Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

29. Boski podryw, słoneczny eliksir i fala z toalet

Po raz ostatni spojrzała na rodziców. Oboje się uśmiechali: mama delikatnie i ciepło, tata prawie niezauważalnie. Tylko na taki gest wsparcia z ich strony mogła liczyć w tamtym momencie. Gdy wejdzie na arenę, ona i Jack będą zdani tylko na siebie.

Wystarczył krok. Na opuszkach palców Elsy zatańczyły iskierki zimna. Musiała dopilnować, aby to był pierwszy i ostatni niekontrolowany przejaw zimowych zdolności w trzecim zadaniu turnieju.

Mimo że wejście na arenę znajdowało się zaledwie centymetry za plecami, wydawało się, jakby od zapełnionego dziedzińca oddzieliła ich niewidzialna bariera. Głosy widzów stały się szeptami.

— ...drużyny Hogwartu, Beauxbatons i Durmstrangu rozpoczęły zadanie... — Pełne przejęcia słowa komentatora ginęły, zamieniając się w szmer. Harry Brown pewnie będzie relacjonował każdy krok zawodników i opisywał, z jakimi przeszkodami się mierzą.

Jack i Elsa wyciągnęli różdżki, chłopak rozświetlił mrok tunelu, rozwinęli mapę. W poplątanej sieci niepodpisywanych przejść, pomieszczeń i placów przy jednym z wyjść widniały nazwiska: Jack Frost oraz Elsa Vintersen.

Ruszyli przed siebie ciemnym tunelem. Wejście na arenę stawało się malejącym prostokącikiem wśród mroku. Przestały docierać jakiekolwiek odgłosy z zewnątrz. Powoli zbliżali się do końca ciemnego przejścia — dało się to odczytać na mapie, po której dwa nazwiska przemieszczały się zgodnie z ich krokami.

Nox — mruknął Jack.

Niepotrzebne już było, aby czarami przywoływali światło. Przez wyjście z tunelu wpadały złote promienie słońca. Elsa z marszu uznała to za dobry znak. Przyśpieszyli.

Ten dziedziniec był najpiękniejszym, jaki kiedykolwiek widziała. Cieszyła się, że trafili tam, ale nie z powodu piękna okolicy. Poznała to miejsce.

Ogromny plac przypominał park, otaczały go dwupoziomowe krużganki, białe arkady lśniły w słońcu. Wśród fantazyjnie przystrzyżonych, zielonych krzewów stały ławeczki, na których wręcz żal było nie przysiąść z dobrą książką w dłoniach. Perfekcyjne rzeźby z zainteresowaniem odwracały głowy. Z klombów różnokolorowych kwiatów niósł się słodki zapach wiosny. W fontannach pluskała woda.

Elsa rozejrzała się dokładnie.

Liczyła na odszukanie tego miejsca po przeczytaniu krótkiej wzmianki w Spisku Czarownic — pisemku dla dziewcząt. Gazeta dostarczyła więcej informacji przydatnych w ostatnim zadaniu turnieju niż niektóre książki poświęcone w całości zagranicznym szkołom magii.

Krukonka ruszyła między żywopłoty przystrzyżone na kształt baletnic. Tancerki na moment oderwały się od rozciągania.

Elsa przekonała się, że to miejsce nie było tak ogromne jak oryginalny park w Beauxbatons. Nie dojrzała kilku słynnych rzeźb. Postanowiła nie tracić nadziei na odnalezienie tego, co w razie wypadku mogłoby uratować im życie. Kierowała się ku centrum dziedzińca-parku.

— Dokąd idziemy najpierw? — zapytał Jack, mijając fontannę, w której chlupał wesoło sok dyniowy.

— Musimy najpierw coś zdobyć — wyjaśniła Elsa — musimy znaleźć pewną fontannę...

Jest.

Elsa urwała, bo wyrosła przed nią smukła, niezbyt ozdobna fontanna z marmuru. Na bokach wyryte miała runy. Wbrew logice była najpiękniejsza. Przyćmiewała pozostałe, bardziej ozdobne rzeźby w parku. Tryskał z niej złoty płyn wyglądający jak skroplone promienie słoneczne i zbierał się w okrągłym basenie.

Lekko pochylony Jack obchodził fontannę, przyglądając się runom, poruszał przy tym lekko ustami.

W podzięce... — Jack zastanowił się, próbując rozszyfrować symbole. — Nicode-... nie... Nicolasowi... i Pa-...

W podzięce Nicolasowi i Perenelle Flamelom za ich wkład w rozwój Akademii Magii Beauxbatons. — Elsa wyręczyła go w tłumaczeniu. — Fontanna Flamelów.

Jackowi najwyraźniej nic to nie mówiło. Pewnie wykazałby większe zainteresowanie fontanną z sokiem dyniowym, gdyby dziewczyna nie dała do zrozumienia, że Fontanna Flamelów jest ważna.

— Potrzymaj to. — Elsa wcisnęła Jackowi mapę.

Wygrzebała z kieszeni fiolkę. Cieszyła się, że rano wpadła na pomysł, aby ją zabrać. Buteleczka mogła okazać się tak samo przydatna jak mordoklejki podczas spotkania z chimerami. Elsa, przyglądając się płynowi chlupoczącemu w fontannie, miała pewność, że to prawdziwy eliksir słońca. Organizatorzy zawodów musieli sporo się napracować, aby sprowadzić tę okropnie rzadką substancję na arenę.

Krukonka nachyliła się nad krawędzią basenu. Dziewczyna odczuwała przyjemne łaskotanie w miejscach, gdzie kropelki stykały się z jej skórą. Napełniła fiolkę do pełna i ostrożnie zatkała.

— Co to właściwie jest? — Jack nie umiał ukryć zainteresowania.

— To eliksir słońca. Wytwarza się go ze słonecznych kwiatów zrodzonych z kropli słonecznego blasku. Jest okropnie rzadki. — Przypatrzyła się drogocennemu, złotemu płynowi wirującemu w fiolce. — Leczy najcięższe rany i upiększa. Ponoć wersje idealne też odmładzają.

W oczach Jacka pojawiły się iskierki entuzjazmu. Spojrzał łapczywie na fontannę.

— Wiedziałaś, że pojawi się ta fontanna i wzięłaś taką małą fiolkę? — spytał ze zdumieniem i lekkim wyrzutem.

— Z takimi rzeczami nie wolno przesadzać, lepiej nie pić więcej niż kilka kropli — wyjaśniła dziewczyna.

— Niby dlaczego?

— W nadmiarze stają się trucizną. Odbierają rozum, niszczą zdrowie. Doprowadzają do śmierci. Po co ci eliksir upiększający, co, Jack? Poza tym, od kiedy interesujesz się eliksirami?

— Och, więc twierdzisz, że niepotrzebny mi eliksir upiększający! — Frost parsknął śmiechem, dając się przekonać.

Dziewczyna wsunęła ostrożnie fiolkę do kieszeni.

— Chodźmy lepiej. Musimy przecież wygrać! — zapowiedział dziarsko Jack.

Na podstawie mapy ustalili trasę, którą będą podążać, aby odnaleźć chorągiewkę z herbem Hogwartu.

Accio chorągiewka. — Jack machnął różdżką.

Elsa spojrzała na chłopaka powątpiewająco.

— Co? Pomyślałem, że warto spróbować. — Wzruszył ramionami.

— To byłoby za proste — stwierdziła Krukonka.

Odeszli od Fontanny Flamelów, przemierzali labirynt krzewów, posągów i fontann. Rzeźby odwracały się w ich stronę i wykazywały wyjątkowe zainteresowanie. Marmurowy, rozebrany do rosołu, atletycznie zbudowany Apollo wychylił się ze swojego postumentu.

— Może zagrać ci coś na mojej lirze, panienko? — zaproponował uwodzicielskim głosem bóg poezji. Puścił do Elsy oczko.

Dziewczyna czuła się okropnie zażenowana. Całkowicie naga i zarazem bosko przystojna rzeźba próbowała z nią flirtować, gdy w towarzystwie Jacka musiała wykonać ostatnie zadanie turnieju.

Frost spojrzał na Apolla z irytacją.

— Chyba podziękujemy — rzucił Frost, szczerząc się do rzeźby nienaturalnie. — Powinniśmy znaleźć tę chorągiewkę, pamiętasz, Elsa?

Elsa zdziwiła się, że Jack tak nerwowo zareagował na zaczepki posągu. Minęli Apolla brzdękającego romantyczną balladę na swoim instrumencie.

Zostawili za sobą piękny ogród i wkroczyli w plątaninę korytarzy. Wypatrywali chorągiewki z herbem Hogwartu, ale nie liczyli na prędkie odnalezienie flagi. Przecież zadanie nie mogło być łatwe.

Elsa pociągnęła Jacka do tyłu. Poczuła ciarki na plecach.

Drogę przebiegało mnóstwo pająków. Zmierzały w tym samym kierunku. Rozmiary przeczyły temu, aby to były zwyczajne pajęczaki.

— Akromantule — szepnęła dziewczyna. Musieli zachować spokój, tym bardziej że zwierzęta nie zwracały na nich uwagi.

Pająki to pierwsze niebezpieczeństwo, nie licząc flirtującej rzeźby, na które się natknęli. Chociaż Elsa wahała się z nazwaniem ich zagrożeniem. Idące stworzenia obrzydzały ją, ale nawet nie zwracały uwagi na dwoje Hogwartczyków. Czemu one tak się śpieszą? Dokąd zmierzają?

— Lepiej je zostawmy — stwierdził Jack.

Elsy nie trzeba było nakłaniać. Bez zbędnego gadania postanowili nie przerywać pochodu pająków. Po co pakować się w kłopoty, skoro mogli zawrócić i wybrać inną trasę?

— Na razie nie idzie nam najgorzej — stwierdził Jack, gdy nieco oddalili się od pająków.

Elsa nawet nie zdążyła powiedzieć: Uważaj, bo zapeszysz.

Rozległ się przeszywający pisk. Dziewczyna spojrzała na Jacka. Oboje wiedzieli, kto krzyczał. To Claudia. Pełen przerażenia głos Francuzki jeszcze toczył się echem po korytarzach.

— Reprezentacja Beauxbatons rezygnuje z dalszego udziału w ostatnim zadaniu Turnieju Trójmagicznego. — Rozległ się głos Harry'ego Browna, zupełnie jakby komentator stał tuż obok. Reszta słów stopniowo cichła: — Tymczasem reprezentacja Durmstrangu walczy z...

Beauxbatons odpadło z rywalizacji. Jedynymi rywalami pozostali chłopcy z Durmstrangu. Elsa i Jack teoretycznie powinni się cieszyć, ale na ich twarzach pozostało zdumienie. W głowie dziewczyny ciągle pozostawał pogłos pisku Claudii. Czy pająki tak śpiesznie zmierzały do Francuzów? Pewnie tak. Reprezentacja Beauxbatons musiała być gdzieś niedaleko. Czy ekipa ratunkowa wyciągnie Ernesta i Claudię w porę?

Elsa z trudem zmusiła się do zaprzestania rozmyślań. Spojrzała na zmieszanego Jacka. Szli dalej.

Ile czasu minęło? Pół godziny? Godzina lekcyjna? Już jedna drużyna odpadła z rywalizacji. Elsa martwiła się, że Claudii i Ernestowi mogło coś się stać. Gdy życzyła im powodzenia, wydawali się sympatyczni.

Przecież to są nasi rywale — przywołała się do porządku.

— Ciekawe, czy Claudia i Ernest natknęli się na Akromantule... — zastanawiała się na głos Elsa.

— Pewnie tak. Na pewno. Te pająki biegły do nich — stwierdził Jack. Spojrzał przez ramię: — Poprawka. Teraz biegną do nas!

Zanim Elsa zdążyła zareagować, Jack złapał ją za nadgarstek i zmusił do biegu. Dziewczyna popełniła błąd: odwróciła na chwilę głowę, zdziwienie ustąpiło, strach przeszył jej ciało i umysł. Akromantule wielkości człowieka gnały za nimi. Z pysków stworzeń sączył się śmiertelnie niebezpieczny jad.

Przerażenie sprawiało, że Elsa miała nogi jak z waty i utrudniało myślenie. Serce kołatało głośno w piersi.

Conjunctivitis! — krzyknął Jack. Wycelował w pająki.

Jedno zwierzę padło. Nie okazało się przeszkodą dla pozostałych. Ośmiookie bestie minęły sparaliżowanego pajęczaka, jeszcze szybciej przebierając odnóżami.

Expelliarmus! — Elsa miała szczęście, dwa pająki runęły na ziemię.

Kontratak rozwścieczył Akromantule. Nadciągały, było ich coraz więcej.

Immobulus! — Elsa boleśnie wpadła na ścianę, gdy Jack pociągnął ją w boczny korytarz.

Expelliarmus! — Jack potknął się. Sekunda przewagi nad napastnikami zniknęła.

Expulso!

Po korytarzach niosły się odgłosy zaklęć. Elsa i Jack biegli, ile mieli sił. Zadyszka odbierała Krukonce głos, zmęczenie sprawiało, że potykała się o własne nogi. Kolorowe plamy tańczyły dziewczynie przed oczyma.

— JACK!

Akromantula rzuciła się na chłopaka z sufitu. Pobratymcy bestii nadciągali całą zgrają. Jack siłował się z pająkiem w morderczym uścisku. Szczękoczułki potwora znajdowały się niebezpiecznie blisko twarzy chłopaka.

Expulso! — Elsa wycelowała w pająka. Siła zaklęcia odepchnęła Akromantulę. — Protego!

Wyczarowaną tarczę już forsowały pająki...

Jack ucierpiał. Jego twarz... Elsa poczuła, że pozostałości obiadu wirują jej w żołądku. Chłopak podniósł się ciężko z ziemi, jęcząc z bólu. Z głębokiego rozcięcia na policzku lała się krew, wokół rany pienił się jaskrawozielony jad Akromantuli.

Elsa przypomniała sobie opłakane skutki, jakie niesie ta substancja, jeśli dostanie się do krwi. Dziewczyna miała, na szczęście, eliksir słońca. Jednak nie mogła w tamtym momencie podać Jackowi mikstury. Pająki już pokonywały zaklęcie tarczy. Zrezygnowanie z zawodów nie pomogłoby. Zanim sędziowie znaleźliby ich, pewnie już byliby martwi.

Jack usilnie próbował iść sam. Nie mógł biec, więc zmuszał się do truchtu. Kiedy Gryfon zaczął słaniać się na nogach, Elsa zarzuciła na siebie jego ramię.

— Dam sobie radę sam — zaprotestował zasapany i odsunął się od dziewczyny. Gdyby nie ściana, przeżyłby bliskie spotkanie z podłogą.

— Na litość boską, Jack, kiedy indziej zostaniesz karmą dla pająków! — warknęła do chłopaka Elsa. Jej głos był pełen irytacji i strachu.

Jack ostatecznie oparł się o Elsę. Kolana ugięły się pod nią. Chłopak był chudy, ale dla niej okropnie ciężki. Szli za wolno.

Zaklęcie tarczy uległo. Pająki rzucały się na ich plecy. Elsa miotała zaklęcia, aby je odgonić. Jad coraz bardziej wpływał na Jacka. Ledwo chodził, coraz bardziej opierał się na Krukonce.

Korytarz ginął w czerni włochatych, pajęczych ciał. Bestie otoczyły dwoje Hogwartczyków. Jack mamrotał zaklęcia, ale jego czary słabły podobnie jak on.

Frost padł na ziemię. Elsa nie zdążyła zareagować. Mniejsza z Aromantul wbiła szczękoczułki w jego łydkę.

Expelliarmus! — Krukonka rzuciła zaklęcie. Jej głos był niedosłyszalny wśród stłumionego wrzasku Frosta i klekotu pająków.

Jack dźwignął się nieporadnie na nogi. Lekko dygotał. Czerń ciał pajęczaków była wszędzie. Dziewczynie majaczyło przed oczyma. Gdyby tylko udało się jej powstrzymać na chwilę te pająki... Gdyby tylko znalazła moment, to złagodziłaby cierpienia Jacka, podałaby mu cudowny eliksir. Gdyby udało jej się unieruchomić te pająki, chociaż na kilkanaście sekund, może znalazłaby kryjówkę albo sposób na pozbycie się ich... Tylko jak pozbyć się tylu napastników naraz?

Zimno przebiegło ją od czubka głowy aż po palce.

Pomysł był ryzykowny, ale konsekwencje musiały odejść na dalszy plan.

Pierwszy raz postarała się użyć swoich zdolności świadomie. Okolica zaczęła ginąć w zimnie. Elsa pilnowała, aby Jack nie padł ofiarą jej defensywy. Pająki nieruchomiały, zmieniając się w lodowe rzeźby. Ostatnim ich odgłosem był cichy trzask, gdy mróz je pokrywał.

Elsa zaczęła gorączkowo myśleć, za co zabrać się najpierw. Poszukać schronienia czy zająć się Jackiem jeszcze stojącym na własnych nogach? W dziewczynie zatliła się nadzieja: — Udało nam się odpędzić pająki?

Na chwilę.

Z dala już nadciągały kolejne oddziały Akromantul.

Elsa rozejrzała się. Gdzieś musiało być jakieś wyjście. Nie miała pojęcia, czy stać ją na kolejny kontrolowany zimowy atak.

Wybawienie wyglądało niepozornie — małe, drewniane drzwi. Co za nimi czekało? Nie było czasu patrzeć na mapę ani o tym myśleć.

Chłopak oparł na Elsie cały swój ciężar.

To tylko kilka kroków...

Chłopak mruczał półprzytomnie nieskuteczne zaklęcia w stronę nadciągających pajęczaków.

Elsa szarpnęła za klamkę, drzwi nie stawiały oporu. Dziewczyna potknęła się na progu. Razem z Jackiem polecieli jak dłudzy. Na szczęście, wylądowali na czymś przyjemnie miękkim. Drzwi same się zamknęły. Nastał mrok. Zamek cicho zaklekotał.

Elsa ciągle celowała w drzwi. Czy wytrzymają one atak pająków? A może bestie się znudzą po jakimś czasie?

Potwory drapały o drzwi, jednak one nie ustępowały. Z czasem pajęcze odgłosy z zewnątrz zanikały. Krukonka nabrała pewności, że żaden pająk nie wejdzie do ich kryjówki. Od razu podzieliła się tą radosną wiadomością z Jackiem:

— Odchodzą — wydyszała.

W pomieszczeniu panowało przyjemne zimno, ale też niekoniecznie miła wilgoć.

Jack złapał Elsę za rękę. Było z nim źle? Całe szczęście, Krukonka miała przy sobie eliksir z Fontanny Flamelów. W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności. Oddech chłopaka był przyśpieszony. Elsa już miała zaświecić światło, rzucić się na pomoc Jackowi. Nagle coś chwyciło ją za kostkę.

Zrozumiała, że kłopoty się nie skończyły. To nie Jack trzymał ją za rękę.

Macka owinęła się wokół ramienia Elsy, kolejna oplątała dłoń. Jeszcze jedna, zanim Elsa zdążyła mocniej zacisnąć palce, wyrwała różdżkę. Miękkie podłoże, wcześniej uznane za błogosławieństwo, ruszało się, wiło i wykazywało własną świadomość.

— Elsa? — Usłyszała stłumiony głos Jacka. — Elsa, co tu jest grane?! Czemu te rośliny się ruszają?! Co to właściwie jest?!

Stwierdziła, że Frost ma halucynacje wywołane jadem. Zaraz. Chłopak miał rację. To były rośliny!

Kolejne pnącza, nie macki, owijały się wokół Elsy, zaciskały boleśnie. Gdyby tylko nie zabrały jej różdżki!

— Diabelskie Sidła — wychrypiała dziewczyna. Poległa, próbując zerwać kłącze owijające jej rękę.

— Dzięki za nazwę, ale jak to zabić?! — rzucił Jack.

Jak to pokonać?.... Jak to pokonać?!

Krukonka siłowała się z zielskiem, które zaciskało swe pędy coraz mocniej. Tego nie mogła zamrozić, w ciemności mogłaby potraktować zimowymi zdolnościami także Jacka.

— Czy eliksir słońca odstrasza to zielsko?! — krzyknął Jack.

Gdy kłącze zacisnęło się na jej klatce piersiowej, zrozumiała, co chłopak miał na myśli. Do wystającej z kieszeni emanującej złotym blaskiem fiolki nie zbliżał się żaden pęd.

To światło i ciepło mogły pokonać Diabelskie Sidła! Elsa i Jack powinni to pamiętać, bo do turnieju przeczytali mnóstwo książek.

— Jack, ciepło i... — Kolejne słowo nie przeszło dziewczynie przez gardło. Zamiast tego pojawił się zdławiony okrzyk bólu.

Czy Diabelskie Sidła wiedziały, że Elsa miała zamiar powiedzieć Jackowi o ich największej słabości? Może rośliny wywnioskowały to z tonu dziewczyny i poczuły się zagrożone?

W każdym razie owinęły Krukonkę wokół klatki piersiowej. Ucisk roślinności powoli i boleśnie miażdżył żebra.

Czasami, gdy Elsa korzystała ze swoich mocy, wokół promieni zimy gromadziła się lekka poświata. Jednak ten słaby blask nie pomógłby, nawet gdyby Diabelskie Sidła nie owijały dziewczyny w zabójczym uścisku.

Rośliny zaczynały wygrywać.

Mrok rozdarło oślepiające światło. Podłoga ze splecionych pędów zniknęła. Gdyby nie zaklęcie spowalniające, upadek okazałby się okropnie bolesny. Jednak Elsa opadła powoli na twarde, na pewno nieroślinne podłoże. Spadła może z wysokości trzech metrów.

Krukonka powoli podniosła się na drżące nogi. Żebra bolały ją niemiłosiernie, w myślach krążyła myśl: Oby pojawiły się tylko siniaki...

Wysoko sklepioną komnatę wypełniało światło. Drzwi, przez które wpadli do pomieszczenia, znajdowały się na wysokości trzech metrów. Diabelskie Sidła, które wcześniej robiły za podłogę w połowie wysokości sali, kuliły się na ścianach i suficie. Pędy najbliżej promieni wiły się w konwulsjach.

Za blask odpowiedzialny był Jack. Dziewczyna, widząc chłopaka, rzuciła się ku niemu. Żebra zareagowały na gwałtowny ruch falą nieprzyjemnego bólu. Elsa, krzywiąc się, postanowiła zignorować własne odczucia, oceniając stan Jacka. Rana na policzku wyglądała gorzej niż na pierwszy rzut oka. Jad syczał, pieniąc się na powierzchni obrażenia. Uraz na nodze wyglądał o wiele gorzej. Kaskady zielonej piany spływały po porozrywanej nogawce spodni. Twarz Frosta zlana była mieszaniną potu i krwi. Siedział oparty o ścianę, wzrok miał nieprzytomny, ale mocno zaciskał palce na różdżce, jakby od podtrzymywania światła zależało jego życie — chociaż los Elsy i Jacka naprawdę związany był z tym blaskiem. Przecież dalej mieli nad głowami Diabelskie Sidła.

— Za chwilę ci się polepszy — obiecała Krukonka. Przypomniała sobie panią Kelly, która nawet w obliczu okropnych urazów starała się przede wszystkim uspokoić pacjenta stanowczością w głosie. Dziewczyna nie sądziła, że to aż takie trudne. Elsa słyszała w swoich słowach odbijające się roztrzęsienie po walce z pająkami i roślinami, a także ból.

Krukonka nie miała pewności, czy jej starania zapanowania nad głosem przyniosą jakikolwiek skutek. Czy do Jacka cokolwiek docierało? Mimo niepewności wzięła głębszy oddech, aby się uspokoić. Frost skupił na niej wzrok.

Eliksir słońca na pewno go wyleczy — zapewniła siebie Elsa.

Powiedziała z największą pewnością, na jaką było ją stać:

— Wystarczy, że to wypijesz.

Drżącymi dłońmi wyciągnęła fiolkę z eliksirem słońca, cudownym napojem, który podsunął im pomysł, jak pokonać morderczą roślinność.

Na buteleczce pojawił się na szron.

To nie jest ważne — pomyślała.

Elsa podała Jackowi pierwszą porcję eliksiru — zaledwie kilka kropel. Obawiała się, że przedobrzy i cudotwórczy napój stanie się zabójczy. Wcale nie żartowała, mówiąc Jackowi, że z tego typu napojami nie wolno przesadzać.

Dziewczyna czekała. Piana tocząca się z miejsc, gdzie chłopaka pokąsały pająki, zniknęła w jednej chwili. Krukonka z mniejszymi obawami podała kolejną dawkę leku. Rana na policzku zasklepiła się w ciągu kilku sekund, nie pozostał po niej żaden ślad. Następna racja mikstury — uraz na nodze zniknął. Kolejne krople — twarz Jacka odzyskała zdrowe barwy. Powróciły iskierki zadziorności w oczach.

Frost okazał się dobrym pacjentem. Bez słowa przyjmował eliksir, dopóki Elsa nie stwierdziła, że wystarczy. Patrzyła w napięciu, obserwowała każdą reakcję Gryfona.

— Chyba zaczynam rozumieć Claudię z tymi pająkami — stwierdził Jack.

Uśmiechnął się.

Oczekiwała na ten gest ze strony chłopaka. Elsa doceniła ten uśmiech, znaczył on, że chłopak może czuć się dobrze. Poczuła ulgę, jakby zniknęła macka Diabelskiego Sidła owijająca jej gardło. Jednak Krukonka nie traciła ostrożności, dalej obserwowała uważnie każdy ruch Jacka.

— Ty też się lepiej tego napij — zaproponował Frost.

— Tylko trochę bolą mnie żebra, to nic wielkiego — odparła lekceważąco dziewczyna. Powiedziała trochę bolą, mając na myśli bolą jak diabli.

— Elsa, nie udawaj, że nic się nie stało, bo krzywisz się, jakbyś zjadła kilka kwachów jednocześnie. Weź ten eliksir — odparł tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Odkorkowała buteleczkę i bardzo uważnie pilnowała, ile eliksiru piła. Z każdą kroplą rozgrzewało ją przyjemne ciepło, w okolicy żeber czuła przyjemne łaskotanie, podobnie jak w łokciu, który boleśnie obiła podczas ucieczki przed Akromantulami.

Schowała fiolkę, która teraz była do połowy wypełniona złotym płynem.

— Wszystko okej? — zapytał Jack. Elsa pokiwała twierdząco głową. Zaproponował: — Lepiej stąd chodźmy. Przeraża mnie to zielsko.

Krukonka przyznała rację. Powinni już iść. To miejsce faktycznie przerażało. Ich niedoszli oprawcy, pędy Diabelskich Sideł ciągle gnieździły się nad ich głowami.

Dziewczyna odnalazła swoją różdżkę całkowicie nienaruszoną. Mogli wyruszać!

Elsa mimowolnie wstrzymała oddech, gdy Jack się podnosił. Podświadomie obawiała się, że chłopak nie będzie w stanie iść samodzielnie.

Okazało się, że Frost czuje się znakomicie i zarzekał się, że nie będzie się więcej opierał o Elsę. Dziewczynie nie chodziło o niewygodę. Ciągle uważnie przyglądała się chłopakowi.

Bez problemu znaleźli drugie drzwi znajdujące się tuż przy prawdziwej podłodze. Wyszli z pomieszczenia na zlany słońcem korytarz. Ponure rzeźby przypatrywały się im spod zmarszczonych brwi.

Jack zgasił światło na końcu różdżki, zamknął drzwi.

Miejsce wydawało się bezpiecznie, więc postanowili tam ustalić, co robić dalej. Elsa, która już mogła spokojnie myśleć, przywołała wszystkie zaklęcia tarczy, jakie znała i w razie czego nałożyła je na okolicę. Hogwartczycy skoncentrowali się na rozeznaniu na mapie. Okazało się, że znaleźli się piętro niżej. Musieli wytyczyć nową trasę. Zastanawiali się, dokąd pójść najpierw.

— To pomieszczenie wygląda trochę jak Wielka Sala — zauważył Jack.

Elsa przyjrzała się miejscu na mapie, które wskazywał. Faktycznie, wyglądało ono jak Wielka Sala, a zaraz za nią znajdowała się prawdopodobnie komnata, w której uczestnicy turnieju zebrali się po ogłoszeniu decyzji Czary Ognia.

— To kawał drogi stąd — odparła nieco zniechęcona Elsa.

— Wydaje mi się, że powinniśmy tam pójść — powiedział niezrażony Jack.

Trasa do Wielkiej Sali wydawała się długa. Nie mieli żadnej gwarancji, że znajdą tam chorągiewkę z herbem szkoły, mogli nadłożyć szmat drogi i dać przewagę rywalom.

— Od czegoś trzeba zacząć. — Gryfon wzruszył ramionami.

Elsa trawiła propozycję Jacka.

— Chociaż... tak naprawdę, to gdzie ma być flaga Hogwartu, jak nie w Wielkiej Sali? — przyznała dziewczyna.

Ściągnęła zaklęcia obronne nałożone na tę część korytarza i ruszyła razem z Jackiem w stronę Wielkiej Sali. Wypatrywali zagrożeń uważniej niż przedtem. Sytuacja z pająkami i Diabelskimi Sidłami nie mogła się powtórzyć. Praktycznie ze sobą nie rozmawiali, nie licząc krótkich konsultacji.

Po pewnym czasie natrafili na przejście ukryte w ścianie. Elsa od razu rozpoznała, że nałożono na nie takie zaklęcie jak na bramę wejściową do zamku Durmstrang. Aby przejść, trzeba było uwarzyć specjalny eliksir. Niezbędne składniki, kocioł i źródło ognia mieli na miejscu. Jack wykonywał prostsze zadania, a Elsa zajęła się bardziej skomplikowanymi etapami przygotowania mikstury. Drużyna Hogwartu sprostała zadaniu — po wypiciu napoju bez problemu przeszli przez ukryte w murze przejście.

Między klasą transmutacji Hogwartu i salą jadalną Beauxbatons Elsę i Jacka napadły Gadkomary.

Elsa miała nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotka tych męczących owadów. Cztery lata wcześniej w okolicy, w której mieszkała, była okropna plaga. Nie dało się otworzyć okna, bo chmary szkodników korzystały z każdej okazji na zaspokojenie głodu.

Gadkomary wyglądały, wydawały podobne dźwięki i piły krew podobnie jak zwykłe komary. Różnica polegała na tym, że Gadkomary razem z krwią pobierały urywkowe myśli i migawki wspomnień. Kłując kolejną osobę, przekazywały jej treści umysłu poprzedniej ofiary.

Zanim odpędzili od siebie owady, Elsa miała już po dziurki w nosie cudzych myśli. Dowiedziała się, jak bardzo mężczyzna przygotowujący zadanie nienawidzi swojej pracy. Słyszała część rozmyślań Jacka, dlaczego nie kupiłby sobie Gromowładnego C. za nagrodę z turnieju. Widziała kawałek wspomnienia Frosta: chłopak miał nie więcej niż sześć lat, był cały brudny. Matka próbowała go namówić do przebrania się w elegancki, koronkowy strój. Nigdy w życiu tego nie włożę — marudził Jack — będę wyglądał jak dziewczyna! Potem Krukonka widziała scenę z niedawnego spotkania Frosta z matką i siostrą. Kobieta przyglądała się jej, Elsie z przeszłości, a następnie powiedziała coś do syna. Krukonka nie dosłyszała, co kobieta mówiła. Jack ze wspomnienia popatrzył z irytacją na śmiejącą się pod nosem Emmę.

Nareszcie wpadli na odpowiednie zaklęcie. Iskierki ognia przeskakiwały z jednego owada na drugiego, aż nie pozostało żadnego Gadkomara.

— Co właściwie słyszałeś? — spytała Elsa, oglądając pokąsane ramiona. Była wściekła, że natrafili na Gadkomary. Przez te okropne owady podzieliła się prywatnymi przemyśleniami i wspomnieniami. Miała nadzieję, że Jack nie dowiedział się o niej niczego krępującego.

Ruszyli powoli przed siebie, Frost zastanawiał się.

— Twój ulubiony kolor to niebieski. Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby się tego dowiedzieć — powiedział z uśmiechem. Po chwili wyliczał dalej: — Słyszałem, jak zastanawiałaś się nad zabraniem fiolki na arenę. Zastanawiałaś się, którą odpowiedź zaznaczyć na egzaminie z eliksirów... zaznaczyłaś B. Teraz wiem, że mam źle zaznaczoną odpowiedź... — Dodał bardziej ożywiony: — Ej, powiedz, to prawda, że Anna utopiła tupecik tego gościa?!

Elsa przypomniała sobie historię z peruką i mimowolnie wybuchnęła śmiechem.

— Tak, to prawda — stwierdziła, śmiejąc się. — Szmat czasu temu rodzice zaprosili na kolację jakiegoś ważnego gościa z Ministerstwa Magii. Przyszedł z żoną. Okropny sztywniak! Mnie i Annie nie wolno było odejść od stołu... Anka okropnie się nudziła i przypadkiem...

— Posłała tupecik tego gościa do miski z zupą, opryskując nią jego żonkę — dokończył radośnie Jack. — Często przychodzą do was tacy sztywniacy?

— Wcześniej bywali bardzo często. Ojciec ma wiele znajomości, które warto podtrzymywać. Czasami pojawiały się naprawdę miłe osoby, na przykład twórca Bąblującej Czekolady, pan Jackson. — W oczach Jacka pojawiło się zrozumienie. Każdy znał cukierniczy geniusz Edmunda Jacksona, irlandzkiego wytwórcy słodyczy. — Zawsze przed wyjściem, tak żeby rodzice nie widzieli, podrzucał mnie i Annie ogromne pudła ze słodyczami. Ale... od jakiegoś czasu mało kto pojawia się u nas w domu. — Elsa nie musiała nic dodawać na ten temat. Jack na pewno domyślił się, że jej rodzice zaprzestali przyjmowania gości, odkąd Anna została trafiona lodowym promieniem. Krukonka wiedziała, że robili to dla jej dobra, aby nikt nie dowiedział się o zimowych zdolnościach.

Uważnie rozglądali się po okolicy, aby nie stracić czujności. Elsa już myślała, że znowu zapanuje między nią a Jackiem cisza, ale on nagle się odezwał:

— A ty, co widziałaś? — spytał zaciekawiony.

Elsa opowiedziała mu dokładnie, co zauważyła. Gdy mówiła o tym, że ujrzała jego wspomnienie spotkania z mamą i Emmą, wydawał się lekko zaniepokojony, ale odprężył się, gdy dodała, że nic nie słyszała. Zaczęło ją ciekawić, o czym rozmawiali. Jednak uznała, że to nie jej sprawa, tylko Jacka i jego rodziny, dlatego nie drążyła tematu.

Kolejna przeszkoda okazała się bardzo pokręcona. Walczyli ze spienioną falą wody wypływającą z ubikacji Durmstrangu. Według Jacka ten pomysł był okropnie popaprany. Elsa przyznała mu rację, gdy potem ociekała wodą z toalet.

Przez moment Elsie wydawało się, że widziała skraj szaty znikający za rogiem.

— To pewnie jakaś rzeźba — stwierdził Jack.

Nie mieli okazji tego sprawdzić, bo szli innym przejściem.

Musieli zebrać tuzin kwiatów Listkopłatków — roślin rosnących w ogromnych donicach poustawianych na wszystkich korytarzach Beauxbatons. Aby kwiaty pojawiły się, trzeba było opowiedzieć dobry kawał. Jack miał okazję naprawdę się popisać. Dzięki żartowi o pijanym czarnoksiężniku, jego żonie i starej miotle, piękne kwiaty Listkopłatków ujawniły się aż w nadmiarze.

Doszło do sytuacji, że trzeba było przejść przez legowisko smoka.

Smoczysko spało zwinięte w kłębek na posłaniu ze zwierzęcych kości. Bestia wypuszczała z każdym wydechem ze swoich nozdrzy kłęby dymu. Pysk potwora był tak ogromny, że jednym chapnięciem pochłonąłby Elsę i Jacka jednocześnie. Dziewczyna, niestety, miała świadomość, że paszcza smoka kryje rzędy ostrych jak brzytwy zębów.

Szli, uważając, aby nie nadepnąć nawet na najmniejszą kostkę. Każdy ruch potwora, nawet jeśli było to powolne unoszenie i opadanie klatki piersiowej, sprawiał, że Krukonkę przechodziły ciarki. Na skupionej twarzy Jacka lśniły krople potu.

Krok za krokiem. Byle powoli i ostrożnie. Krok za krokiem. Musieli zbliżyć się do łba. Potwór posłał w powietrze kolejną porcję dymu.

Elsa całą siłą woli walczyła z odruchem kaszlu, tłumiąc ciche kaszlnięcia w rękawie. Zakręciło jej się w głowie. Kolejny oddech potwora i następna porcja dymu. Następne zawroty głowy. Dziewczyna czuła, że za chwilę runie na ziemię, a potem zostanie karmą dla smoków. Jedyną stabilną rzeczą w pobliżu, na której mogła się kurczowo uwiesić, było ramię Jacka.

Przebrnęli przez smoczą sypialnię. Potwór zniknął za drzwiami. Elsa, nie czując żadnej poprawy, ciągle podtrzymywana przez Gryfona, przeszła kilkanaście kroków. Chłopak posadził ją pod ścianą. Poradził Elsie, aby siedziała z głową między kolanami, to zawroty szybciej przejdą, podczas gdy on rozglądał się po okolicy.

— Już lepiej? — spytał z troską.

Jack stał na skrzyżowaniu korytarzy z rozłożoną mapą i różdżką w dłoni. Ubrania miał podniszczone, nieco mokre, ubrudzone krwią i kurzem. Wilgotne włosy opadały mu na czoło — tylko pobieżnie wysuszyli się po fali z toalet. Niecierpliwie zerkał na korytarz odchodzący w prawo.

— Już lepiej — odparła dziewczyna, wstając. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie za szybko udzieliła takiej odpowiedzi, ale wszystko wróciło do normy.

— Widziałem Lavransa — powiedział Jack.

Elsa spojrzała na niego z ciekawością.

— Przebiegł przez kolejne skrzyżowanie korytarzy. Tylko przypadkiem go zobaczyłem. Chyba wołał Samunda — odparł. Dodał z ekscytacją: — Elsa, na końcu tego korytarza jest Wielka Sala!

Dziewczyna momentalnie zapomniała o złym samopoczuciu i Lavransie. Podbiegła do Jacka. Na końcu korytarza widniały drzwi do Wielkiej Sali. Byli już tak blisko celu, który sobie wyznaczyli!

Bez wahania ruszyli w stronę bram. Elsa odzyskała mapę i wcisnęła ją do kieszeni, w której znajdowała się fiolka z resztkami eliksiru. Jack sięgał dłonią w stronę klamki...

Dwie do tej pory nieruchome zbroje stróżujące po lewej i prawej stronie drzwi ożyły. Zasłoniły wejście lśniącymi mieczami, o mało co nie odcinając chłopakowi palców. Jack nieco pobladł. Elsa zaczęła mieć przeczucie, że w Wielkiej Sali znajdą chorągiewkę. Im bliżej ustanowionego celu byli, tym więcej przeszkód napotkali, więc logiczne wydawało się, że właśnie tam znajdą flagę z herbem Hogwartu.

Jedna ze zbrój, niższa, wystąpiła na przód, Elsa i Jack mimowolnie się cofnęli. W metalowej rękawicy pojawiła się różdżka. Dziewczyna po chwili zauważyła, że przez małą szparę w przyłbicy spoglądają na nich szare, ludzkie oczy.

Mężczyzna odziany w zbroję odrzucił miecz i przybrał pozycję do pojedynku magicznego. Cierpliwie czekał. Któreś z nich, Elsa lub Jack, miało z nim walczyć o wstęp do Wielkiej Sali. Dziewczyna czuła, że spojrzenie tych szarych oczu jest jej znajome.

— O co mu chodzi? — spytał Jack.

— Któreś z nas ma pojedynkować się z nim o to, abyśmy mogli przejść — wyjaśniła Elsa, a mężczyzna przytaknął, kiwając uprzejmie głową.

Stanęło na tym, że Elsa miała zmierzyć się z przeciwnikiem. Rozgrywka zakończyła się szybko. Dla Krukonki zbyt szybko. Jack jednak wydawał się okropnie zadowolony, przecież dziewczyna zwyciężyła!

Mężczyzna w zbroi ukłonił się i wspólnie z pustym opancerzeniem otworzył bramy Wielkiej Sali przez dwojgiem zawodników.

Elsa i Jack wkroczyli do pomieszczenia, a strażnicy przymknęli za nimi drzwi. Przez chwilę zawodnicy słyszeli metaliczne zgrzytanie przegubów zbroi, a potem zaległa całkowita cisza. Krukonka czuła, jak tętno jej przyśpiesza. Rozglądała się po pomieszczeniu, wypatrując małej chorągiewki.

Jack oddychał głośno, patrząc wokół. Nagle na jego twarzy pojawiło się niedowierzanie, które szybko ustąpiło miejsca podekscytowaniu.

— Jest! — krzyknął chłopak. Wcale nie przejmował się tym, że był okropnie głośny.

Rzucił się biegiem w stronę stołu nauczycielskiego, a gdy Elsa dostrzegła to, co Gryfon, także pędziła w tę stronę. Czekała na nich — mała chorągiewka z herbem Hogwartu! Ich kroki wydawały się zwielokrotnione echem.

Jack chwycił flagę. W jego oczach błyszczało szczęście.

— To teraz wystarczy wrócić! — powiedział, śmiejąc się.

Nagle Elsa zamarła.

Poczuła czyjś oddech na karku. To nie mógł być oddech Jacka. Kolejna przeszkoda? Serce podskoczyło jej do gardła. Dziewczyna odwróciła się, ale nikogo nie zauważyła.

Niespodziewanie Jack się zachwiał, jakby ktoś go popchnął. Elsa, próbując go przytrzymać, przypadkiem chwyciła za dłoń, w której trzymał chorągiewkę. Dokładnie w tamtej chwili rozległ się cichy szept:

Portus.

Wielka Sala zmieniła się w plątaninę barw, aż ustąpiła miejsca ciemności.


~*~*~*~


Cześć!

Rozdział nieco krótszy. Miałam mały problem, jak podzielić tekst, dlatego wyszło jak wyszło. Nareszcie trzecie zadanie! Czekałam, na ten rozdział i kilka kolejnych, które po nim nastąpią. Teraz wystarczy tylko nie spaprać rozdziału trzydziestego! Nawiązując do tytułu... trochę przypomina mi tytuły rozdziałów z Percy'ego Jacksona. No, tak troszeczkę.

Zapraszam Was do czytania.

Pozdrawiam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro