Rozdział 27
Annabeth
Co z idiota. Mój idiota, ale to i tak go nie usprawiedliwia. Nie mamy teraz czasu na udowadnianie sobie kto jest lepszy. Jeszcze ten glonomóżdżek coś sobie zrobi. On nie może latać. Nie umie.
-Kto ostatni na trybunach przegrywa-krzyknął Jason.
Oczywiście, ten też równie dojrzały. Może Piper by go ogarnęła. Ale jej tu nie ma. Prawdę mówiąc brakuje mi jej. Co prawda mam Hazel i Thalię, ale to nie to samo. Z Hazel nigdy bardziej się nie przyjaźniłam. Z Thalią straciłam kontakt. Nie wiem jak ani dlaczego, cóż życie. Oczywiście jest wspaniała pod względem wspólnych zajęć z łucznictwa, walki, ale nie można z nią szczerze pogadać o " babskich sprawach". Co prawda ja nigdy taka nie byłam. Jednak kiedy między mną a Percym nie było kolorowo ona mnie wspierała. Ona mi pomagała. Była prawdziwą przyjaciółką, która wysłucha i wesprze. Teraz doceniłam to co straciłam. A zamiast spieszyć jej na ratunek obserwowałam, jak chłopcy się ścigają. Naszą jedyną deską ratunku była ta baza. Mieliśmy nauczyć się jak latać na miotłach i natychmiast się tam udać. Tymczasem oni organizowali sobie prywatne zawody. Miałam dosyć. Chciałam pozwolić mojej furii wypłynać. Dlaczego od zawsze muszę być ta mądra i roztropna? Dlaczego mam być zawsze przykładem? Dlaczego nie mogę zrobić tego co chcę, tylko to co się ode mnie wymaga.
-Percy, Jason wracajcie tu natychmiast-krzyknęłam z całej siły.
Nagle zatrzymali się oni w powietrzu.
-Co wy odwalacie? Naprawdę wam nie zależy. Może teraz Piper jest torturowana. Mozę umiera. A wy? Urządzacie idiotyczne wyścigi. Pomyślcie chociaż raz o kimś innym, a nie o tej waszej chorej rywalizacji-dałam upust złości. I o dziwo nie czułam się z tym źle. Wręcz przeciwnie. Jakbym od dawna nosiła kamień w sercu a teraz on opadł. Czy to była ulga? Zobaczyłam jak podlatuje do mnie Percy.
-Ann, masz racje, przepraszam. Zachowywałem się jak idiota.
-Nie gadaj tyle tylko ruszajmy.
Wiem, że byłam oschła. I może go zrobiłam. Ale mam dość. Nie chce być Annabeth, która wybaczy jak tylko chłopak podbiegnę do niej i ją przeprosi. Chcę być silna. Rozejrzałam się wokół siebie. Wszyscy patrzyli na mnie z otwartymi oczami.
-To ruszajmy-powiedziałam i chwyciłam miotłę do ręki.
Ron
Łucznictwo. Jakby to komukolwiek miało się kiedyś przydać w życiu. Najpierw dzika jazda na pegazach. No dobra. Potem ta dziwna baza i nazwy. Ok. Ale łucznictwo. Po co są te strzały. I ta cięciwa. Jakby to miało jakikolwiek sens.
Poza tym nie sądzę abyśmy dzięki temu mogli uratować Hermionę. Okey, wiem jestem egoistą i tchórzem. Nie zależy mi na tym całym ratowaniu świata. Nie jestem Harrym Potterem czy innym niesamowitym bohaterem. Nie jestem odważny i szlachecki. Zależy mi tylko na bliskich. A tym czasem każą mi nauczyć się strzelać z łuku i przygotować do walki, w której nie chcę brać udziału.
-Hej pomóc ci?-zapytała jakaś blondynka.
-Yyyyyy-tak Ron bardzo inteligentna odpowiedź, pomyślałem.
-Popatrz, pokaże ci.
Dziewczyna nałożyła strzałę, napięła cięciwę i trafiła w sam środek tarczy.
-Wow-tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.
-Lata treningów. Poza tym mój tata jest bogiem łucznictwa.
-No tak.
-Czekaj, już ci pomagam. Podnieś łuk.
Daj prawą rękę trochę niżej. O, właśnie tak. Teraz nałóż strzałę. Dobrze. Powoli naciągnij cięciwę. Nie nie nie, troszkę dalej. Okey. Teraz skup się na środku tarczy. Wymierz powoli. Wyceluj. Super. Teraz weź wdech, a kiedy będzie wydech wypuść strzałę.
Zrobiłem tak, jak mi kazała. I Trafiłem. W sam środek.
-Udało ci się-powiedziała
-Rzeczywiście-powiedziałam sam nie do końca w to wierząc.
Nagle do sali wbiegł zdyszany uczeń i powiedział:
-Już tu są.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro