numeru, na który da się złożyć zażalenie.

 Jenkinsowi nie przeszkadzało najwyraźniej to, że będziemy mieszkać w ruderze, bo wypruł do wejścia jako pierwszy, po drodze dziękując wszystkim bóstwom, że jego morska przygoda już się skończyła. Nie chciałam go martwić, ale czekała nas jeszcze wycieczka w drugą stronę.

Najpierw wyszedł Nick, żeby pomóc Michelle, a potem Zoe. Ja stwierdziłam, że poradzę sobie sama, więc zrobiłam duży krok w przód, jedną stopę stawiając na chodniku, a drugą chcąc odbić się od podłogi łódki.

I niestety sobie sama nie poradziłam.

— Przyznaj, wcale nie chodziłaś na pilates — Zaśmiał się Peter, łapiąc mnie za rękę.

Jasne, że chodziłam. Całe dwa dni.

— Dzięki — sapnęłam, kiedy udało mi się w końcu wykaraskać z gondoli.— Poradziłabym sobie sama, rzecz jasna, ale miło, że jesteś dżentelmenem.

— Właśnie widziałem, jakbyś sobie poradziła.

Miałam ochotę pokazać mu język, ale ograniczyłam się tylko do cichego przedrzeźniania i szturchnięcia w bark. Prawie wszyscy ustawili się już pod wejściem do hotelu, chyba magicznie licząc na to, że uda im się przepchnąć na sam początek, więc wychodziło na to, że Parker na mnie zaczekał.

Nienawidziłam go. I tego, że był tak kochany też nienawidziłam.

  Weszliśmy do środka równo i spojrzeliśmy po sobie dosłownie w tej samej chwili i to z dosłownie takim samym rozczarowaniem. Wenecja może i była piękna, ale ten hotel stanowił bardzo wyjątkowy wyjątek.

— Uwaga grupa! — zawołał pan Dell, wychodząc na przód naszego małego zgromadzenia. Cholera. Wdepnęłam w kałużę. — Zostawcie bagaż i spotykamy się w muzeum Da Vinci o trzeciej.

— Zaraz mi buty przemokną — rzuciłam po cichu w stronę Petera.

Ten zerknął pod nogi i mruknął jakieś aj, widząc, w jakim stawie wylądowałam. Zaraz potem złapał mnie za rękę, żeby pociągnąć bliżej siebie — ustawił się na jakiejś wybrzuszonej desce, więc miał chociaż trochę bardziej sucho od reszty — i stanął zaraz za mną. Nie wiem, czy nie zwrócił na to uwagi, czy zrobił to po prostu specjalnie, ale nie dość, że wciąż trzymał dłoń na moim ramieniu, to przysunął się tak blisko, że z każdym kolejnym wdechem jego koszulka stykała się z moją.

Cholera, był skurczybyk dobry.

— Jak wiadomo, co kraj to obyczaj, a w Wenecji skarpety mają być mokre.

Chciałabym móc powiedzieć, że zarejestrowałam sens słów pana Della od razu, ale byłam tak zaaferowana wstrzymywaniem oddechu, że zajęło mi to kilka otępiających chwil. On to robił celowo. Nie mam pojęcia, co chciał tym osiągnąć, ale coś chciał na pewno i to na sto procent wykraczało poza granice zwykłej przyjaźni.

Chyba zaraz oszaleję.

 — Lori! — krzyknęła ze schodów Zoe, machając ręką, jakby chciała pokazać, gdzie jest. — Chodź, musisz zobaczyć nasz pokój!

Reszta wycieczki zaczęła się rozchodzić, więc wyprułam prędko do przodu, nie patrząc na to, że wenecka woda zaraz rozklei moje nowe trampki.

×××

     Powiem tak: Włosi to na pewno jakiś odrębny gatunek.

To po prostu niepojęte, żeby człowiek był tak piękny, tak opalony i tak chudy jednocześnie. Idę o zakład, że w całym kraju posprzedawali dusze diabłu. No innej opcji nie ma.

Znaczy się, nie wszyscy byli akurat chudzi, ale jeśli już, to szło to zwykle w parze z piękną twarzą. Tymczasem moja, opalana śródziemnomorskim słońcem, przypominała buraka.

— Dobra, szybkie pytanie — odezwał się Nick, opierając plecy wygodniej o fotel i zerkając znacząco w stronę placu Marco Polo. — Co z tym facetem nie tak?

Odwróciłam głowę, kubek z mrożoną kawą stawiając na podkładce i zmarszczyłam brwi. Nawet nie musiałam zgadywać, żeby wiedzieć, że chodziło mu o Thomspona. Jedynie on mógł przyciągnąć taki komentarz.

— A, to tylko Flash. — Machnęła ręką MJ. — Taki szkolny błazen.

— Tyle, że wydaje mu się, że jest fajny. — dodałam.

Nick skinął głową, jakby chciał niemo dać, że rozumie sytuację i wrócił do popijania swojego espresso. Nie wiem, jakim cudem on i MJ mogli uważać je za lepsze niż mrożone latte z bitą śmietaną i podwójnym karmelem, ale, jak to mawiają, nikt nie jest idealny.

A ja raz na rok mogłam sobie pozwolić na kilka kalorii i banknotów za dużo.

— Zwijamy się? — zagaiłam, łapiąc słomkę w usta i odblokowałam ekran komórki. — Marco pisze, że już wyszedł i czeka jeszcze na Zoe.

Dziwnym było, że Stevensówną przycisnęło z sikaniem bardziej niż mnie, bo zwykle to ja latałam za nią, błagając, żeby skoczyła ze mną do kibelka. Ale po tym, jak wypiła całą butelkę wody, przechadzając się między straganami, miała prawo ciągać nas po toitoiach.

I w kolejce po kawy też ją przycisnęło, tak samo jak królewicza Jenkinsa, więc poszli razem, a ja złożyłam zamówienia za nich.

— Nie chce mi się — westchnął Nick, jeszcze bardziej rozwalając się na siedzeniu, więc teraz praktycznie na nim leżał. — Chyba zmienię nazwisko na Lorenzo i tu zostanę.

— Powodzenia życzę — mruknęłam, chowając rzeczy do torebki.

— Ej, ale to wcale nie głupi pomysł. Założyłbyś jakąś pizzerię i dał nam zniżki.

Spojrzałam na Michelle z nikłym uśmiechem i wstałam od stolika. Nie wiem, jak oni sobie wyobrażali mnie, niosącą trzy wielkie kubki mrożonej kawy, ale chyba trochę ich z tą kreatywnością poniosło. Ja nie potrafiłam donieść nawet miski z kuchni do salonu.

— A zapomnij. Zbankrutowałbym przez was.

Poszłam przodem, nie czekając na pozostałą dwójkę, bo znając życie, wtedy ruszaliby się jak muchy w smole. A tak to nie dość, że zebrali tyłki w trybie przyspieszonym, to jeszcze odbębnili sobie cardio.

A taka ze mnie dobra koleżanka.

  Kątem oka zauważyłam pana Harringtona, próbującego zrobić sobie zdjęcie jakimś aparatem starszej generacji, więc przystanęłam, żeby poobserwować rozwój wydarzeń. Miał facet sporo szczęścia, bo postawił go na brzegu mostu i mało co, a wpadłby do wody.

A nie... On serio wpadł do wody.

Ten człowiek zasługiwał na więcej dobrych rzeczy w swoim życiu, naprawdę. Nie wspominając o jego pochrzanionej żonce, która — według szkolnych plotek — uciekła z młodszym od siebie facetem, pozorując wypstrykanie. No bo? Jak można zostawić kogoś takiego jak pan Harrington?

— Ej, co wy na to, żeby wyswatać z kimś pana Harringtona? — zagaiłam, patrząc bacznie na wyżej wspomnianego. — Przydałaby mu się jakaś ogarnięta babka.

— Mówiłaś, że Jess jest wciąż singielką.

Po pierwsze — mało nie dostałam zawału, słysząc nad uchem Marco — a po drugie — własnej matki swatać nie miałam zamiaru. Ona niezakochana miała już problemy, co dopiero jakby ją nie daj Boże ustrzelił amor.

— Dobra, nie było tematu. — Skrzywiłam się. — Pęcherze opróżnione?

Opróżnione, patrząc po tym, że zarówno Marco jak i Zoe dorwali się od razu do swoich kawusiek. Nie no, bo ja wcale nie wypluwałam sobie języka, próbując porozumieć się z kasjerkami, żadne dziękuję mi się nie należy.

— Gorąco tu jak w Piekle — stęknęła Zoe. Faktycznie była cała zgrzana. — Zaraz umrę, jeśli nie włączą nam jakiejś klimatyzacji.

— Zozol, ale my jesteśmy na świeżym powietrzu.

Stevensówna zmierzyła Marco groźnym spojrzeniem, co mogło oznaczać jedynie tyle, że zdążyła już wypocić dzisiejsze pokłady naturalnej uprzejmości. Temperatura powyżej dwudziestu pięciu stopni uwalniała z niej szatana.

 Zerknęłam na zegarek — zostało nam dwadzieścia minut do zbiórki, więc mogliśmy bez pośpiechu przejść się jeszcze nad port, jak wcześniej planowaliśmy. A raczej MJ planowała. Ja oglądałam się za pięknymi Włochami.

— Chyba znalazłam swoje ulubione słowo — odezwała się Michelle. Kiedy na nią zerknęłam, wzrok utkwiony miała w komórce, i mało co nie w wpadła na idącego przed nią Marco. — Boh — rzuciła, tym razem w moją stronę.

Ściągnęłam brwi. Może i byłam strachliwa, ale bez przesady.

— Ale się boję — jęknęłam teatralnie.

Michelle zaśmiała się krótko, żeby zaraz potem wyciągnąć w moją stronę komórkę i odgarnąć w tył rozwiane włosy.

— To takie włoskie ziom, spieprzaj. W jakimkolwiek kontekście byś tego nie użyła, raczej nie wyjdziesz na miłą osóbkę.

— Coś jak przeciwieństwo aloha?

Podniosłam głowę, nagle bardziej ożywiona, słysząc swoje rodowe słówko. Jak byłam młodsza, potrafiłam mówić tak do obcych ludzi na ulicy — niestety, na Hawajach było to mniej dziwaczne, w Nowym Orleanie patrzyli na mnie jak na wariatkę.

— Ej, ale aloha to ty mi zostaw w spokoju — żachnęłam. — Proszę o szacunek dla moich korzeni.

— Lors, jesteś Hawajką tylko w jednej czwartej, i to niebiologicznie.

— Ale też się liczy.

Zawsze miałam lepszy kontakt z dziadkami Khalani niż Gatsby, w dużej mierze dlatego, że babcia i dziadzio bardzo dbali o relację z mamą. Zanim postanowili wrócić do Hawajów, i zamieszkać tam na stałe, wpadali do nas w niemal każdy weekend — potem dzwonili przez Skype jeszcze częściej.

Tak więc aloha było w moim domu cieplejszym słowem niż kocham cię.

   — Boh!

Spojrzałam na Michelle, nagle zeskakującą ze schodów i zmarszczyłam czoło. Przez chwilę myślałam, że chciała po prostu odstraszyć jakiegoś włoskiego natręta, ale kiedy turysta z super długą brodą odstąpił mi widok, zorientowałam się, że to nasz przyjazny, sąsiedzki natręt.

— O, hej, Pete — przywitała się miło Zoe. Ona i chłopaki chyba nie mieli zamiaru iść w stronę Parkera i Jones, bo skręcili w bok, bliżej przejścia do portu.

Peter pomachał nam wszystkim, trochę dłużej uśmiechając się w moją stronę. Albo mi się tylko wydawało. W sumie, bardzo możliwe.

 Byliśmy już praktycznie przy miejscu zbiórki, więc widziałam więcej ludzi ze szkoły, ale żadne jeszcze nie zbierało się pod pomnik rybaka. Czy kim on tam był.

Pokazałam Zoe, że zaraz do nich dołączę i przedreptałam radośnie po schodkach, lądując elegancko na niższej części chodnika. Trafiłam akurat w moment, kiedy MJ wyjaśniała Parkerowi swoje magiczne słowo.

— Ma milion znaczeń; nie wiem, weź się odczep. Albo nie wiem i weź się odczep. To najlepsze, co jest we Włoszech. No, może poza espresso.

Kłóciłabym się, moja kawusia była jednak o jeden szczebel wyżej. I pizza, Boże, dałabym się pokroić za kawałek dobrej pizzy.

— O, czyli popijałyście espresso. — Skinął głową Peter.

— Przepraszam ja ciebie bardzo, ale twój jednostrzał mojemu cudeńku nie dorasta do pięt — wtrąciłam, wpychając się między nich. — Ona popijała, ja wzięłam sobie mrożoną kawkę. Chcesz łyka? Tylko uważaj, serio jest zimne.

Wyciągnęłam w jego stronę słomę, więc nachylił głowę, żeby się do niej przyssać. Jego definicja słowa łyk musiała trochę różnić się od mojej, bo przez niego poziom kawy zjechał mi dwie kreski w dół.

— Karmel? — Ściągnął rozmarzony brwi, oddając mi słomkę.

— Podwójny.

Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek chciałby podbić serce Petera Parkera, zdecydowanie powinien postawić na podwójny karmel. Działał na niego jak afrodyzjak.

  Podszedł do nas jakiś gościu, z całym wiaderkiem pięknie pachnących róż, więc uśmiechnęłam się do niego uroczo, po cichu licząc, że którąś dostanę. Ale jemu chyba bardziej spodobała się MJ, bo wyciągnął w jej stronę jednego kwiatka i ładnie uśmiechnął.

— Germany? No, America! — zagabnął ze śmiesznym akcentem.

Boh.

To magiczne słowo chyba faktycznie działało, bo facetowi mina zrzedła w sekundzie i, obrażony, schował różę do wiaderka.

A ja to co? Pies?

Aloha! — Uśmiechnęłam się do niego szeroko, wyjmując sobie jednego kwiatka. Jak faceci o mnie nie dbają, to sama zadbam, łaski bez.

Koleś zaczął coś mruczeć o euro, więc pokiwałam tylko głową, udając głupią i odwróciłam się w swoją stronę. Nawet gdybym chciała zapłacić, wszystko pożarła mi kawusia, więc w chwili obecnej byłam bez przyjaciół, chłopaka i centa przy duszy.

— Ty mów boh, ja będę zgarniała bukiety — rzuciłam do MJ.

— To będzie moja nowa supermoc.

Zaśmiałam się pod nosem, podnosząc kwiatka na wysokość twarzy i parę razy uderzyłam z nudów folią o polik. Mogliby jeszcze rozdawać darmowe wachlarze, nie obraziłabym się.

— Ej, a jak przetłumaczysz o cholera? — zapytałam po kilku krokach spędzonych w cichy. — To moje ulubione słowo. Zawszę, jak coś spieprzę, mówię o cholera i jakimś magicznym cudem uchodzi mi na sucho.

— Widzisz? — Zaśmiał się Pete. — Ty też masz supermoc.

Miałam ich akurat sporo, od wdzięku osobistego zaczynając. Gdybym była Simem, tę umiejętność rozwinęłabym do dziesiątego poziomu.

Oh merda — odpowiedziała ze śmiechem Michelle. — I po akcji w pracowni wierzę ci na słowo.

Akcja w pracowni to była dosłownie akcja tego roku, nikt mi nie wmówi, że było inaczej. Ale tutaj oklaski należą się Jenkisowi i trzęsącej się łapie Denis, która nie potrafiła podpisać normalnie probówek.

   Stanęliśmy nad brzegiem kanału, a MJ przykucnęła koło drewnianej barierki, żeby porobić zdjęcia. Rozejrzałam się dookoła, po części szukając Marco, Zoe i Nicka, a po części z najzwyklejszych nudów. Ich co prawda nie znalazłam, ale Ned i Betty, trzymający się za ręce w jednej z pływających gondol, zdecydowanie zdobyli sobie moją uwagę.

— Mam tylko nadzieję, że my nie byliśmy tak obrzydliwie słodcy — mruknęłam do Petera, a kiedy spojrzał na mnie, nie kapując, skinieniem brody wskazałam na świergolącą parkę. — Jeśli tak, wisimy znajomym spore odszkodowanie.

Peter przekrzywił głowę i obrzucił spojrzeniem najpierw zakochanych, a potem mnie.

— Nazywałaś mnie kretynem, nie żuczkiem.

— Przepraszam bardzo, raz powiedziałam do ciebie kochanie.

Szatyn uśmiechnął się, językiem przejeżdżając po dolnej wardze i spojrzał przed siebie.

— To byłem ja — sprostował z głupim uśmiechem.

Ściągnęłam brwi; kurde, faktycznie. Ja najczęściej mówiłam mu po prostu Pete.

 Uśmiechnęłam się niekontrolowanie, czując, jak ten się we mnie wpatruje i zacisnęłam wargi. Dobra, może i mało było we mnie z romantyczki, ale wiedział, jaką dziewczynę sobie wybierał. A w moich ustach słowo kretyn brzmiało prawie jak najdroższy.

Peter szturchnął mnie ramieniem, chyba chcąc, żebym przestała siedzieć cicho, więc zaraz potem oddałam mu tym samym. I chwilę się tak przepychaliśmy, śmiejąc z siebie i do siebie nawzajem, na moment zapominając o wszystkich niezręcznościach i krępacjach, jakie były ostatnio między nami.

Dopóki ten cały nie zesztywniał.

I ja też zaraz zesztywniałam — bo, kiedy woda prysnęła nagle kaskadą w górę, mocząc i strasząc całą przystań, mój mózg dosłownie zaliczył error.

Oh merda! — krzyknęła jakaś dziewczyna obok nas.

Lepiej bym tego nie ujęła. 







*grające marakasy* panie i panowie, właśnie rozpoczęliśmy europejską wycieczkę!

szczerze mówiąc, jest to jeden z moich ulubionych rozdziałów, bo zaczyna kilka wątków, dla których dosłownie żyję. Plus, kocham sceny lorki ze spółką zło

następny wleci jakoś za tydzień/dwa. zależy, czy będę wracała w tym tygodniu do chaty tak martwa jak wracałam teraz

ciao (tak klimatycznie)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro