01. HOW TO GET GROUNDED.
Krótko mówiąc, miałam przesrane.
Nie wiem, może ta pechowa figurka, którą prawie zbiłam na wycieczce w muzeum, faktycznie miała jakieś magiczne moce — a może Jess przez całe życie mnie okłamywała i tak naprawdę urodziłam się w piątek trzynastego — ale tego serio było za wiele. Tym razem nawet nie zrobiłam nic złego! No, przynajmniej nie naumyślnie. Nie moja wina, że fiolki w pracowni są podpisywane przez dysgrafa, a partner z ławki nadpobudliwy.
— Pokryjemy wszystkie koszty sprzątania — zadeklarował pan Jenkins, ściskając ramię załamanej, siedzącej na fotelu żony. — Przecież nie zrobiliby tego specjalnie. Wypadki chodzą po ludziach, a...
— Za takie wypadki trzeba ponieść odpowiedzialność — przerwała mu Denis. — A pańskie dziecko prawie zdemolowało całą pracownię.
No nie przesadzajmy, wcale nie było tak źle. Kilka plam po kwasie na linoleum i wybita szyba to nie koniec świata.
Tata Marco spojrzał na mnie i przewrócił oczami, uśmiechając się tak, jakby chciał niemo dać znać, że załatwi tę sprawę. Jezu, ile bym dała, żeby Jess też miała takie podejście. Ale nie — ja jestem przecież pomiotem szatana i na pewno mały włos nie wysadziłam pracowni specjalnie.
Szkoda tylko, że nie spaliło Denis.
Na świecie było tylu genialnych nauczycieli, a musieli dać na to stanowisko akurat ją. Gdyby poprzednia nauczycielka nie odeszła na emeryturę podczas tych feralnych pięciu lat, moje życie byłoby piękniejsze.
— Ale my nie chcieliśmy źle — wtrącił Marco, drapiąc się z westchnieniem po czole. — To naprawdę był wypadek.
— Nie nasza wina, że fiolki z chemikaliami są podpisywane po chińsku — poparłam go, kręcąc trochę zbyt chaotycznie głową.
...i kiedy Denis wciągnęła głośno powietrze, od razu zrozumiałam, że mocno tych słów pożałuję.
— To ja je podpisuję, panienko Gatsby! — zawołała oburzona strzyga i aż podskoczyłam, gdy nagle znalazła się obok mojego fotela. — Jako karę proponuję usunięcie tej dwójki z listów uczestników wycieczki po Europie. Może to nauczy ich odrobiny szacunku.
No to są chyba jakieś jaja! Nie mogła nam zabronić jechać do Europy, chyba jej się coś w tym stuletnim łbie poprzestawiało. Nie miała do tego najmniejszego prawa i patrząc po reakcjach reszty znajdujących się w gabinecie osób, nie tylko ja tak myślałam.
— Nie uważa pani, że to trochę przesada? — odezwał się dyrektor. On też wydawał się bać Denis, ale jako jedyny mógł jej tu faktycznie zwrócić uwagę.
— Dajcie im jakieś prace społeczne, ale nie skreślajcie z wycieczki. Dzieciaki nie zrobiły tego naumyślnie.
Zerknęłam kątem oka na Jess, która, ruszając ze zdenerwowania szczęką, odezwała się w tej konwersji po raz pierwszy. Nie no mama, lepiej później niż wcale.
— Poza tym, to ich ostatni rok — dorzuciła pani Jenkins. — Nie będą mieli więcej takiej okazji.
To akurat nie do końca prawda, bo w przyszłym roku planowałam szepnąć Stanom słodkie pa pa i rzucić się w wir europejskich przygód, zawierających w pakiecie imprezy i tani alkohol — problem w tym, że najpierw musiałam na tę wycieczkę zarobić. Jasna sprawa, teraz też nie jechałam za darmo, ale praca u pani Carlsberg to tak naprawdę nie praca, także dostawałam hajs za całodniowe przymierzanie ciuchów. Plus, większość opłacała Jess.
Niestety, nie każdy jest takim geniuszem jak mój przygłupi brat i nie dostaje wykurwistego dofinansowania.
Głąby łożą kasę na stół. Sporą kasę.
Tak czy siak, sęk w tym, że teraz jechałam na pewno po taniości. No i z całym rocznikiem. A raczej czterema.
— Nikt nikogo z niczego nie będzie wykreślał, spokojnie — odezwał się w końcu pan dyrektor, machając dłońmi w uspokajającym geście. Zaraz potem spojrzał na mnie i Marco, natychmiastowo zwieszających w dół pechowe głowy i westchnął litościwie. — Przykro mi, ale muszę obniżyć wam zachowania. Do tego zajmiecie się sprzątaniem sali i do końca tygodnia chcę was widzieć wpisanych do którejś z końcoworocznych aktywności. Możecie dekorować salę na bal, pomagać przy robieniu księgi pamiątkowej, cokolwiek; decyzja należy do was. Macie się po prostu przy czymś udzielać.
Skinęłam głową, w duchu głośno wzdychając. Kochałam tego faceta, no po prostu go uwielbiałam. On i pan Ernest byli moimi ulubionymi osobami w tej zapchlonej szkole. No, przynajmniej odkąd pani Hamelin i sprzątaczka w krwistoczerwonych okularach przeszły na emeryturę.
Znaczy się, ja ogólnie lubiłam Midtown — do czasu, aż nie miałam od niego pięcioletniej przerwy.
Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie zmiany, które nastąpiły w tej szkole przyczyniły się jedynie do polepszenia jej wizerunku — więcej tablic multimedialnych, automatyczne spłuczki w toaletach, nowsze meble i świeżo malowane ściany naprawdę zachęcały do nauki tutaj.
Ale problemu nie stanowił budynek.
W Midtown nie było już prawie nikogo, kogo bym znała. A nawet jeśli, wszyscy wydawali się po prostu inni. Młodsi krępowali się przed starszymi, starsi przed młodszymi; nagle wszyscy wydawali się być nowi, obcy, jakbym pierwszy raz widziała ich wszystkich na oczy.
Został mi tylko Marco. Nawet jeśli był smutny i przygaszony, i jeśli jego cała ta sytuacja też przytłaczała, miło było być przytłoczonym we dwójkę.
— Jeśli to nie problem, chciałbym porozmawiać z samym państwem. — Dyrektor skinął znacząco w stronę naszych rodziców. Kątem oka widziałam, jak Jess bierze cięższy wdech, jakby spodziewała się najgorszego. — Dzieciaki?
Przełknęłam cicho ślinę, nerwowo się przy tym uśmiechając. To nie wróżyło dobrze. Właściwie, to powiedziałabym nawet, że wróżyło bardzo, bardzo źle, co jedynie potwierdzało moją teorię z chronicznym pechem.
Piątek trzynastego. Chodziło o piątek trzynastego, jak nic.
— Będziemy przy automatach — zadeklarował Marco, wstając ze swojego krzesła i ścisnął dłoń wpatrującej się w niego mamy.
Od blipnięcia, martwiła się o niego bardziej niż kiedykolwiek. Zresztą, czemu tu się dziwić? Spędziła pięć lat, nie wiedząc, czy jej jedyny syn kiedykolwiek wróci.
— Naprawdę dziękujemy, panie dyrektorze. — Ukłoniłam się grzecznie, samej też wstając z siedzenia. Pan Davis uśmiechnął się do mnie ciepło. — No i przepraszamy za zniszczenia. Postaramy się więcej nie broić.
— No ja mam nadzieję — wtrąciła Denis.
Nawet się w jej stronę nie odwracałam. Ryzyko przewrócenia przed nią oczami było na to zdecydowanie zbyt duże.
Zerknęłam na Marco, który stał już przy drzwiach i ściskał niecierpliwie klamkę. Prędko zebrałam z podłogi workowaty plecak, uśmiechnęłam się niewinnie do mamy i przeszłam przez gabinet, czując się jak zbrodniarz ku drodze do ulubionego kata.
Taki Kapitan Jack Sparrow w wersji Midtown.
— Do widzenia — pożegnał się mulat, otwierając drzwi. Mnie przepuścił przodem, jak zwykle zresztą, żeby zaraz potem samemu wyjść i zamknąć cicho drzwi.
Odetchnęłam.
Dopiero teraz cały stres tak naprawdę ze mnie zszedł, pozwalając spokojnie stanąć i poukładać pędzące myśli. Założyłam dłonie z tyłu głowy, przymykając powieki i złapałam kilka głębszych oddechów.
Już nigdy więcej nic nie odpierdolę. Będę siedziała grzecznie w pierwszej ławce i nawet na krok nie zbliżę się do tego szatana w nastoletnim przebraniu.
— Hej, nie było tak źle.
Zacisnęłam powieki jeszcze mocniej, starając się nie wybuchnąć od podwyższonego ciśnienia.
— Nie no, wcale — rzuciłam z przekąsem, odchylając głowę i zaraz potem spojrzałam w jego stronę. — Stary, to nie było śmieszne. Ty dobrze się uczysz i grasz w drużynie, mnie za kolejną taką akcję wyrzucą na zbity pysk.
Kiedyś nie zależało mi na Midtwon aż tak. Ale odkąd podania na studia zaczęły składać dwa, nie jeden rocznik, nie mogłam sobie pozwolić na żadne potknięcie. Jeszcze kilka miesięcy temu bałam się, czy dostanę się na dobry uniwerek. Teraz wątpiłam, czy dostanę się na jakikolwiek.
— Przesadzasz. — Marco zmrużył jedno oko i trącił mnie ramieniem, brodą wskazując na znajdujące się na końcu korytarza automaty. — Chcesz Redbulla? Za tę akcję postawię ci nawet dwa.
Spojrzałam na niego uważniej, marszcząc brwi.
— Dobra. I jeszcze Twixa.
Mulat w odpowiedzi zaśmiał się cicho i skinął głową, więc wzięłam to za zgodę. Całe szczęście, że trwały akurat lekcje, gdyby wybiegł mi tu jeszcze rozklekotany tłum, chyba bym nie wytrzymała i wybiła kolejną szybę.
Pytanie tylko, czy głową swoją, czy Marco.
Podeszliśmy wreszcie do automatów, więc zamiast ślęczeć nad chłopakiem i patrzeć na fascynujące wbijanie cyferek na klawiaturze, usadziłam swój szlachetny zad na szerokim parapecie. Czasem zastanawiałam się, jakim cudem było przy nim zimno nawet latem, kiedy ja dosłownie cała się roztapiałam, uprana w najbardziej przewiewne szorty i podkoszulek, jakie udało mi się wygrzebać z szafy.
Nie, żebym narzekała. Lubiłam lata, ale globalne ocieplenie naprawdę bardzo się starało, żeby to zmienić.
— Tropikalny? — zapytał Marco, odrywając mnie przy tym od szukania telefonu w czeluściach plecaka.
— Zwykły.
Mulat skinął głową, a mi udało się akurat wymacać chropowatą obudowę telefonu, więc uśmiechnęłam się zwycięsko i wyjęłam urządzenie. Tata zafundował mi ostatnio brokatowe etui i, chociaż było naprawdę piękne, ja i reszta moich rzeczy wyglądaliśmy przez nie jak bombki.
Wpisałam pin, widząc kilka nieodczytanych powiadomień. Cztery nieodebrane wiadomości od Zoe i pierdyliard od Neda niezbyt mnie w tym momencie pocieszyły.
— Słuchaj, od dzisiaj jesteśmy szkolnymi legendami — zagabnęłam dumnie, kiedy Jenkins, z dwoma Twixami zaciśniętymi za papierek między zębami, klapnął wreszcie obok mnie. Pociągnęłam za jednego z batonów, żeby go sobie zabrać i w międzyczasie pokazałam mu wyświetlaną konwersację.
— Myślałem, że to ty się za bardzo emocjonujesz, ale Ned bije cię na głowę — mruknął, robiąc wielkie oczy i zabrał wzrok z telefonu. — Czyli wystarczyło wybić jedno stare okno, a ludzie już stawiają nam pomniki. Szczerze, to nie wiem, czy więcej razy padło słowo odlot czy masakra.
Puszka strzeliła gwałtownie, więc wychyliłam głowę, żeby zobaczyć, czy Jenkins się przypadkiem nie polał.
— Ja bym stawiała na omg.
Chłopak parsknął, niemo przyznając mi rację i postawił obok mnie otwartego energetyka. Odkąd tydzień temu przedłużyłam sobie paznokcie, robił za mnie prawie wszystko, co wymagało użycia rąk. On, albo Zoe — zależy, którego z nieszczęsnych poddanych miałam akurat przy sobie.
Ned niestety odpadał, praktycznie ciągle widywałam go z Parkerem. A z Parkerem... No cóż. Ostatnimi czasy mając do wyboru podejść do niego na odległość większą niż dwadzieścia kroków, a złamać paznokieć, wolałam złamać paznokieć.
Właściwie, wolałam złamać wszystkie paznokcie.
— Zacięłaś się — rzucił Marco i dopiero kiedy potrząsnęłam nieobecnie głową, zorientowałam się, że na moment faktycznie gdzieś odleciałam. — Gapisz się w ścianę. To nigdy nie wróży dobrze. Ostatnio miałaś taką zawiehę, jak...
Urwał, i właściwie nawet nie musiałam się zastanawiać, dlaczego.
Zerknęłam na niego, nieco nieśmiało, mając nadzieję, że tego spojrzenia nie podłapie. Podłapał. Cholera by to.
— Nie musisz robić przerażonej miny. — Uśmiechnęłam się, nieco smutniej niż wcześniej. — Nie rozpłaczę się przecież.
Właściwie, czasem faktycznie miałam ochotę po prostu usiąść na ziemi i rozryczeć się upierdliwa małolata. Ale byłam na to chyba za dumna. Sama sobie próbowałam wmówić, że cała ta akcja spłynęła po mnie jak po kaczce.
— No nie wiem — skomentował grymaśnie Marco i zabrał się za otwieranie swojego energetyka. — Wiesz, że jakby co, to możesz mi wszystko powiedzieć, no nie? Pamiętam, jak było z Rowan. Tragedia.
Mój wskaźnik dobrego humoru znów zjechał w dół, a ja uderzyłam tyłem głowy w szybę, mając nadzieję, że wybije to ze mnie negatywne emocje. Potem spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze raz.
I jeszcze kilka kolejnych razy, co nie przyniosło niestety nic oprócz bólu czaszki.
— Wiesz co, czasem to żałuję, że nas kosmici jednak nie zajebali — rzuciłam po dłuższej chwili, żeby zaraz potem wgryźć się w wysuniętego Twixa.
Marco spojrzał na mnie badawczo, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno żartuję. Po części był to żart, owszem, ale jakaś mała cząstka mnie naprawdę czuła się jak na obcej planecie.
Czyli może i nas nie zajebali, ale infiltrację przeprowadzili na pewno.
— Zerwania z reguły są do dupy, ale twoje mnie przeraża — odezwał się Jenkins. — Nie wiem, kim ty jesteś i co zrobiłaś z Lors, ale ja chcę mój samochodzący megafon z powrotem.
Parsknęłam, mało co nie wypluwając batona.
— Samochodzący megafon zaraz zatka ci dziób.
Marco pokazał mi język, więc odwdzięczyłam mu się tym samym, żeby zaraz potem zarobić porządnie z bara. Momentami jego delikatność sięgała poniżej zera.
Chwilę się tak jeszcze przepychaliśmy, sącząc schłodzone energetyki i zajadając się rozpływającą czekoladą. Ale w końcu zadzwonił dzwonek, zakłócając naszą strefę ciszy i spokoju.
I szarańcza rozsypała się po korytarzach.
Zawsze, kiedy widziałam zmęczonych życiem seniorów, siedzących z pochmurnymi minami na schodach szkoły i obserwujących litościwie całą jej młodszą część, zastanawiałam się, co jest z nimi nie tak. Aż w końcu sama stałam się seniorem. I ze mną też dużo rzeczy było już nie tak.
Szkoła kończyła się za miesiąc, a ja miałam na głowie tyle rzeczy, że byłam o krok od rzucenia wszystkiego i wyprowadzki do dziadków. Bal zapasem, kiecka niekupiona, wycieczka do Europy jak okiem mrugnął, a jedyne co załatwiłam sobie jak dotąd to ładny beret.
Ale serio, ten beret był przepiękny, nas dosłownie połączyła miłość od pierwszego wejrzenia.
— Lori!
Wyprostowałam się machinalnie, rozglądając za znajomym głosem. Drobniutka brunetka, o lekko pyzowatej buźce, z mnóstwem piegów na zadartym nosie, machała w moją stronę ochoczo, w międzyczasie starając się przedrzeć przez uciekający do domów tłum.
— Jezu, jak się cieszę, że was jeszcze zdążyłam złapać! Koleżanka koleżanki kolegi powiedziała, że wybuch był tak silny, że oderwało ci palca.
Zoe Stevens, zadyszana i przejęta jak mało kto, stanęła przed naszym ulubionym parapetem i obrzuciła spojrzeniem tak zmartwionym, że nie chciało mi się wierzyć, że ktoś mógłby się nami aż tak przejmować.
Bo na pewno nie moja mama. Jak wleciała dzisiaj do szkoły, miała dosłownie mord w oczach.
— Oprócz podeptanej dumy, nic nam nie jest. — Uśmiechnęłam się w jej stronę uspokajająco i skinieniem głowy pokazałam, żeby usiadła obok. Zoe machnęła dłonią i zmarszczyła nos, jakby chciała mi niemo pokazać, że nie trzeba.
— No i mamy obniżone zachowania — dodał Marco. — Ale luz blues, bella donna, dalej lecimy razem do Europy.
Zoe odetchnęła, jakby z ulgą i położyła dłoń na piersi. Zauważyłam, że dość często tak robiła.
Właściwie, poznałam młodą jeszcze przed powrotem do szkoły, kiedy cała ta farsa z Thanosem dobiegła końca. Nie były to zbyt przyjemne okoliczności, bo pogrzebu pana Starka do przyjemnych okoliczności zaliczyć się po prostu nie da. A mnie i Zoe, bardziej niż wiek, zbliżyło ciche pochlipywanie, kiedy to jedna usilnie próbowała pocieszyć drugą.
Wskaźnik znów zjechał niebezpiecznie nisko.
— To dobrze — rzuciła uspokojona Stevensówna. — Cieszę się, że nic wam nie jest tak czy siak, ale bez was okropnie by mi się nudziło. Peter i Ned są uroczy, ale z wami jest większy... — Zarumieniła się, spuszczając nagle speszony wzrok. — No wiecie.
— Rozpierdol?— dokończyłam ze śmiechem.
Kątem oka zobaczyłam mamę, idącą w naszą stronę przez rozrzedzający się tłum, więc zacisnęłam mocniej usta, modląc się, żeby tego nie słyszała. Już wystarczająco sobie dzisiaj przejebałam.
— Dzień dobry — przywitała się uprzejmie Zoe.
Mama skinęła jej głową, o dziwo się uśmiechając (i to nawet niewymuszenie), co mogło znaczyć tyle, że nie była już super-hiper-mega zła.
— Pakuj manaty, jedziemy do domu — odezwała się do mnie, nieco mniej grzecznie. Ale humor jej się już z deka polepszył, mogłam poznać po głosie. — Marco, twoi rodzice zaraz przyjdą, prosili, żebyś dalej tu zaczekał. Niby mała ta szkółka, a idzie się w niej zgubić.
Jenkins skinął głową i rzucił niezrozumiale coś, co miało być chyba zgodą. Jess uśmiechnęła się i odwróciła w stronę drzwi, uprzednio żegnając Zoe i Marco, i wolniejszym krokiem zaczęła iść do wyjścia. Zeskoczyłam prędko z parapetu, całując w polik pozostałą dwójkę i zabierając swoje rzeczy, przedreptałam za mamą.
Była zmęczona. W trzecim roku po naszym zniknięciu ciocia zamknęła kawiarnię, co dla mamy oznaczało mniej więcej tyle, że musiała pospieszyć się z szukaniem roboty. Chociaż tyle dobrego, że pani Carlsberg wciąż prowadziła swój malutki second-hand.
— Nie masz zamiaru mnie zabić, a zwłoki porzucić w lesie, no nie? — zagaiłam, mało co nie wypluwając przy tym zagryzionego papierka z resztkami Twixa. Niezgrabnie zarzuciłam plecak na ramiona i wyjęłam sreberko z ust, żeby napić się Redbulla.
— W lesie za szybko by cię znaleźli. Myślałam bardziej nad jakimś jeziorem.
Uśmiechnęłam się w duchu. Czyli mateczce złość faktycznie przeszła.
— Dzwonił tata, tak w ogóle. — Jess pchnęła jedno skrzydło głównych drzwi i wyszła na zewnątrz pierwsza, tym razem zerkając jednak, czy się nie zgubiłam. — Jak chcesz, mogę cię do niego wieczorem zawieźć. Mówił, że od jutra do poniedziałku siedzi w domu.
Znów się uśmiechnęłam, tym razem też na żywo. Pomijając czas ojca z córką, który uwielbiałam, tata miał tak odpicowaną chatę, że mój snobistyczny tyłek czuł się tam jak w raju.
No i, ojczulek się na mnie nie darł. Na pewno nie tak, jak mama.
— No dobra, ale w sobotę jestem umówiona na imprezę do Marco.
Sama nie wiem, co było w tym śmiesznego, ale rozbawiony wzrok mamy nieźle zbił mnie z tropu. I to dosłownie, bo prawie skręciłam nie tam, gdzie trzeba.
— Dziecko, ja myślałam, że nie muszę ci mówić, że masz szlaban. To chyba oczywiste. — Jess wzruszyła ramionami, jakby to, że niszczy mi życie towarzyskie mało ją obchodziło. — Zresztą, po tej akcji to chyba impreza i tak odwołana.
— To Jenkinsowie, czego ty się spodziewasz? Tylko tacy zacofani ludzie jak ty dają szlabany — Nadęłam policzki.
— A tacy nowocześni jak ty wybijają okna, licytacja zakończona.
Tam miała być Rowan. A ja nie mogłam odpuścić sobie spotkania z Rowan, nie, kiedy nie widziałyśmy się już całe wieki. Ciągle była albo zabiegana, albo łaziła z Blake'em, a ja jeszcze nie doszłam do tego etapu, w którym ich związek przynosił mi coś więcej poza nerwicą.
Ja wiem, że ludzie się zmieniają. Ale Rowan z własnej woli chciała przyjąć nazwisko Grinch, a takie zmiany powinno się leczyć psychiatrycznie.
— Ale.. — zaczęłam piskliwie, ściągając w niezadowoleniu brwi.
Zwykle, w takich chwilach, mama uciszała mnie swoim „żadnych ale", a ja byłam już potem zbyt obrażona, żeby się do niej odzywać.
Tym razem przymknęłam się jednak sama. I to chyba mamę nieźle zmartwiło.
Stał tam, jak gdyby nigdy nic, śmiejąc się z czegoś, co pewnie palnął głupio Ned i wyglądał tak zwyczajnie, tak codziennie, jakby nic nigdy się nie zmieniło i jakby całe nasze życia nigdy nie przewróciły się do góry nogami.
Wyglądał normalnie. Zbyt normalnie.
— Chodź — zawołała z westchnieniem mama, patrząc w tym samym kierunku, w który wpatrywałam się od kilku chwil ja. — Kupię po drodze jakieś dobre lody.
Peter Parker spojrzał na mnie przypadkiem.
Błądził odruchowo po kolejnych twarzach zabieganych uczniów Midtwon High School, aż w końcu trafił na mnie. Jeden, głupi punkt, którego tak łatwo było przecież ominąć.
Przełknęłam cicho ślinę.
— Jestem za.
Kiedyś, kiedy po feralnym wieczorze w pokoju Petera, Ned i ja dowiedzieliśmy się o jego drobnej tajemnicy, Peter odwrócił głowę pierwszy.
Tym razem zrobiliśmy to jednocześnie.
×××
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po przekroczeniu progu tatuśkowego domu, to nowy dywan.
Był naprawdę okropny. I wątpię, żeby tacie też się faktycznie podobał, bo co jak co, ale gusty dekoracyjne mieliśmy podobne — staruszek po prostu leciał dekoratorkę wnętrz, która miała nogi jak żyrafia szyja i pozwalał jej poupychać gdzie popadnie bibelotów w stylu boho.
Faceci.
— Jeśli to, co czuje mój nos, to nie kurczak po meksykańsku, wychodzę!
Muzyka momentalnie przycichła, co mogło znaczyć mniej więcej tyle, że tata mnie usłyszał. Zawsze przy gotowaniu podkręcał nieco regulator, przez co często mnie rano budził.
— Nie wiem po jakiemu to, ale chyba się nie otrujemy. — Ojczulek wyszedł na korytarz i wytarł ręce o trzymają ścierkę. — Jak się ma moja ulubiona piromanka?
Parsknęłam, torbę kładąc na komodzie. Podeszłam do taty, żeby go na szybko wyściskać i wychyliłam głowę przez drzwi do kuchni, chcąc zobaczyć, co tym razem biedaczyna obrał sobie za cel. Ostatnio próbował nowych przepisów, a to nigdy nie kończyło się dobrze.
— Uczy się od najlepszych — odpowiedziałam na poprzednie pytanie. — Patelnia ci się fajczy. Musisz zmniejszyć ogień.
Brunet odwrócił głowę, żeby zaraz potem wydać z siebie jakiś bliżej nieokreślony jęk. Najwidoczniej jego umiejętności kulinarne nie dotarły jeszcze do regulowania wielkości ognia podczas smażenia. Ale moje na szczęście już tak, odkąd po blipnięciu mateczka obrała sobie za cel nauczenie mnie większej samodzielności.
Chociaż i tak skończyło się na sztuce smażenia.
— No to będzie kurczak po węgiersku — rzucił tata, a ja parsknęłam, zauważając zwęglone kawałki drobiu. Jego gry słowne to coś, czego nienawidziłam i uwielbiałam jednocześnie.
Usiadłam na krześle przy wyspie i podparłam dłońmi policzki. Miałam plan i to nawet dobry, ale żeby wypalił, trzeba było urabiać ojca cały wieczór. I nie spartolić tego urabiania jutro.
— Od razu mówię; nie.
Zaśmiałam się cicho, kręcąc głową na reakcję taty. Scott Gatsby potrafił dosłownie na milę zwęszyć, że coś od niego chcę.
— No weź — jęknęłam, ręce rozciągając przez całą szerokość wyspy. — Mama chce mnie karać za coś, za to powinnam dostać odszkodowanie, takie zachowanie nadaje się na raport do opieki społecznej.
Woń spalonego kurczaka dopiero teraz dała o sobie porządnie znać, więc zatkałam nos i wychyliłam do przodu, żeby włączyć wentylator. Następnym razem zamawiamy tajskie. Albo chińskie. Cokolwiek, byleby orientalne, ostatnio miałam na nie straszną ochotę.
— Fascynujące — sarknął tata. Kopnął nogą w szafkę pod zlewem, żeby ta zaraz się otworzyła i wysypał czarne kawałki kurczaka do kosza. — Dziecko, ja nie chcę nic mówić, ale tak jakby to ty zdemolowałaś całą pracownię chemiczną — dodał zaraz potem, ręce zakładając na piersiach. — Z tym samym koleżką, do którego chcesz iść na jutrzejszą libację.
Och, świetnie, czyli ktoś mnie sprzedał. Trzeba będzie podnieść urabianie tatulka na nieco wyższy poziom, bo z tymi wszystkimi kretami węszącymi koło jego podwórka (a raczej komórki) to mógł się staruszek nasłuchać takich głupot, że nie wyszłabym nawet przez kolejne pół roku. Jess miała tę niemiłą zdolność do przedstawiania rzeczy w taki sposób, jakbym to ja była wszystkiemu winna.
— Po pierwsze, to w linoleum są tylko dwie dziury, a okno było stare — obroniłam się, palcem celując znacząco w przestrzeń. — I nie na libację, tylko kulturalne spotkanie w gronie znajomych. A mamie przekaż, że straszna z niej papla.
Nadęłam policzki i, idąc w ślady ojca, założyłam ręce na piersiach. Ciągle nie mogłam przyzwyczaić się do tego, jak przez pięć lat się postarzał. Był przystojny, fakt, o czym w dużej mierze uświadamiały mnie spojrzenia starszych i młodszych kobitek, podczas gdy ten odbierał mnie czasem spod szkoły, ale naprawdę wyglądał znacznie starzej. Może to przez brodę? A może zmarszczki przy oczach, które — choć urocze — nadal dodawały mu lat?
Tata przeniósł się do Nowego Jorku zaraz po tym, jak ja i mama zniknęłyśmy. On i ciocia Janice opłacali nasze mieszkanie przez pierwsze dwa lata, wciąż wierząc, że pewnego dnia wrócimy. Później ojciec zajął się tym sam, kolejne trzy koczując na kanapie w naszym niewielkim salonie i starając się utrzymać wszystko takim, jakim to zostawiłyśmy.
Ciocia mówi, że się załamał. Że wszyscy się załamali i nie potrafili przetrawić słów Stevena Rogersa, ze smutkiem ogłaszającego światu, że nie ma sposobu na przywrócenie wszystkich wyparowanych istnień.
Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby Thanos mnie nie wypstrykał. Nie umiałabym pójść dalej i żyć tak, jakby wszyscy, których kocham, nigdy nie istnieli.
Kolejne kilka minut spędziliśmy w ciszy. Parę razy przeszło mi przez myśl, żeby zanieść torbę do pokoju, ale zmuszając tatka do patrzenia na moją smutną minę, prawdopodobieństwo wygrania tej bitwy znacznie rosło. A ja naprawdę bardzo chciałam ją wygrać.
— Ten cały Marco to jakiś twój chłopak? Często o nim słyszę — zagaił po jakimś czasie tata, niby obojętnie, wzroku nie odrywając od szorowanej patelni.
Uśmiechnęłam się mimowolnie, bo było to pytanie, na które od jakiegoś czasu bardzo często musiałam odpowiadać. Zawsze spędzałam z Jenkinsem sporo czasu, ale od blipnięcia, znacznie bardziej się zżyliśmy. I, nawet jeśli kiedyś odrobinę mi się podobał, nigdy nie wkroczyliśmy na romantyczny poziom naszej znajomości. I wkraczać nie mieliśmy zamiaru.
Przyjaźniliśmy się chyba po prostu zbyt mocno, żeby umieć przekształcić to w coś innego.
— Nie, nie chłopak — parsknęłam cicho. — Marco to właściwie jedyna osoba z rocznika, z którą znam się sprzed blipnięcia. I vice versa — pociągnęłam, bawiąc się brzegiem kartki, leżącej na środku blatu. Była to chyba lista zakupów. — Tak się jakoś złożyło, że wszyscy inni kumple mi się zestarzeli, a ja odzyskałam status singielki, wiec uczepiłam się go jak rzep i na razie nie mam zamiaru puszczać.
Tata zerknął na mnie kątem oka, co tak naprawdę zarejestrowałam zupełnym przypadkiem. Wciąż skupiałam się na brzegu kartki, lekko już teraz pogniecionym, aż w końcu westchnęłam ciężko i podniosłam spojrzenie na staruszka.
— Dobra, jaką życiową mądrość masz dla mnie na dziś?
Znałam tę minę — robił ją zawsze, kiedy coś mu nie pasowało i zastanawiał się, jak mi to inteligentnie przekazać. Bo, co jak co, ale nie mogłam narzekać na to, że rodzice nie traktowali mnie poważnie. Wciąż byłam dzieckiem i logiczne, że nie mogli na wszystko mi pozwalać, a ja miałam prawo na to okazjonalnie ponarzekać — ale mimo wszystko, zawsze rozmawiali ze mną jak z równym sobie.
— Słuchaj, Lo, nie chcę układać ci życia. — Tata podszedł bliżej wysepki i oparł się łokciami o jej brzeg, troskliwym spojrzeniem przeskakując po mojej buźce. — Jesteś mądrym dzieciakiem i jestem pewien, że wiesz, co robisz, ale bądź ostrożna. Mówię to jako facet i były mąż twojej matki, która kiedyś też była dla mnie tylko znajomą. Zwykle, jeśli chłopak zaczyna być dla dziewczyny przyjacielem, po cichu liczy na coś więcej.
Prawie mnie zwaliło ze stołka.
Zrobiłam wielkie oczy, najpierw patrząc na tatę z niedowierzaniem, żeby zaraz potem mocno zagryźć zęby, bo prawdopodobieństwo wybuchnięcia śmiechem robiło się coraz to większe.
Pomijając jego wątpliwą wiarę w przyjaźnie damsko—męskie (którą powinien trochę podbudować, bo żyliśmy w roku dwa tysiące, nie tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim), obraz Marco, utrzymującego dobre stosunki z większością lasek w szkole, nie chciał dać mi spokoju. I parę innych kwestii również nie chciało.
— Jezu, no to ma chłopak przesrane. — Westchnęłam teatralnie i pokręciłam głową. — Współczułabym mu nawet, gdyby był hetero, ale bi? Jeśli chce być spokojny o swoje serce, powinien się chyba zamknąć w piwnicy.
Mina tatka sama za siebie mówiła, że tego się nie spodziewał. Może i nie był jednym z tych staromodnych, zacofanych neandertalczyków, ale czasem miałam wrażenie, że rzeczy niecodzienne i wychodzące poza schemat go przerażały.
Uśmiechnęłam się sprytnie.
— Chyba, że to dlatego nie chcecie mnie puścić. Zawsze myślałam, że jesteście tolerancyjni.
Wyprostowałam się niewinnie, słysząc wciągane przez ojczulka powietrze. Strzał w dziesiątkę.
— To się nazywa nieczyste zagranie, panno Cwana — rzucił po chwili tata i zmrużył podejrzliwie oczy. — Jeśli myślisz, że to na mnie podziała, to źle myślisz. Jestem niezachwiany jak głaz.
Parsknęłabym, ale wolałam nie zaczynać kopania grobu. Ojciec i jego niezachwianie prezentowało się gorzej niż moja stabilność emocjonalna — a z nią było ostatnio serio niedobrze.
Tata odbił się sprężyście od wyspy i zrobił krok w tył, żeby złapać za drzwiczki stalowej lodówki. Rozłożyłam ramiona na blacie, położyłam na nich brodę i parę razy napięłam dłonie, żeby z nudów poszczękać. Wyjął Mountain Drew. Całą, dwulitrową butelkę Mountain Drew.
— Chcesz trochę?
— Obojętnie.
Kątem oka widziałam, jak na mnie zerka, kiedy ja skupiałam się na czytaniu zmiętolonej listy zakupów. Pił zdecydowanie zbyt dużo napojów kofeinowych, to było aż niezdrowe. I mówię to ja — miłośniczka wszystkich energetyków tego świata.
Tak czy siak, chyba powoli miękł. Bo, o ile mama zdążyła się uodpornić, moje smutne oczęta działały na niego niemal zawsze — nieważne czy miałam lat osiem, czy osiemnaście.
— Jutro wieczorem muszę iść do pracy — odezwał się po paru chwilach drętwej ciszy, stawiając przede mną szklankę z napojem. — Miller wpisała nas do jakiejś akcji charytatywnej i oczywiście wszystko zostawiła na mojej głowie. — Przewrócił z irytacją oczami.
Ta cała Miller była jeszcze gorsza niż Denis, słowo daję. Często odstawiała takie maniany — najpierw napchała firmie nowych zadań, a potem kazała tacie pracować po godzinach, żeby wszystko załatwić. Wcześniej niby nie było aż tak źle — prawdziwe piekło zaczęło się odkąd powracali starzy pracownicy.
Bo, nie wyrzucisz przecież kogoś tylko dlatego, że się w pył zamienił lub też nie.
— To też się nadaje na jakiś raport. Nie macie w Tesli czegoś takiego jak Rzecznik Praw Człowieka? — mruknęłam z niezadowoleniem.
Nie, żebym narzekała, ale historia miała to do siebie, że lubiła się powtarzać — a poprzednim razem nadmiar roboty zabrał mi tatę calusieńkie dwa lata. Nawet więcej, jeśli doliczyć delegacje i nadgodziny przed rozwodem.
— Żebyś ty była taka inteligentna w szkole.
Uśmiechnęłam się, kiwając zgodnie głową. Tak szczerze, to też bym tego chciała.
— Miałem na myśli, że jeśli chcesz wyjść na tę swoją grupową libację, to możesz na to zapracować — dodał zupełnie poważnym tonem i znacząco na mnie spojrzał. — Potrzebna mi jeszcze jedna dziewczyna na ulotki. Dwie godziny stania przy stoisku i pogadam z mamą o imprezie.
Najpierw myślałam, że żartuje. Jak Boga kocham, za cholerę nie sądziłam, że pójdzie mi tak szybko i sprawnie.
Pisnęłam cicho, żeby zaraz potem zeskoczyć ze stołka i mocno go wyściskać. Chyba nie był na to przygotowany, bo sapnął tak ciężko, jakbym nagle ścisnęła mu płuca.
— Ale nic nie obiecuję, Lori, nie nakręcaj się tak od razu.
Ta, już to widzę, jak po dwóch godzinach katowania nóg za kartonowym stoiskiem z logiem Teselki, nagle stwierdzą, że jednak mam zostać w chacie. Aż takimi potworami to chyba nie byli, to byłoby zbyt podłe zagranie.
Odsunęłam się od tatulka, bo chyba faktycznie trochę mocno go ścisnęłam. Ten wyprostował się z chrząknięciem i poprawił brudną od sosu bluzkę.
— Co to za akcja, tak w ogóle? — zagaiłam i, wracając do swojego ulubionego stołka przy wsypie, zabrałam z miseczki garść kolorowych fasolek. Tata był od nich poważnie uzależniony. — Bo wiesz. — Wrzuciłam do buzi kilka sztuk. — Niby powoli przechodzi mi lęk przed wysokościami, ale jeśli znów odwalicie popijawę na dachu Coś-tam-Tower, autentycznie zaopatrzę się w inhalator.
Ostatnio Miller kazała mu wbić na eleganckie przyjęcie na dachu penthouse'u jakiegoś milionera, żeby dopiął podpisania umowy sprzedaży kilku akcji. Akurat wracaliśmy wtedy z kina, więc pojechałam razem z nim. I mało co nie zeszłam na zawał, kiedy zobaczyłam, na jakiej wysokości się ten dach znajdował.
— Spokojnie. — Zaśmiał się tata. — Tym razem okupujemy parter schroniska dla bezdomnych.
Ściągnęłam zdziwiona brwi, nie rozumiejąc, dlaczego Tesla miałaby się reklamować wśród bezdomnych. Skoro nie stać ich było na mieszkanie, raczej wątpliwe, że pokusiliby się o elektryczny samochód.
I tata był chyba tego samego zdania, bo posłał mi jedno z tych swoich znaczących, zrezygnowanych spojrzeń.
Wydawało mi się, że słyszałam już wcześniej o jakimś spędzie w tej placówce, więc zmarszczyłam czoło, żeby pobudzić szare komórki do myślenia. I faktycznie — kilka dni temu w szkolnej stołówce znalazłam ulotkę o tym, że w schronisku miało odbyć się jakieś spotkanie.
I serce zabiło mi trochę za szybko, kiedy przypomniałam sobie, z kim nowojorska ludność spotkać się miała.
— Od kiedy Tesla promuje Spider-Mana? — zapytałam, starając się ukryć w głosie niezadowolenie.
— Sam chciałbym to wiedzieć.
Wepchnęłam resztę fasolek do ust i popiłam je kilkoma łykami Mountain Drew, nerwowo stukając paznokciem o blat. Zależało mi na imprezie u Marco, nie będę czarować — ale pójście na pogadankę z Pajęczakiem równało się z pójściem w paszczę lwa. A ja nie byłam jeszcze gotowa, żeby w tę paszczę dobrowolnie wmaszerować.
— Dawaj, będzie fajnie. — Tata skinął z uśmiechem głową i znów nachylił się nad wysepką, żeby tym razem trzepnąć mnie w ramię. — Spędzimy razem czas, mimo, że będę w pracy. No i będziesz mogła iść na imprezę. — Skrzywił się, kiedy spojrzałam na niego ożywiona. — Może. No i mówiłaś kiedyś przecież, że go lubisz.
Przełknęłam cicho ślinę, siląc się na uprzejmy uśmiech.
— Uwielbiam.
here i am!
stwierdziłam, że sama sobie zrobię prezent i wstawię pierwszy rozdział. no i jakiś tam zapas już mam odłożony, także może uda mi się wstawiać regularnie
mam nadzieję, że cieszycie się z powrotu pany gatsby tak mocno jak ja i nie chcecie mnie jakoś szczególnie mocno zabić
widzimy się za tydzień!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro