Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. Złoto wśród srebra

W ostatni dzień listopada Jack czuł się świetnie. Gryfon promieniał takim szczęściem jakby miał urodziny i dostał swój wymarzony prezent. Gdy nastał pierwszy grudnia, dzień wyzwania, dobry humor rozwiał się. Chłopak nie umiał wczuć się w podniecenie panujące przed pierwszym zadaniem Turnieju Trójmagicznego. Jack, odpowiadając na pytania kibicujących mu kolegów, z trudem silił się na beztroski ton. Lekcje nigdy wcześniej nie mijały chłopakowi tak szybko. Wydawało mu się, że dopiero co otworzył podręcznik na obronie przed czarną magią, a już kończyły się południowe zajęcia z historii magii.

Jack ani się obejrzał, a już siedział przy stole Gryfonów w Wielkiej Sali, a przed nim na talerzu stygła sterta tostów. Przyjaciele nakłaniali chłopaka, aby zjadł chociaż trochę, ale on czuł, że nie jest w stanie przełknąć ani kęsa. Wokół Jacka tłoczyli się kibicujący mu koledzy i koleżanki ze szkoły, wymyślając, jakie niebezpieczeństwa czekają reprezentację Hogwartu podczas pierwszego wyzwania. Merida, Czkawka i Roszpunka zrozumieli, że Frost ma dość tego typu domysłów. Próbowali wmusić w niego jedzenie.

— Musisz coś zjeść! — powiedziała Roszpunka.

Wrzuciła na talerz Jacka kolejne tosty i zaczęła błądzić dłońmi nad półmiskiem z jajecznicą.

— Chociaż trochę — dodał Czkawka.

Merida podsunęła półmisek pełen kanapek z sałatą.

— Właśnie! Sam dobrze wiesz, jak to jest... nawet przed treningiem quidditcha trzeba się porządnie najeść. Dzisiaj musisz być w pełni sił!

Jack spróbował się uśmiechnąć, ale przeczuwał, że na jego twarzy pojawił się kwaśny grymas. Chłopak chwycił jednego tosta, ugryzł i zaczął go powoli żuć. Gryfon starał się nie słuchać wyobrażeń Edwarda Pottera, że podczas pierwszego zadania będą walczyć ze smokami.

— No i pewnie będziecie musieli coś zdobyć, co nie! — Potter nawijał jak najęty. — Albo będziecie musieli zabić smoka! To byłoby coś!

— Zamknij się, Potter — przerwała mu Merida.

— Albo zabrać ich młode... — kontynuował niezrażony.

Do stołu Gryffindoru podeszła dwójka chłopaków, piątoklasista i jakiś starszy. Tego z piątego roku, Jack kojarzył, był to Julian Fitzherbert ze Slytherinu. Ślizgona z całą pewnością wiele dziewczyn uznałoby za przystojnego. Julian był wysoki, dobrze zbudowany. Brązową czuprynę zaczesaną miał do tyłu. Za Julianem stał krzepki chłopak o włosach w kolorze kukurydzy i dużym, czerwonym nosie.

Gryfoni obrzucili Juliana chłodnymi spojrzeniami. On zdawał się tego nie zauważać, tylko uśmiechnął się szarmancko do dziewcząt. Kilka Gryfonek zachichotało, natomiast Roszpunka i Merida nie dały nic po sobie poznać.

— Profesor Dreamchild czeka na ciebie w sali wejściowej — oznajmił Ślizgon beztrosko.

Jack przypuszczał, że nadszedł czas wyzwania, nerwy miał jeszcze bardziej napięte. Tylko dzięki resztkom pewności siebie udało mu się niezgrabnie wstać od stołu.

— To widzimy się potem — powiedział markotnie Jack.

— Dasz radę, Jack — zapewniła Roszpunka z uśmiechem, choć w jej głosie brzmiała nuta zmartwienia.

— Jasne, że da radę! — odpowiedzieli jednocześnie Potter i Merida.

— Mój brat sobie poradzi — dopowiedziała Emma.

— Powodzenia — dodał Czkawka.

Jeszcze kilkanaście osób życzyło Jackowi powodzenia.

— Frost, musicie wygrać to zadanie. Postawiłem na was całe trzy galeony, nie mam zamiaru oddać trzech galeonów moim kumplom — zdążył oznajmić Julian. — Do zobaczenia, Frost!

Ślizgon i chłopak o kukurydzianych włosach oddalili się do stołu Puchonów.

Jack wyszedł z Wielkiej Sali. W sali wejściowej już czekał profesor Dreamchild z krzepiącym uśmiechem na twarzy.

Nauczyciela, pomimo niziutkiego wzrostu, łatwo było zauważyć. Jego skóra, włosy, oczy mieniły się na złoto (po szkole krążyły plotki, że za czasów uczniowskich nauczyciel pomylił zaklęcia i dlatego wygląda jak pokryty złotym pyłem). Oprócz tego, nosił na sobie złotawe szaty. Wydawało się, że profesor mógłby świecić w ciemnościach. Nauczyciel tamtego dnia na głowie miał zmieniający barwy kapelusz — raz był szkarłatny, z wyhaftowanym lwem, a potem zmieniał się na szafirowy z orłem.

— Stresujesz się, Jack? — spytał z uśmiechem Dreamchild.

— Nie — skłamał szybko chłopak, dodając po chwili z krzywym uśmiechem — ani trochę...

Tak naprawdę bardzo się stresował. Bał się, że gdy pierwsze zadanie rozpocznie się, to skamienieje ze strachu i zginie razem z Elsą Vintersen, zanim zdąży mrugnąć okiem. A to wszystko przed całą szkołą! Nie chciał dać Ślizgonom tej satysfakcji, że będą mogli odwiedzać go na cmentarzu.

Elsa Vintersen... — Jack zaczął zastanawiać się, gdzie ona może się podziewać.

Jack widział Elsę na lekcjach, ale zaraz po rozpoczęciu długiej przerwy zniknęła mu z oczu. Pomyślał, że dziewczyna pewnie spędzała ostatnie wolne chwile w bibliotece, wertując ogromne księgi.

Ale jak na zawołanie, do sali wejściowej z korytarza wmaszerował opiekun Ravenclawu, siwiejący profesor Cleves. Za nauczycielem dreptała Elsa Vintersen. Jack zdziwił się, gdy zobaczył, że nie szła z dumnie uniesioną głową jak to czasem robiła. Elsa była przygarbiona, jakby chciała zniknąć. Pod oczami miała ciemne cienie.

— Dzień dobry, Alanie! — powiedział rześko profesor Dreamchild. — Ładny mamy dziś dzień, co?

— Witam, profesorze Dreamchild — odrzekł Cleves, długo przeciągając każdą sylabę — tak, piękny. Chyba już powinniśmy zaprowadzić naszych wybrańców na miejsce.

Nauczyciele przeprowadzili Jacka i Elsę przez zimne błonia, kierując się w stronę jeziora. Chmury wisiały nisko, wiał porywisty, zimny wiatr. Na tafli jeziora kołysał się statek delegacji Durmstrangu.

Chłopak zdziwił się, gdy zobaczył przy brzegu wysokie drewniane konstrukcje. Nie musiał się przyglądać, aby zorientować się, jaką funkcję pełniły. Trybuny były tak ogromne, że mogły pomieścić wszystkich uczniów Hogwartu, delegację Beauxbatons i Durmstrangu, a oprócz tego wiele innych osób. W małym oddaleniu od widowni stał duży namiot. Jednak Jack największą uwagę zwrócił na dwie wieże między namiotem a trybunami. Były wysokie, bez dachów, na ich ostatnim poziomie ściany były niskie. Najwyższe piętro wieży, bez wątpienia, służyło do obserwowania okolicy i nieba.

Jack zerknął na Elsę, próbującą ogarnąć kosmyki włosów rozwiane przez wiatr. Chłopak zastanawiał się, czy ona także jeszcze wczoraj była święcie przekonana, że przy jeziorze niczego nie wybudowano. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć żartobliwie, że dziewczyna na pewno wiedziała o nowych budowlach nad jeziorem. Zrezygnował z tego pomysłu. Elsa tego dnia wydawała się jeszcze mniej skora do żartów.

Nauczyciele przeprowadzili ich wzdłuż trybun, aż doszli do namiotu atakowanego przez wściekłe podmuchy wiatru.

— W środku czekają już pozostali uczestnicy turnieju i pan Nixon. On da wam dalsze wskazówki — oznajmił profesor Cleves suchym tonem. — Powodzenia.

— Powodzenia — powtórzył znacznie bardziej entuzjastycznie Dreamchild.

Jack bąknął coś, co miało być słowem dziękuję. Elsa tylko kiwnęła głową. Nauczyciele ruszyli w drogę powrotną. Jack i Elsa weszli do namiotu.

Lavrans Freberg stał z Samundem Halldorsonem. Rozmawiali przyciszonymi głosami w języku, którego Jack nie rozumiał. Samund był blady jak ściana i głos mu się nieco trząsł, Lavrans wyglądał na markotnego. Claudia trajkotała do Ernesta zdenerwowana, wplatając w swoje wypowiedzi francuskie słówka. Jedyną osobą, która nie zdradzała najmniejszej oznaki zdenerwowania, a nawet wydawała się szczęśliwa, był Alexander Nixon. Dzisiaj miał na sobie kanarkowożółtą szatę i kapelusz z ogromnym rondem. Na dłoniach nosił grube rękawiczki.

Mężczyzna uśmiechał się szeroko.

— Jesteście! — powiedział, poszerzając swój promienny uśmiech. — Gdy tylko zjawi się publika, wyjaśnię, na czym polega zadanie, więc spokojnie... możecie się zrelaksować przed zadaniem.

Zrelaksować — powtórzył kpiąco Jack w myślach.

Chciałby być tak optymistycznie nastawiony jak Nixon. Zamiast tego czekał zmarkotniały, aż publika zbierze się na trybunach. Co jakiś czas wystawiał głowę z namiotu, obserwując, czy widownia już się pojawiła.

— Boisz się? — spytał Elsy, aby czymkolwiek zająć myśli.

Jack zauważył, że dziewczyna unikała patrzenia się na niego. Milczała przez chwilę.

— Nie — odparła chłodno jakby nie chciała rozmawiać na ten temat.

Chłopak wiedział, że Elsa skłamała, ale nie miał zamiaru jej tego udowadniać. Przecież to jej sprawa...

Kilka minut potem usłyszał odgłosy kroków setek par nóg. Słychać było śmiechy i pokrzykiwania, odgłosy przepychanek. Jack pewnie zachowywałby się tak samo jak kibice, gdyby tylko obserwował Turniej Trójmagiczny.

— Chyba już czas! — oznajmił nagle Nixon, aż Jack wzdrygnął się.

Wszyscy zebrali się przy mężczyźnie, czekając na jego wyjaśnienia. Nixon wyciągnął z kanarkowożółtej kieszeni szaty mały woreczek.

— Tutaj... znajdują się trzy złote i trzy srebrne znicze. Jedna osoba z każdej drużyny będzie losować. Jeśli wylosuje złotą piłeczkę, to jej partner otrzyma srebrną. Gdyby wylosowała srebrną, to jej partner otrzyma złotą. Nie możecie się wymienić. Proste? To poproszę z każdej drużyny jedną osobę do losowania.

Stres ustąpił miejsca zaciekawieniu. Jack zastanawiał się, czemu mają losować złote i srebrne znicze. Z jakiegoś powodu zaczął łączyć pierwsze zadanie turnieju quidditchem.

Zagramy jakiś mecz? — pomyślał, czując narastające podniecenie. W quidditchu Jack był naprawdę dobry.

Jack, mimo wszystko, kiwnął głową w stronę Elsy, oddając jej tym możliwość losowania. Oprócz niej losować miał Lavrans i Ernest.

Nixon podstawił woreczek reprezentantowi Beauxbatons. Ernest wsadził do torebki rękę, a po chwili trzymał w dłoni małą srebrną piłeczkę. Ze srebrnego znicza wyrosły malutkie skrzydełka, które zaczęły wściekle trzepotać. Ernest jednak trzymał piłeczkę w dłoni pewnie, gdy szepnął coś Claudii, zapewne po francusku. Kolejny losował Lanvrans: wyłowił z woreczka złoty znicz.

Przyszła kolej Elsy. Nixon jednak nie podsunął Elsie woreczka.

— Niech panienka ściągnie rękawiczki — powiedział mężczyzna — złote znicze mają pamięć ciała.

Elsa wyglądała tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł lodowatej wody. Jack nie rozumiał, czemu perspektywa pozbycia się rękawiczek tak bardzo przeraziła tę dziewczynę.

Może ma krosty — pomyślał, hamując zadziorny uśmieszek.

Elsa ściągnęła rękawiczki i okazało się, że jej dłonie wyglądały całkowicie zwyczajnie; nie były pokryte żadnymi krostami. Natomiast dziewczyna wyglądała tak, jakby zrobiło się jej słabo. Wsadziła dłoń do woreczka, a po chwili wyłowiła malutką, złotą piłeczkę. Ze znicza wyrosła para malutkich skrzydełek szybko przecinających powietrze. Nixon po kolei wyciągnął pozostałe piłeczki z torebki; podał Claudii złotą, a Jackowi i Samundowi po jednej srebrnej. Gryfon zacisnął mocno palce na zniczu. Chłopak zerknął w stronę Elsy, która z całej siły ściskała piłeczkę w dłoni. Czy widział, jak złoty znicz pokrywa się szronem? Potrząsnął głową. Przecież to było niemożliwe.

Głośne klaśnięcie Nixona oderwało Jacka od tych myśli.

— Wspaniale! — Mężczyzna wcisnął woreczek do kieszeni. — Pewnie się zastanawiacie, co oznacza otrzymanie srebrnego znicza, a co oznacza otrzymanie złotego? Już wyjaśniam. Ci, którzy otrzymali złoty znicz, szukający, mają pozornie proste zadanie. Wasze znicze zostaną wypuszczone i będą latać nad jeziorem...

Jack miał już wyrazić swój sprzeciw. Przecież jezioro było ogromne! Poszukiwanie znicza na tak ogromnym obszarze mogłoby zająć kilka godzin! Jack jednak nie przerwał Nixonowi, mając nadzieję, że mężczyzna to wyjaśni.

— ... zadaniem szukających będzie dosiąść mioteł, Horyzontów 1000, i odnaleźć swój znicz. W tym zadaniu liczy się czas: im szybciej odnajdziecie swój znicz, tym lepiej i przyjemniej dla was. Jednak poszukiwanie na tak dużej płaszczyźnie jest jak szukanie igły w stogu siana. Tutaj zaczyna się rola nawigatorów, tych, co otrzymali srebrne znicze. Otrzymacie odpowiednie mapy i sprzęt, który pomoże wam obserwować szukających, wiedzieć, gdzie lata znicz, widzieć zbliżające się zagrożenia. Na szukających i nawigatorów zostanie rzucone specjalnie zaklęcie, dzięki któremu będą mogli się bez problemowo słyszeć, porozumiewać. Oczywiście zaklęcie od razu przestanie działać, gdy szukający złapie znicz. Potem odbędzie się narada sędziów i zostanie ogłoszona punktacja. A potem możecie oddać się świętowaniu!

Puścił do zawodników zawadiacko oczko.

— Za chwilę udzielę dokładnych instrukcji nawigatorom, objaśnię mapy, a potem zostanie rzucone zaklęcie. Za piętnaście minut ścigający mają być gotowi do lotu, zaprowadzimy ich na linię startu, a nawigatorzy zajmą miejsce na jednej z wież.


~*~*~*~


— CO ZA NIESPODZIEWANY ZWROT AKCJI, SREBRNE ZNICZE ATAKUJĄ LAVRANSA FREBERGA...

Rozmyty głos komentatora ledwo co dochodził do uszu Jacka. Chłopak obserwował mapę, starając się, aby nie porwał jej wiatr. Obiekty na pergaminie poruszały się, Jack mniej więcej potrafił się rozczytać. Chłopak jednocześnie osłaniał się przed szalejącą śnieżycą. Nawet nie próbował patrzeć przez lornetkę, bo nie zobaczyłby Elsy w tej zawierusze. Próbował kierować dziewczyną tak, aby unikała tysięcy srebrnych zniczy — to tylko jedno z zagrożeń wspominanych przez Nixona — a jednocześnie zbliżała się do swego złotego znicza.

— CLAUDIA RAPACE NIE RADZI SOBIE Z BAHANKAMI! — Wrzask komentatora przedzierał się przez ryk wiatru.

Pogoda była okropna. Od razu po starcie szukających zaczął padać śnieg, wiatr wzmógł się, zrobiło się okropnie zimno. Nawet dobrze zbudowany Lavrans miał problemy z utrzymaniem się na miotle w takich warunkach. Wręcz cudem było to, że o wiele lżejsza, kiepska w lataniu Elsa dalej znajdowała się w grze. Każdy z szukających dostał Horyzonta 1000, bardzo dobrą miotłę, ale śnieżyca zacierała jej atuty.

Na trybunach uczniowie walczyli z zawieruchą. Jack tylko raz zerknął w stronę widowni i zobaczył złotą wstęgę falującą w powietrzu, najwidoczniej z koka Roszpunki wymknęły się włosy. Na szczycie drugiej wieży sędziowie dzięki zaklęciom, nieco ułatwili sobie stanie wśród śnieżycy.

Jack obserwował mapę, ciągle instruując Elsę:

— Słuchaj, leć tak jak teraz, na wschód...

Wiatr zadął mocniej.

— Jasne... — Frost usłyszał zduszony głos Elsy.

Jack widział na mapie, jak Elsa skręciła na wschód, walcząc ze znoszącym ją wiatrem. Chłopak zobaczył, że ich złoty znicz znajdował się, podobnie jak znicz reprezentacji Durmstrangu, niedaleko widowni. Elsa była najbliżej piłeczki od rozpoczęcia wyzwania! Serce Jacka zaczęło hałaśliwie tłuc się w klatce piersiowej.

— WŚCIEKŁE SREBRNE ZNICZE CIĄGLE LECĄ JAK OPĘTANE ZA LAVRANSEM... — wrzeszczał komentator, jego głos ledwo co przebijał się przez ryk śnieżycy.

— Za niedługo będziesz przy widowni! — powiedział Jack. — Jesteś już blisko, przyśpiesz!

W tej chwili na mapie pojawiło się mnóstwo nowych obiektów. Jack wiedział, że to oznacza kłopoty. Tym bardziej, że te obiekty zaczęły gonić Elsę...

— Elsa, coś leci za tobą! Jest tego dużo, ale za niedaleko jest znicz. LEĆ SZYBKO!

I wtedy Jack, mrużąc oczy, zobaczył rozmyty kształt Elsy. Robił się coraz wyraźniejszy, przybliżała się niego.

— Jack, to są chochliki kornwalijskie! — odpowiedziała drżącym głosem.

— UCIEKAJ! — odkrzyknął chłopak. — JUŻ NIEDALEKO!

Dopiero teraz Jack ujrzał za Elsą chordę małych, niebieskawych plamek. Dziewczyna leciała szybciej, ale chochliki zaczęły ją otaczać, zmuszając do utraty prędkości. Jack myślał gorączkowo. Przecież Elsa nie miała przy sobie różdżki! Mała plamka na mapie, złoty znicz, oddalała się, zwiewana przez wiatr.

— Odpędź je jakoś! — polecił Jack gorączkowo, klnąc brzydko. Za takie słownictwo profesor Saliet kazałby chłopakowi wyszorować usta szarym mydłem.

Elsa nie dała rady odpowiedzieć. Niebieskie zbiegowisko wokół niej gęstniało, zmuszając, aby dziewczyna zatrzymała się w powietrzu. Jack słyszał odgłosy szamotaniny i ciche piski chochlików. Ale widownia właśnie zainteresowana była Lavransem.

— Mistrzowski unik! — wykrzyczał komentator.

Jack nie zwrócił uwagi na entuzjastyczny ryk widowni.

Wokół Elsy rozległa się seria trzasków.

Jack, który dzięki zaklęciu mógł to doskonale usłyszeć, aż zatkał sobie uszy. Był pewny, że jako nieliczny odebrał ten hałas niezakłócony rykiem śnieżycy. Chochliki zostały odrzucone od Elsy. Od dziewczyny rozleciały się naokoło tumany śniegu i połyskujące odłamki. Szkło? Lód?

Jack był tak zdziwiony, że prawie pozwolił wiatrowi porwać mapę. W ostatniej chwili przygwoździł ją dłońmi.

Jak ona to zrobiła?! — To pytanie zaczęło kołatać Jackowi w głowie.

Przypomniał sobie, że przecież trwa zadanie. Spojrzał na mapę i prawie krzyknął z zachwytu nad sytuacją, która miała miejsce.

— Znicz jest niedaleko, trzy metry przed tobą! — wrzasnął Jack.

— REPREZENTACJA DURMSTRANGU MA ZNICZA! — ryknął komentator, czemu towarzyszył wściekły wrzask uczniów Durmstrangu. — REPREZENTACJA HOGWARTU BLISKA ZŁAPANIA ZNICZA, BEAUXBATONS DALEKO W TYLE, ELSA VINTERSEN ZBLIŻA SIĘ DO ZNICZA...

— Dasz radę! — krzyknął Jack, widząc na mapie, że Elsa jest prawie przy zniczu. — Przyśpiesz! Wyciągnij rękę, nie bój się!

— JESZCZE KILKA CENTYMERÓW, ZARAZ GO BĘDZIE MIAŁA...

— Już go masz! — wrzasnął Jack entuzjastycznie, aż poczuł bolące gardło.

Załapała znicz! Elsa Vintersen złapała znicz!

— NIEWIARYGODNE, ZŁAPAŁA! ELSA VINTERSEN MA ZNICZ!

— Masz go! Złapałaś! — wrzeszczał Jack, chociaż Elsa już nie mogła go usłyszeć.

Rozległ się niesamowity ryk radości, oklaski, śpiewy. Przypominająca grzmot mieszanina entuzjastycznych głosów rozproszyła wycie śnieżycy. Setki osób zdawało się oszaleć ze szczęścia. Jack sam czuł się niesamowicie. Może byli drudzy... ale złapali znicz! Czuł się tak lekko, jakby wyrosły mu skrzydła. Miał ochotę ciągle powtarzać, że Elsa złapała znicza.

Jack prawie natychmiast wepchnął mapę do kieszeni, a resztę bibelotów zostawił na wieży. Nie zwracając uwagi na Ernesta, którego potrącił ramieniem, zaczął zbiegać po pokrytych śniegiem schodkach, prawie z nich spadając. Gryfon wbiegł na miejsce, gdzie powinna wylądować Elsa. Widział, jak dziewczyna powoli zniżała lot. W dłoni trzymała trzepoczącą złotą piłeczkę. Gdy tylko Elsa wylądowała, a jej stopy dotknęły ziemi, Jack podbiegł do niej. Zamknął ją w szczelnym uścisku, myśląc tylko o ukończeniu przez nich wyzwania.

— Złapałaś znicza! — powtarzał z radością. — Złapałaś go!

Frost czuł, że Elsa drży. Uwolniła się z jego uścisku, kuląc się, jakby bała się go dotknąć. Zobaczył, że calusieńką jego szatę pokrył szron. Uśmiech Jacka nieco zbladł, ale nie z powodu, że uścisnął Elsę. Dziewczyna wyglądała okropnie. Włosy miała rozczochrane, twarz i dłonie podrapane przez chochliki, w szacie kilka dziur. Nie okazywała radości, entuzjazmu czy chociaż zwykłego zadowolenia. Elsa wyglądała na przestraszoną, wręcz spanikowaną.

Ale... czemu ona taka jest? Przecież powinna się cieszyć! — pomyślał Jack.

Zauważył, że to nie był zwykły strach po lataniu w powietrzu ani skutek stresu.

Najwyraźniej podczas zadania stało się coś okropnego... ale Jack nie wiedział co. Przecież Elsa nie zyskała żadnych poważniejszych ran, ani nie przeżyła sytuacji, w której stanęłaby oko w oko ze śmiercią.

— Wszystko w porządku? — spytał Gryfon.

Elsa nie odpowiedziała. Uciekła. Po prostu uciekła!

Jack widział, jak z trybun wylewa się szafirowo-szkarłatna fala kibiców. Uczniowie Hogwartu ubrani w barwy Ravenclawu i Gryffindoru mknęli już ku niemu. Chłopak zerknął w stronę, gdzie pobiegła Elsa. Przez chwilę przeżywał okropną rozterkę, czy oddać się świętowaniu, czy pójść za nią.

Zdecydował, zanim dotarli do niego kibice. Uznał, że jeśli mają usłyszeć oficjalne wyniki, a później świętować, to oboje, razem. Rzucił się biegiem za Elsą.

Zobaczył ją idącą przez błonia pośpiesznym krokiem w stronę zamku. Jej szata powiewała na wietrze gwałtownie, a z każdym krokiem dziewczyna zostawiała na cienkiej warstwie śniegu ślady pokryte szronem. Jack, ciężko dysząc, podbiegł do Elsy.

— Co się stało, Vintersen? — spytał bez ogródek.

Elsa przyśpieszyła, przyciskając dłonie do klatki piersiowej. Słyszał, jak dziewczyna pociągała nosem. Jack przyśpieszył razem z Elsą.

— Co tam się stało? — spytał Jack ponownie.

— Zostaw mnie. — Usłyszał zimny, ostry, przesiąknięty strachem głos Elsy. — Idź świętować. Dowiedz się, ile punktów otrzymaliśmy...

Jack zmarszczył brwi.

— Co ty, musimy pójść razem!

— Zostaw mnie — powtórzyła, prawie biegnąc.

Jack nie mógł odpuścić. Siedzieli w tym turnieju razem. Poza tym, musiał dowiedzieć się, co się stało tam, w powietrzu. Chłopak złapał Elsę za ramię, zmuszając, aby stanęła i odwróciła się do niego. Nie mogła ignorować go w nieskończoność.

— Co tam się stało?! — Jack włożył w te słowa tyle stanowczości, ile mógł.

— Zostaw mnie! — wydusiła Elsa.

Jack poczuł coś dziwnego. Lodowate zimno przeszło go od dłoni, którą trzymał Elsę za ramię, i rozprzestrzeniło się na całe jego ciało.

Potem usłyszał trzask.

Z podłoża wyrosły lodowe sople, które przebiłyby mu stopy, gdyby się nie cofnął. Czuł, że w głowie rodzi mu się coraz większy zamęt.

— Elsa... co... co to ma być? — spytał Jack. Patrzyła na niego ze łzami w oczach, oddychając szybko i przyciskając dłonie do siebie. — To ty? Jak ty... jak ty to zrobiłaś?

Jack stał nieruchomo, nie mogąc zrozumieć tego, co zaszło. Elsa patrzyła na niego z przerażeniem. Bez słowa ruszyła w stronę zamku. Jack tym razem nie pognał za dziewczyną. Wpatrywał się na wyrośnięte z ziemi lodowe sople, szron na swojej szacie. Przypomniał sobie to dziwne zimno, które uderzyło go w chwili, gdy złapał Elsę za ramię.

Wiedział tylko jedno: Elsa na pewno miała jakiś poważny problem.


~*~*~*~


Cześć! :)

Nareszcie udało mi się skończyć ten rozdział... sprawdzałam go kilka razy, ale pewnie (jak zwykle) walnęłam jakiś błąd. Jednak jestem nawet zadowolona. Co Wy sądzicie?

Pozdrawiam!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro