Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

42. Dementorencja

Z zaczarowanego sufitu ziała czerń nieba, którą rozpraszało złote światło świec. Dekoracje jeszcze nie poznikały, ale nie emanowały świątecznym klimatem. Wydawało się, że już nikt nie czuł atmosfery Bożego Narodzenia, które skończyło się całkiem niedawno. Nawet ozdoby chyba o nim zapomniały. Paskudne, złote i srebrne figurki elfów, które przed wyjazdem Hogwartczyków skakały po choinkach i girlandach, chowały się obecnie w gąszczu zielonych igieł i nawet nie wyściubiały ogromnych, czerwonych nosów z ukrycia — ale przynajmniej zniknęło niebezpieczeństwo, że utopią się w czyjejś misce z zupą. Malutkie, śnieżynkowe baletnice nie tańczyły wśród bombek, tylko cicho wzdychając, rozmasowywały kontuzje nabyte w ostatnim czasie. Uczniowie prawie zagłuszali huk styczniowego wiatru, paplając o tonie prac domowych, sprawdzianach, paskudnej pogodzie lub denerwującej rodzinie, z którą użerali się podczas ostatnich dni.

Panujący nastrój jednak zupełnie nie przypominał tego sprzed wolnego i nie chodziło tutaj o odejście Ducha Świąt.

W Wielkiej Sali pojawiło się znacznie więcej osób niż zazwyczaj: mole książkowe z biblioteki, samotnicy, pary, które wcześniej szukały ustronności w pustych klasach, i grupki przyjaciół, które zazwyczaj poznawały zakamarki zamku. W towarzystwie prościej było skupić się na przyjemniejszych rzeczach, na przykład opowieściach kolegi o niesprawiedliwym nauczycielu, wkurzającej ciotce lub skarpetach świątecznych, które próbowały odgryzać palce. Wszyscy chcieli słuchać o głupotach, a nie kolejnej historii o koszmarach; pragnęli recenzji jakiegoś kiepskiego romansidła od koleżanki, a nie powrotu do przykrych artykułów z gazet.

Mimo że nikt nie mówił tego na głos, to nie dało się ukryć — ostatnie wydarzenia związane z Mrokiem przybiły Hogwartczyków.

A jeszcze bardziej to, co ludzie Księcia Koszmarów zrobili Jackowi Frostowi i Roszpunce Blumen.

Elsa często myślała o tym, jak Roszpunkę brutalnie wyrwano z domu i zabrano, a wyobraźnia podpowiadała same okropne rzeczy, co podwładni Mroka mogli zrobić z porwaną. Dziewczyna tak samo nie potrafiła wyprzeć z myśli Jacka. Nie wiedziała, co dokładnie z nim się stało. Nie wiedziała, jak bardzo ucierpiał. Nie wiedziała w ogóle, kiedy go zobaczy.

Ta niewiedza ciągnęła ją w dół nawet wtedy, gdy siedziała w Wielkiej Sali otoczona przez przyjaciół, niestety, w niepełnym składzie. Kiedy tylko Krukonka zatapiała się w przykrych wyobrażeniach, niejednokrotnie kończyło się to dla niej płaczem, nieprzespaną nocą lub nieposłuszeństwem zimowych mocy. Jej zdolności na szczęście nie stały się destrukcyjne, tylko uciążliwe — Anna uznała, że w ostatnim czasie trudno jest spędzić chwilę w pobliżu jej siostry, nie dostając przeziębienia od bijącego od niej mrozu. Siedząc przy stole, Elsa czuła nieprzyjemne zimno płynące przez żyły i wypływające na blat w postaci szronu.

— Dlaczego stary dementor przechodzi przez ulicę? — zapytał Potter.

Jego spojrzenie skakało po kolei z jednej osoby na drugą. Elsa pod wpływem jego oczekującego wzroku próbowała powrócić do rzeczywistości. Dziewczyna wyczuła nadchodzący suchy dowcip Edwarda i biorąc pod uwagę to, że ostatnio ich paczka nie umiała zbytnio żartować, mogła wysłuchać żartu Pottera większą uwagą niż zazwyczaj.

— No, dajesz — odpowiedziała Merida ze średnim przekonaniem, podkładając się na blacie lekko znudzona.

Edward zrobił dramatyczną pauzę.

— Bo ma dementorencję starczą.

Wszyscy, których dotknął ten żart, poczuli lekkie zażenowanie. Mimo to kilka osób parsknęło śmiechem, raczej dlatego, aby koledze nie było przykro niż dlatego, że dementorecja ich rozbawiła. Elsa ograniczyła się tylko do uniesienia kącików ust, bo nie umiałaby bardziej zaangażować się w uśmiech.

— O rany, Potter. Nawet ciebie stać na coś lepszego — uznała Merida.

— Nie jestem w formie — usprawiedliwił się, strzelając knykciami. — Ale wiesz, za to ty masz na pewno lepsze.

— Faktycznie wypadłeś z formy — potwierdziła Anna.

Merida uśmiechnęła się do niej z naprzeciwka.

— Dwa przezabawne rudzielce się dobrały — powiedział Potter. — Jaką ja mam mieć motywację do trzymania formy, skoro ja nawet konkurencji nie mam? — jęknął głosem małego, niezadowolonego dziecka.

— Tak czy siak one mają rację — uznał Czkawka, podnosząc wzrok znad notatnika. Od ponad pół godziny coś w nim kreślił. Elsa domyślała się, że ciągle pracuje nad taktyką na najbliższy mecz. Ten wniosek nasunął jej, bo zupełnie nie rozumiała rozrysowanych przez niego schematów — quidditch był jedną z tych nielicznych dziedzin, z których nie miała zbyt obszernej wiedzy.

Potter skierował wzrok ku niebu, jakby modlił się o to, aby nie opuściły go resztki dobroci dla przyjaciół, którzy nie doceniają takiej genialnej gry słów, jaką jest dementorencja starcza.

— Zapisz się na jakieś korki czy coś — podpowiedziała kąśliwie Merida — wtedy pożartujemy.

— Do ciebie, Merida. Tylko muszę sobie zapuścić takie loki jak ty, aby gubić w nich spinki, szczotki, pracę domową i poczucie humoru. To dopiero komedia! — odciął się Potter.

Merida odruchowo przygładziła swoje ogniste włosy związane w niechlujnego kucyka przerzuconego przez ramię.

— Czekaj, czekaj, a to tobie podobała się Ollivanderowa, co miała według ciebie najpiękniejsze loki w szkole? — W jej głosie słychać było lekki wyrzut.

— Ale ty nie masz najpiękniejszych loków w szkole — zaśmiała się Anna.

— Wiecie co? Oboje zapiszcie się na jakieś korki z żartowania. Może do braci Tenebris, profesora Salieta czy Jacka...

Ostatnie słowo zawisło między nimi. Wydawało się, że zatrzymało ono wszelkie dźwięki, a nawet czas.

— Niepotrzebne mi korepetycje — powiedział dopiero po chwili Potter, próbując kontynuować przyjacielską sprzeczkę, jakby imię Jacka wcale nie przywróciło do wszystkich nieprzyjemnego, chłodnego uczucia.

Wszyscy włączyli się do rozmowy, również Elsa. Zimno zasiane imieniem Jacka jej nie opuściło. Właściwie to ono nie pojawiło się dopiero teraz, ponieważ nie odstępowało jej na krok od nocy zaledwie cztery dni po Świętach.

Jeden z zimowych wieczorów spędzała w salonie z całą rodziną, ogrywając Annę po raz jedenasty w szachy czarodziejów. Wszystko wydawało się spokojne i ciche, dopóki nie pojawił się ogień, który niespodziewanie buchnął w kominku oraz wyłaniająca się z niego twarz Iana White'a, przyjaciela pana Vintersena. Słowa mężczyzny nasączone strachem niosły się po pomieszczeniu, zapadając głęboko w jego kąty i w umysł dziewczyny.

— Ludzie Księcia Koszmarów... napadli na Pokątnej... sklep Taxosowej... porwali jej córkę!

Tata Elsy rozmawiał z przyjacielem głęboko wstrząśnięty, próbując wyciągnąć od niego konkretne informacje, co nie należało do najłatwiejszych zadań.

— Był tam jeszcze... ktoś próbował uratować tę dziewczynę... a-ale mu się nie udało — wydusił Ian. — Dorwali go... chyba po nim...

Tamta noc była dla Elsy nieprzespana — podobnie jak dla pozostałych domowników. Nie mogła wytrzymać, leżąc na swoim łóżku i patrząc się w sufit. Chcąc zatopić się w starym fotelu w salonie, odnalazła w tym pomieszczeniu Annę. Spędziły razem godziny dzielące ich do świtu, opierając się na zmianę na swoich ramionach. Chwilami rozmawiały pełnym strachu i smutku półszeptem o Roszpunce, nie mogąc dojść do żadnego wniosku, dlaczego ją porwano i co z nią podwładni Mroka zrobili; o tym, jak bardzo ich przyjaciółka musiała się bać; o matce dziewczyny; o zniszczonym sklepie; hałasie, który wybudził sąsiadów pani Taxos i ich przerażeniu; o niepokoju, który zapanuje rankiem w domach czarodziei, którzy jeszcze nie dowiedzieli się o napadzie.

Kolejne złe wiadomości przyszły rano wraz z nowym, specjalnym wydaniem „Proroka". Całe wydanie zajmowała sprawa ponownego odezwania się Mroka w postaci zaatakowania pani Taxos i jej córki. Elsa czytała artykuły, zostawiając szron na kartkach drżących od jej dłoni. Na jednej stronie ujrzała ilustrację przedstawiającą Roszpunkę z apelem o dostarczanie jakichkolwiek informacji o tym, gdzie może obecnie przebywać. Już samo to sprawiło, że nie mogła powstrzymać się od płaczu. Ze wzrokiem rozmazanym od łez, odnalazła w tekście imię i nazwisko:

Jack Frost,

a potem ilustrację przedstawiającą go — jedną z tych wykonanych przez Berthę podczas Turnieju Trójmagicznego. Uśmiechał się do Elsy promiennie, machając dłonią.

Tak naprawdę ostatniej nocy był w sklepie pani Taxos, walczył z Nixonem — który prawdopodobnie odpowiadał za porwanie Roszpunki — i zniknął razem z czarnoksiężnikiem i swoją siostrą.

Jack zaginął.

Nixon go zabił — podsunęła jedna myśl.

Na pewno nie — odezwała się inna.

Całkowicie się rozsypała.

Nerwowo próbowała zrobić cokolwiek — wysłała Śnieżycę do domu Jacka, chociaż wiedziała, że kontrola Ministerstwa na pewno długo ją przetrzyma. Pragnęła potajemnie dostać się na Pokątną, rozglądać się za chłopakiem, szukać go gdziekolwiek. Na szczęście, rodzice ją powstrzymali. Nie pozwolili jej wyjść, bo bali się, że na ulicy, na której zaatakowali słudzy Mroka, mogłaby stać się jej krzywda. Mimo szoku rozumiała ich troskę. Została.

Niewiele pamiętała z tamtego dnia, nie licząc uczucia, jakby coś brutalnie wyrwało ją z rzeczywistości. Nie mogła sobie zupełnie znaleźć miejsca. Płakała. W pewnym momencie nawet zasnęła. Wybudził ją jednak koszmar. Do jej domu wleciała sowa i przekazała list będący zaproszeniem na pogrzeb Jacka. Elsa natychmiast próbowała spalić wiadomość, bo czuła, że gdy to zrobi, okaże się ona fałszywa. Nie mogła. Wszystko zajęło się jaskrawym ogniem, poza tym jedynym kawałkiem papieru.

Wspierana przez Annę i rodziców, doczekała się nareszcie wiadomości o Jacku. Pani Vintersen dowiedziała się, jeszcze zanim opublikowano tę informację w gazetach, że chłopak się odnalazł. Do Elsy nie od razu dotarło, że chłopak znajduje się w klinice św. Munga i jest bezpieczny. Gdy to zrozumiała, znów się rozpłakała — tym razem z ulgą, że jej Jack żyje. Ciągle nie wiedziała jednak, jaki jest jego stan. Przeczuwała, że mama umyślnie nie zdradza jej szczegółów.

Dopiero potem z półsłówek rodziców i gazet dowiedziała się, że Jack został ciężej ranny. Ani Emma, ani pani Frost nie odpisywały na jej listy — pewnie przez zamęt w sowiej poczcie. Potem pojawił się artykuł Berthy Moore o historii Roszpunki, który jeszcze bardziej namieszał Elsie w głowie. Zrażona do dziennikarki i jej pisaniny, nie wiedziała, czy wierzyć w to, że pani Taxos z niewiadomych przyczyn mogłaby uknuć podłą intrygę, która dopiero teraz, po wielu latach wyszła na jaw.

Ferie minęły dziewczynie w atmosferze przykrych domysłów i koszmarów.

Śnieżyca pojawiła się, dopiero gdy była w Hogsmeade, skąd Elsa miała wrócić do szkoły. Krukonka nie spotkała tam Jacka, czego się obawiała. Dopiero po jakimś czasie udało jej się złapać Emmę, nękaną przez innych uczniów i wypytywaną o to, co stało się na Pokątnej.

Odciągnęła ją nieco od tłumu przy wejściu do sali. Od razu zauważyła zmianę w siostrze Jacka. Nigdy nie widziała jej tak smutnej. Pamiętała, gdy uczyła ją zaklęć, aby poradziła sobie z dokuczającymi jej starszymi uczniami. Nawet gdy mówiła o tym, jak się z niej nabijali, nie wydawała się aż tak przygnębiona.

Elsa wiedziała, że jakiekolwiek pytania o Jacku mogą być ciężkie dla Emmy. Jednak zbyt się martwiła nieobecnością jej chłopaka, aby ich nie zadać. Pytała o to, co mu się stało, czy się leczy, jak się czuje, kiedy wróci do szkoły. Emmie ciężko było odpowiadać. Jack miał wrócić za niedługo i niekoniecznie było z nim dobrze. Gryfonka wspominała o jakimś uroku i tym, że bardzo wpłynął na zachowanie brata. Opowiadając, prawie rozpłakała się. Elsa nie umiała wypytywać dalej tak załamanej dziewczyny, a potem, niestety, nie miała okazji.

Jednak kiedy Elsa i jej przyjaciele siedzieli w Wielkiej Sali, Emma sama do nich podeszła. Wydawała się, jakby targały nią jakieś emocje — nie wiadomo, czy pozytywne, czy negatywne.

— Jack wraca — powiedziała — dziś wieczorem.



~*~*~*~



Jack wiedział, że nie był w gabinecie dyrektora po raz pierwszy. Wydawało mu się natomiast, że chyba po raz pierwszy znajdował się tam nie dlatego, że coś przeskrobał.

Co za miła odmiana.

Mimo tego miał już ochotę zniknąć z tego pomieszczenia i sprzed oblicza dyrektora.

— Jack, cieszę się, że wróciłeś — powtórzył kolejny raz mężczyzna.

— Też się cieszę — odparł chłopak z lekko niedbałym uśmiechem.

Jego wzrok samoistnie przeskakiwał na różnorakie bibeloty w gabinecie. Chciał dokładniej przyjrzeć się lśniącym rzeźbom stworzeń i modelom różnorakich machin z nietopniejącego lodu. Wyglądały tak niesamowicie, że chętnie przygarnąłby któreś z tych cudeniek.

W każdym razie patrzenie na nie było w każdym razie łatwiejsze od rozmawiania z dyrektorem Morozowem.

— Wiem, że to, przez co przeszedłeś ostatnio, jest ciężkie... I chcę, abyś wiedział, że gdybyś miał problemy, zawsze możesz znaleźć u mnie wsparcie. — Dyrektor powiedział to samo zaledwie chwilę wcześniej.

Jack nagle poczuł, jak coś szturcha go w nogę. Najpierw zauważył ogromną tacę pełną spalonych ciasteczek, dopiero potem dostrzegł pod nią małego elfa, który uśmiechnął się na pół twarzy swoimi żółtymi zębami.

— Dziękuję, bardzo ładnie sobie poradziłeś — powiedział Morozow powoli, posyłając słodki uśmiech stworzeniu. Różdżką przelewitował tacę na biurko. — Częstuj się, Jack — po czym dodał szeptem, aby jego mały służący nie usłyszał: — jeśli ci życie niemiłe.

Elf natychmiast pobiegł ku wyjściu, szczerząc się od ucha do ucha. Potknął się o skraj dywanu, a Jack nie mógł powstrzymać parsknięcia śmiechem. Nieco zaniepokoił się, że może tym samym przeskrobać sobie u Morozowa, ale ten tylko z zażenowaniem pokręcił głową.

— Te elfy... — westchnął mężczyzna, gdy zostali znów tylko we dwóch. — Mniej ogarnięte niż skrzaty domowe. Wydaje im się, że pomagają... no, ale są przynajmniej urocze, prawda? — zarechotał. — Dopiero niedawno nauczył się przynosić tacę bez wywalania tego, co na niej leży.

— Ale ciastka już piecze perfekcyjnie — parsknął Jack.

— One tylko wyglądało na trujące, a smak spalenizny był umyślny — powiedział ironicznie Morozow.

Wziął jedno z ciastek i zaczął chrupać. Ciemne okruchy tonęły w jego brodzie. Wyglądał przy tym na tak zrelaksowanego, jakby nie był dyrektorem szkoły, a uczniem — który kiblował z kilka dekad — rozmawiającym z kolegą z ławki.

— Posłuchaj, Jack. Obaj dobrze wiemy, że wróciłeś do szkoły, ponieważ uznano, że to ci pomoże — powiedział Morozow.

Nie mylił się. Jack wrócił do Hogwartu tylko dlatego, że magomedycy uznali, że mu to pomoże. Ponoć dzięki znanemu otoczeniu i rzuceniu w wir rutyny miał szybciej wrócić do zdrowia. Poza tym tak na dobrą sprawę nie czuł się najgorzej. Większość ran zagoiła się, niektóre pozostawiły po sobie blizny, ale nieszczególnie się nimi przejmował. Ciągle jednak był ten urok, o którym każdy ciągle mówił. No i jeszcze zamęt, który miał w głowie — jeden ze skutków klątwy.

—... i obaj wiemy, że dużo przeżyłeś i masz... drobne problemy ze wspomnieniami...

Drobne — powtórzył Jack, kładąc mocny nacisk na to słowo.

Wielu rzeczy nie mógł wyszukać w pamięci. Zupełnie jakby jego umysł był serem z ogromnymi dziurami. Inne rzeczy przypominał sobie jak przez mgłę. Oprócz tego ponoć wiele wspomnień zostało wypaczonych pod wpływem uroku.

Klątwa jednak nie zmieniła tylko tego.

— Nie odcinaj się od przyjaciół, dobrze? Jestem pewien, że oni ci pomogą — zapewnił Morozow.

Jack, mimo że pokiwał głową, tak naprawdę nie był tego do końca pewien. Nie wiedział, czy naprawdę miał jakichś przyjaciół, nie licząc Roszpunki, której nie uratował.

To, co przytrafiło się dziewczynie, pamiętał aż za dokładnie, niestety. Nie potrafił wyrzucić z pamięci ataku sługusów Mroka na dom przyjaciółki. W jego pamięci wyraźnie wyryły się wszystkie zaklęcia wycelowane ku niemu i przyjaciółce, huki czarów i chwila, gdy napastnicy zniknęli z nią w nieznane.

Potem pamiętał zimno wstępujące w jego ciało wraz z urokiem Nixona i trzask lodu na zamarzniętym jeziorze. Topił się w bolesnym mrozie. Ten moment śnił mu się po nocach, gdy spał na szpitalnym łóżku. Niejednokrotnie wyrywał się z koszmarów roztrzęsiony, oddychając tak zachłannie, jakby zaraz znów miał znaleźć się pod wodą. Zimno jednak nie opuszczało go wraz z pobudką.

Miał wrażenie, jakby towarzyszyło mu od zawsze. Przypominało męczącego znajomego, którego nie lubisz i który mimo wyraźnych sygnałów, nie odczepia się od ciebie ani na chwilę i uprzykrza ci bezustannie życie.

Jack po tym, jak wpadł pod lód, jakimś sposobem wydostał się na powierzchnię. Nie miał pojęcia, co dało mu siłę do zrobienia tego i nieszczególnie go to interesowało. Przeczołgał się, ile mógł i padł na taflę, przytulony do niej całym ciałem. U jego boku stały tylko ból, mróz i jasne światło księżyca. Jakoś się podniósł i zrobił kilkanaście, może kilkadziesiąt kroków w głąb lasu otaczającego jezioro. Nie pamiętał wtedy nic. Nawet jak się nazywa. Brak jakichkolwiek wspomnieć nie był dla niego czymś dziwnym, gdy znów stracił przytomność, tym razem padając w zaspie.

Potem znalazł się w klinice św. Munga. Przez pierwszych kilka dni praktycznie tylko spał. Przez kilka dni budził się może tylko na kilka godzin, podczas których i tak był trochę oderwany od rzeczywistości. Zaczęło mu się polepszać i kolejne, coraz dłuższe momenty, gdy był w świecie żywych, przestawały być rozmyte.

Dowiedział się, że Nixon obdarował go klątwą. Z drugiej strony — to jednak ona w jakiś sposób pozwoliła mu przetrwać w zimnych wodach jeziora. Jednocześnie namieszała w pamięci.

Na początku nie pamiętał nawet, jak się nazywał. Gdy już przypomniał sobie, że jest Jackiem Frostem, co niektóre rzeczy poszły tą samą drogą. Głównie wszystko, co przykre i niemiłe — jak porwanie Roszpunki. Nieco więcej wspomnień wróciło, gdy przeczytał artykuł Berthy Moore o pani Taxos i jej przybranej córce. Przykry, bulwersujący tekst, który, jak się okazało, ku zdziwieniu Jacka — kojarzył Berthę i wywiady, które z nim przeprowadzała — prawdziwy.

Gertruda Taxos upozorowała śmierć swoich przyjaciół, rodziców Roszpunki, znanych aurorów. Zajęła się ich dzieckiem, a im samym zmodyfikowała wspomnienia tak, że uwierzyli, że są magomedykami, po czym wyruszyli za ocean na badania. Okazało się jednak, że prawdziwi rodzice Roszpunki spotkali się z panią Taxos w klinice św. Munga. Uzdrowicielka w szpitalu, Patricia Corona, a tak naprawdę matka Roszpunki, Arianna Blumen — zajmowała się Jackiem zarówno po finale Turnieju Trójmagicznego, jak i po ataku sługusów Mroka.

Pani Taxos uciekła. Jednak jakie to miało znaczenie? Do głów państwa Blumenów nie wpadło rozwiązanie, czemu ich przyjaciółka przed laty ukradła im dziecko. Wiele wspomnień związanych z ich córką powróciło do nich, natomiast jedno nie. Oczywiście sami wszczęli śledztwo, podobnie jak Bertha. Najbardziej i tak liczyło się dla nich odnalezienie Roszpunki.

Jack pamiętał, jak pani Corona/Blumen przed pójściem na urlop — zdrowotny, spowodowany ostatnimi rewelacjami — próbowała wypytać go o wszystko, co związane z Roszpunką. Bardzo chciałby jej pomóc. Naprawdę. Niestety, sam niewiele pamiętał.

W pamięci migotało mu, że bardzo lubił Roszpunkę i naprawdę mu na niej zależało oraz że jej długie włosy błyszczały jak złoto.

Również to, że pozwolił na porwanie jej.

Tyle.

Nic więcej.

— Dobrze, nie będę cię już przetrzymywał — powiedział Morozow, strzepując okruchy z brody. — Merida, Edward i inni Gryfoni pewnie na ciebie czekają w dormitorium z niecierpliwością. Nie zdziwiłbym się, gdyby znowu zrobili mały wypad do kuchni... co oczywiście bym potępił. — Nie. Nie potępiłby, wynikało to z tonu jego głosu.

— Edward? — powtórzył pod nosem Jack. Nieco za głośno, aby dyrektor nie dosłyszał.

— Edward Potter. Gra z tobą w drużynie. Muszę przyznać, że uwielbiam, kiedy tłumacząc się ze swoich wybryków, próbuje coś ugrać swoimi żartami. Są przezabawne — wyjaśnił dyrektor.

— Aaa... już kojarzę.

Tak naprawdę nie bardzo kojarzył, ale chciał już pójść. Wstał i zasunął za sobą krzesło.

— Do widzenia — pożegnał dyrektora.

— Do widzenia — odparł dyrektor, uśmiechając się lekko.

Posąg gargulca odsłonił schody prowadzące na korytarz. Na jego twarzy nie było ciepłego uśmiechu, a kamienny, nijaki wyraz.



~*~*~*~



— Idzie! — syknęła Merida, czatując przy rogu ściany.

Czkawka poderwał się gwałtownie, jakby był na boisku i usłyszał gwizdek rozpoczynający mecz. Elsa nie miała tak dobrego refleksu jak on, a i tak w mgnieniu oka już stała na równych nogach.

— Nie no, żartowałam — przyznała szybko Gryfonka, bo Czkawka już chciał opuścić ich bezpieczny korytarz.

W rozproszonym blasku oddalonej pochodni widać było zarys jej uśmiechu. Chłopakowi opadły ręce, a Elsa czuła się naprawdę zirytowana i zawiedziona, bo już narobiła sobie nadziei.

— Merida, to nie jest zabawne — syknął Krukon. — Siedzimy tu już ponad godzinę, jest już po ciszy nocnej.

Czekali na ciemnym korytarzu łączącym się z tym, na którym znajdował się gabinet dyrektora. Od Emmy dowiedzieli się, że Jack przed pójściem do dormitorium ma udać się do Morozowa. Ani Elsa, ani Czkawka nie chcieli czekać do rana, aby spotkać się z przyjacielem, a Merida uznała, że im potowarzyszy, ponieważ esej na obronę przed czarną magią może poczekać. Krukonka też uznała, że praca domowa może ustąpić pierwszeństwa.

Jack pewnie byłby tym zaskoczony.

Naprawdę nie mogła się doczekać, aż go zobaczy. Mimo to czuła nerwowe ściskanie w żołądku.

— Co wy tacy sztywni? — parsknęła Merida, zanim znów wystawiła głowę na interesujący ich korytarz. — Ej, chodźcie! Ktoś wychodzi.

— Ten żart nie był zabawny już za pierwszym razem — mruknęła Elsa.

Merida odpowiedziała złapaniem Elsy za rękaw i wyciągnięciem jej z ukrycia. Krukonka miała ochotę odpłacić jej tym samym. Całkowicie zapomniała o tym, gdy zobaczyła, że faktycznie gabinet dyrektora opuściła osoba, na którą czekała.

Elsa miała wrażenie, jakby w jej przełyku zgromadziły się wszystkie emocje, które obecnie czuła i tak ścisnęły gardło, że nie mogłaby wydusić chociażby słowa.

Gdy we troje stanęli naprzeciw Jacka, czas jakby zamarzł na ułamek sekundy, zamieniając go w godziny.

Nawet nie próbowali być dyskretni w przyglądaniu się chłopakowi. Elsa nie mogła oderwać od niego wzroku. Ich spojrzenia — jego chłodne i nieco zagubione, a jej zaniepokojone — się spotkały. Poczuła nieprzyjemne, zimne uczucie. W blasku pochodni dostrzegała, że jego oczy utraciły brązowy kolor i były lekko podkrążone. Włosy, podobnie jak oczy, straciły naturalną barwę; stały się biało-srebrne i w blasku pochodni lśniły jak szron na oknach. Czerwone zadrapania odznaczały się na nienaturalnie bladej skórze. Wszystko to sprawiało, że w widmowym blasku pochodni Jack przypominał ducha.

Był swoją inną, wyblakłą wersją.

Gdy pierwszy szok minął, Merida jako pierwsza się ruszyła. Rzuciła się na niego i uścisnęła tak mocno, jakby chciała go udusić za to, że przez ostatnie dni dał jej i reszcie przyjaciół wiele powodów do zmartwień.

— Gdzie ty byłeś, patałachu? — przywitała go z ulgą, śmiejąc się.

— Trochę chorowałem — odpowiedział ostrożnym tonem. — Wagary.

Słysząc tę próbę bagatelizowania normalną dla Jacka, Elsa powinna nieco się uspokoić. To było przecież normalne dla niego. Ona jednak widziała, że chłopak spogląda na nią dziwnie z ukosa, gdy witał się z Czkawką.

Również podeszła do Gryfona. Nareszcie mogła go uściskać i pocałować.

Chłopak jednak nieznacznie się odsunął i wydawał się naprawdę zdziwiony, gdy otoczyła go ramionami.

Może tylko jej się wydawało.

Poczuła bijący od niego chłód. Kiedyś, gdy go tuliła, czuła ciepło jego ciała. Teraz było odwrotnie. Miała wrażenie, jakby blisko niej nie znajdował się żywy człowiek. To zimno wydawało się identyczne z tym, jakie odczuwała, gdy czasami duchy przelatywały przez jej ciało.

Jack nawet jej nie objął, jakby tylko czekał, aż go puści. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek czuła się tak niezręcznie, źle i nie na miejscu, przytulając go.

— Cześć, Elsa — powiedział, gdy już stanęli w oddali od siebie.

Uśmiechnął się tak samo jak do Meridy i Czkawki.

Elsa doszła do wniosku, że nie mogła przejmować się takimi szczegółami i wyciągać z nich naciąganych wniosków. Jack przecież dopiero wrócił do szkoły. Cieszyła się tym, że nareszcie jest z nimi, ale ciągle pozostawał w niej niepokój, który narodził się, kiedy znalazła w „Proroku" zdjęcie Jacka podczas ferii zimowych.

Między czworgiem zapanowała naprawdę niezręczna cisza. Elsa szukała w myślach, co powinna powiedzieć najpierw. Miała mnóstwo pytań. Po uścisku z Jackiem i tym, jaki chłód od niego emanował — dosłownie i w przenośni — żadne z nich nie umiało się sformułować.

Merida patrzyła się z Czkawką na siebie intensywnie. Wyglądało to, jakby porozumiewali się ze sobą telepatycznie i kłócili, kto powinien rozpocząć rozmowę.

— Jack, co ci się stało... — zapytała w końcu Elsa. Uznała, że konieczne będzie dodanie: — ...że tak wyglądasz? To ten urok, prawda?

— Czyli już wiesz o uroku. W dużej mierze tak — przyznał Jack zdawkowo, jakby zupełnie nie chciał odpowiadać na pytanie zadane przez Elsę.

— Wybieliło ci włosy? — parsknęła cichym śmiechem Merida. — Teraz jeszcze domalować ci zmarszczki i będziesz jak Morozow.

— Normalnie bliźniacy. Tylko nie wiem, czy da się wyglądać tak staro jak on — odparł Jack nieco niemiło, ale z półuśmieszkiem.

— O rany, co z tym urokiem? — dopytywał Czkawka. — Kiedy cię z tego wyleczą?

— Ale się o mnie przejmujecie. — W jego głosie brzmiał sarkastyczny przekąs, który w tej sytuacji zupełnie nie pasował do chłopaka. — Dużo by mówić. Nixon rąbnął mnie zaklęciem i mnie zmroziło, ale to historia chyba na inny dzień. Jest jeszcze otwarta Wielka Sala? Zjadłbym coś. Nie ufam ciastkom elfa dyrektora.

Elsa naprawdę nie mogła zrozumieć zachowania Jacka. Wiedziała, że lubił jeść. Niejednokrotnie była świadkiem jego dzikiego biegu z drugiego końca Hogwartu do jadalni, gdy pozostało tylko kilka minut do końca obiadu. Troska o jedzenie teraz nie wydawała się śmieszna, bo poważnie mówił o tym, że wolałby zamiast porozmawiać z nimi, pójść i się najeść. Zupełnie jakby zapomniał, że wszyscy się przyjaźnią, a Elsa jest jego dziewczyną.

— Jest po ciszy nocnej — powiedział Czkawka ze zmarszczonymi brwiami.

— A kuchnia? — dopytywał Jack.

— A czy była kiedykolwiek zamknięta? — odparła pytaniem Merida, szczerząc zęby.

Wydawało się, jakby Jack naprawdę się zastanawiał nad jej słowami.

— No to do niej skoczę. Założę się, że nie znajdę w salonie pierników z pikantnym lukrem — powiedział Jack. — Pogadamy potem, w dormitorium, okej? — rzucił do Meridy.

Próbowali go zatrzymać, jednak on nie wydawał się nimi zbytnio zainteresowany. Chcieli pójść z nim, jednak jakoś się wymigał, bo przecież spotka się z Meridą w dormitorium za niedługo. Kazał na siebie nie czekać.

Każde z nich odniosło wrażenie, że Jack nie bardzo chce ich widzieć.

— O co mu chodziło? — burczała Merida, gdy wracali do swoich dormitoriów. Było już po ciszy nocnej, więc musieli co chwilę ją uciszać, bo mówiła stanowczo za głośno, pomstując na Jacka, mimo że to wobec niej zachowywał się najbardziej normalnie.

— Gdybym tylko wiedział. Zachowuje się jakby coś mu się z mózgiem stało — powiedział szeptem Czkawka.

Elsa nie mogła się z nimi nie zgodzić. Mimo to chciała wyszukać usprawiedliwienie dla Jacka.

— Emma mówiła, że Jack inaczej się zachowuje przez ten urok — przypomniała im.

Stanęli na rozdrożu, gdzie musieli rozstać się z Meridą.

— Tak myślisz? On normalnie zachowuje się jak chochlilowy bobek, ale teraz...

— ...jak centaurze łajno? — podpowiedział Czkawka.

— Podoba mi się to porównanie.

Wystawiła do Czkawki dłoń, a on przybił jej piątkę.

— On nie jest taki normalnie — powiedział poważniej Merida. — Albo może jest tylko zmęczony. Założę się, że jutro już będzie wkurzał i nas, i innych tak, jak zazwyczaj to robi.

Elsa chciała wierzyć w tę drugą wersję. Pragnęła, aby na jutrzejszych zajęciach ujrzeć Jacka takiego jak dawniej, nietraktującego ich tak, jak zazwyczaj traktował zastępstwa z profesorem Salietem.

— Zobaczymy jutro — uznał Czkawka.

Rozstali się z Meridą i teraz już we dwoje kierowali się po kryjomu ku dormitorium Krukonów. Elsa nieco obawiała się, że zastaną jakiegoś nauczyciela na patrolu, ale tylko troszkę. Ciągle analizowała zachowanie Jacka w myślach.

Jutro będzie lepiej.



~*~*~*~



Sześć miesięcy. Około 4000 słów, mniej więcej 22 na dzień.

Biję rekordy, nie ma co.

Zapraszam do czytania tego, co powstało w tym czasie.

Życzę w każdym razie Wam wszystkim zawczasu Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Dużo zdrowia, szczęścia, radości, fajnych prezentów, wielu ciekawych przygód, abyście mieli ciekawsze opcje do wyboru niż Sylwester z Polsatem czy Dwójką, wywalczenia wymarzonych ocen na półrocze, no i sukcesów w pisaniu i innych dziedzinach.

Pozdrawiam i mam nadzieję, że uda mi się odezwać nieco szybciej niż ostatnio.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro