Rozdział XXXI - Tom
Z głową zadartą do góry, wpatrywałem się w złociste drobinki, które, wirując, opadały powoli na ziemię. Niektóre z nich lądowały na mojej twarzy, osadzały się na rzęsach, wpadały do ust i nosa, wypełniając moje płuca duszącą słodyczą, a ja myślałem tylko o tym, że nie ma już nikogo, kto stwierdziłby, że wyglądam jak ofiara tajnego stowarzyszenia brokatowych sióstr (domek Afrodyty i Apolla zaprzeczają, aby kiedykolwiek coś takiego istniało, ale migotliwe dwie litery A regularnie pozostawiane na różnych obiektach w Obozie Herosów sugerowały coś innego). Nie mogłem nawet liczyć na nazwanie mnie skończonym kretynem. Co prawda zawsze pozostawała Sadie, ale ona zawsze obrażała mnie tylko i wyłącznie za pośrednictwem przyjaciółki.
A teraz jej nie było. Lissa zniknęła. Odeszła.
Czułem to samo co wtedy, po śmierci matki. Czyli nic. Kompletną pustkę, którą dopiero po pewnym czasie zastępował ból, gwałtowny, nieprzewidywalny i niesamowicie intensywny, który nigdy nie przemijał – człowiek po prostu z czasem musiał nauczyć się z nim żyć.
A mogłem ją zatrzymać! Cholera, powinienem już wiedzieć, co oznacza to jej całe „mam wszystko pod kontrolą"! Ale nie. Nie powiązałem w porę faktów i pozwoliłem, aby jej dłoń wyswobodziła się z mojego uścisku. Potem, gdy zaczęła śpiewać magiczne wersy, było już za późno. Już po pierwszych słowach jej skóra zaczęła delikatnie iskrzyć i migotać (pamiętajcie, chłopcy – to pierwszy powód do niepokoju, prawdopodobnie syndrom tego, że wasza dziewczyna chce ulec autodestrukcji w szlachetnej próbie poświęcenia się dla innych). Zdawało się, że przemawia we wszystkich możliwych starożytnych językach. Ona sama śpiewała po egipsku, ale echo odbijające się od kamiennego stropu i ścian i każdy dodatkowy głos, powstający w związku z tym zjawiskiem, brzmiał w innym języki. Jej pogrążone w transie ciało zaczęła się powoli unosić, a otaczające ją promienne światło nasiało się z każdą głoską, każdą sylabą, z każdym nowym słowem. Im bardziej jasność wokół Lissy się nasilała, i to tak, że przy przedostatnim wersie nie byłem w stanie dostrzec jej sylwetki, tym bardziej ciemność Chaosu zdawała się ciemnieć i niknąć. Na koniec całkowicie się rozproszył i znikł. Zupełnie jak Lissa.
No tak, to było do przewidzenia. Drań odebrał mi wszystko, co nadawało sens i znaczenie mojemu życiu, po czym odszedł.
Oprócz złotego pyłu Lissa pozostawiła po sobie tylko jeden ślad. „Kocham cię" - ta myśl pojawiła się w moim umyśle, wypowiedziana przepraszająco-smutnym tonem. I to byłoby na tyle.
Żałuję, że nie miałem wtedy ze sobą kamery – naprawdę. Przynajmniej istniałaby jakaś dokumentacja tego, jak ludzie reagowali po uczynienia Chaosu nieszkodliwym (bylibyśmy jeszcze większymi kretynami niż sugerują wszystkie historie, które wcześniej wam opowiedzieliśmy, gdybyśmy sądzili, że udało nam się go zniszczyć na dobre), bo ja, szczerze mówiąc, nie przywiązywałem szczególnej wagi do tego, co dzieje się wokół mnie. Moją uwagę bez reszty pochłaniał wirujący wokół mnie złoty pył.
- Tom – obejrzałem się przez ramię, reagując na dźwięk mojego imienia. To był Percy.
- Tom, wiem, co teraz przechodzisz – kontynuował drżącym głosem. Morskie oczy lśniły od łez, a gdy zobaczyłem dłoń gwałtownie lądującą na jego twarzy, zrozumiałem dlaczego. Trzymał w ramionach nieprzytomną Annabeth, która miotała się i krzyczała, jakby znajdowała się w najgorszym z koszmarów – Ale muszę cię prosić...Nie, ja cię nie proszę. Ja błagam. Nie zdążę jej sam znieść na dół, to zajmie zbyt długo, a dla niej... - głos mu się załamał.
- Dla niej może być już wtedy za późno – dokończyłem tępym, pozbawionym emocji tonem.
- Jason nie da rady w pojedynkę. Błagam, musicie z nią polecieć na dół i odnaleźć Apollina.
Popatrzyłem na bladą, pokrytą drobinkami potu twarz jego żony. Właśnie znowu prawie zasadziła mu nieświadomie prawego prostego. Pomyślałem, że Lissa właśnie tego, by po mnie oczekiwała, gdyby tutaj była. Mało tego – tamten dawny Tom, ten sprzed tamtej chwili , kiedy ona odeszła, nie pragnąłby teraz niczego bardziej niż ocalić Annabeth Chase - Jackson.
Nastawiłem, więc ręce i krótkim skinięciem głowy, dałem znać, żeby przekazał mi córkę Ateny.
...
Okazało się, że lot z dorosłą kobietą, nawet taką pozbawioną choćby grama zbędnej wagi jak było w przypadku Annabeth, nie jest prostą sprawą. Przekazując ją sobie jednak z Jasonem w powietrzu i lecąc na zmianę, udało nam się w krótkim czasie dotrzeć na dół.
Bitwa niedawno się skończyła. Herosi podzielili się teraz dwie grupy: tych opatrujący najpoważniej rannych i tych opłakujących poległych. Wśród ułożonych rządem ciał, dostrzegłem jedno, które szczególnie znałem. Zostawiłem Jasona samego, a on nawet nie zaprotestował. Chyba uznał, że dość już zrobiłem w moim obecnym stanie. Podszedłem do kolumny poległych herosów, magów i orłów.
Spoglądałem z górny na martwą dziewczynę, z którą przeżyłem mój pierwszy pocałunek.
Na tle trupio bladej twarzy czerwone usta i kasztanowo-rdzawe włosy przybierały barwę jaką krew odznacza się na białym płótnie. Zabawne (może jednak paradoksalne byłoby lepszym słowem? W każdym razie nie miałoby to wtedy wydźwięku „hihi trup, hihi i do tego był kiedyś moją przyjaciółką), że ten kontrast robił o wiele większe wrażenie niż prawdziwa, ciemnobrązowa krew, która zakrzepła wokół włóczni, przeszywającej na wylot klatkę piersiową wojowniczki.
Przypomniał mi się mój stary sen, w którym to otaczają mnie trzy piękne dziewczyny (nie widzę ich twarzy, ale wiem, że właśnie takie są W końcu nie istnieją brzydkie przedstawicielki płci pięknej, czyż nie dziewczyny?) i proszą mnie o pomoc, a ja nie jestem w stanie uratować żadnej z nich. Mój sen się sprawdził – wprawdzie nie wspomniał o takich detalach jak porażenie, przebicie włócznią na polu bitwy i pozostawienie po sobie jedynie drobinek złota, ale i tak był proroczy, ta cała klątwa Afrodyty się sprawdziła. Nie byłem w stanie ocalić żadnej z nich. Nie obwiniałem się o żadną z tych śmierci. Po prostu bez jednej z dziewczyn nie chciałem żyć.
Nazwijcie jak to chcecie, ale ja uważam, że szczęście sprzyja samobójcą. Nie wiem jak inaczej wytłumaczyć to, że włócząc się bez celu, z rękami w kieszeniach, znalazłem się niespodziewanie na krawędzi urwiska. Na dole kłębiło się od ostrych skał u stóp klifu. Teraz wystarczy tylko, żeby nie zadziałał ten głupi instynkt przetrwania i żebym nie zaczął kontrolować powietrza tuż przed śmiertelnym uderzeniem.
„A więc zawsze reaguję tak samo – pomyślałem z goryczą – Poddaję się. Przestaję walczyć." Ale mamie obiecałem, że nie odpuszczę. Tylko dlatego wydostałem się wtedy z domu paryskiego.
Jest jeden do jednego, Lissa. Poświęciłaś się, ale nie wpadłaś na to, żeby wymóc na mnie obietnicę, że nie pójdę w twoje ślady.
Zawiesiłem jedną stopę nad przepaścią. Jeszcze tylko jeden krok... Coś, a raczej ktoś, z siłą pocisku wpadło na mnie i pchnęło w bok, gdzie klif był szerszy, a od krawędzi dzieliło nas przynajmniej pół metra. Przez chwilę myślałem, że to Lena, bo nadal trwała przy mnie, obejmując mnie w pasie, ale dziewczyna była na to za wysoka. Odwróciłem więc głowę i stanąłem twarzą w twarz z rozsierdzoną Sadie Kane. Jasne oczy płonęły, a twarz miała czerwoną i napuchniętą od płaczu.
Właśnie tego mi brakowało przed śmiercią – ochrzanu od wkurzonej panny „jestem zarozumiałym i jedynym pełnym zdaniem jakie umiem mówić jest „Tom jest głupi"". Z drugiej strony przynajmniej miałem pewność, że po wszystkim nie będzie mnie już powstrzymywać, a najprawdopodobniej pomoże mi w moim zamiarze (czytaj: z szerokim uśmiechem zepchnie mnie w przepaść).
- Myślisz, że tylko ty ją straciłeś? Że tylko ty masz prawo rozpaczać i obnosić się z tym jak bardzo ją kochałeś? - wrzasnęła – Pozwól, że ci coś uświadomię, bo może nie zauważyłeś w ciągu dwóch lat. Była moją przyjaciółką, najlepszą jaką miałam. I zabiłaby mnie, gdybym ci pozwoliła zrobić to, co chciałeś i pewnie nadal chcesz zrobić. A tobie kazałaby na nagrobku wyryć wielkie, pozłacane „złamas", bo byłbyś złamasem, gdybyś w ten sposób zmarnował jej ofiarę. Jak myślisz? Dla kogo ona to zrobiła? Bo podpowiem ci, że raczej nie dla pani Holpfapfen.
Patrzyłem na nią w milczeniu.
- Lissa zrobiła to dla nas – oświadczyła z niezachwianą pewnością w głosie – Dla mnie, dla ciebie, dla Cartera, Leny... Dla nas wszystkich. Teraz każde z nas musi zrobić, co w naszej mocy, aby każdy dzień był jak najlepszy, bo teraz nie należą one do nas, tylko do Lissy.
Zmarszczyłem brwi.
Czy to fraza z opakowania płatków śniadaniowych?
Sadie wzruszyła ramionami.
- Nawet jeśli to co z tego? Nie wspominali nic o prawach autorskich.
Jakkolwiek to zabrzmi, pustka zniknęła. Powoli zaczął ją wypełnić ból i żal po stracie.
Sadie dostrzegła łzy, wzbierające w moich oczach.
- Przynajmniej nie masz już tej przerażającej miny – uznała, po czym przygarnęła mnie do siebie. To było absurdalne – wypłakiwałem się w skórzaną kurtkę Sadie, która była dla niej świętością i której w normalnych okolicznościach nie dałaby mi dotknąć nawet końcem kijem od miotły.
- A i Tom – powiedziała – Chciałabym jeszcze, żebyś wiedział, że jest nadzieja. Jej nie ma w podziemiu.
Odczekała chwilę na moją reakcję, którą było zesztywnienie całego ciała, a potem kontynuowała.
- Nico i Walt mówią, że nie mogą znaleźć jej duszy – nadzieja w jej głosie była niemal namacalna – I jest jeszcze coś. Neftyda zaginęła.
Pojawiła się nadzieja, a wraz z nią postanowienie, że jednak muszę żyć. Bo muszę ją uratować. Choć jestem świadomy, że podejmuję się czegoś, co z biologicznego punktu widzenia jest niemożliwe.
Będę musiał żyć bez serca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro