Rozdział XI - Percy
Ocknąłem się po ataku zmutowanej wiewiórki na wielkim drzewie. Dobra, mamy zaliczoną opowieść o tym co się działo chwilę po naszej bohaterskiej ucieczce przed złymi i groźnymi psami na jeszcze gorszym i groźniejszym psie. Mógłbym pewnie wysnuć długą i wspaniałą opowieść o naszej walce z gryzoniem, ale po pierwsze – Błagam, nie każcie mi do tego wracać...Secundo – Niewiele pamiętam po oberwaniu gałęzią w głowę. Numer trzy – przegraliśmy walkę.
No, co! To był wiewiór wagi ciężkiej! Posiadający na dodatek mocne klatki...
Dokładnie w chwili, kiedy przekręciłem głowę tak, że leżałem teraz policzkiem na posadzce, a nie rozpłaszczonym nosem, Jason z towarzyszącym grzechotem metalu odbił się od krat.
- Chłopaki nie, żeby narzekał czy coś, ale czemu Alvin użyczył nam swojej klatki i nawet nie zostawił jakiegoś kołowrotka dla chomików? - Carter, który opierał się o jedną z ścian klatki podniósł na mnie mętne i niewyraźne spojrzenie, popatrzył po innych i z całkowitym przekonaniem postawił diagnozę:
- Percy bredzi.
- Czyli wszystko już z nim w porządku – podsumował Nico, który nagle znalazł się przede mną. Uklęknął na jedno kolano i biorąc mnie pod ramię pomógł mi się podnieść do pozycji siedzącej. Dopiero wtedy poczułem, że spadający na mnie kawałek drewna był naprawdę twardy. Syknąłem, kiedy Nico dotknął tyłu mojej głowy.
- Nieźle oberwałeś – uznał – Teraz zmienię ci opatrunek, a potem rozdzielimy resztki ambrozji.
- Rozdzielimy? - nie kojarzyłem, żeby ktoś jeszcze został ranny w czasie walki z wiewiórem. Ale kto wie. Może Nico widział mnie tak samo podwójnie jak ja jego? Ok, czasami nawet potrójnie.
Skinął głową na maga nie przestając owijać mojej rany jakąś szmatką.
- Wilk ukąsił Cartera – wyjaśnił Jason nieprzerwanie szarpiąc kraty. Kiedy syn Hadesa zawiązał na supeł mój opatrunek, zdał sobie sprawę z tego, że wyglądam jak szejk (niestety nie taki z McDonalda) i wyjął coś z kieszeni dżinsów. Batonik. Mój żołądek i dusza właśnie odśpiewały Alleluja na dwa głosy.
- Nico, przyjacielu – posłałem mu mój najbardziej zniewalający uśmiech – Doprawdy nie musisz dawać żadnych prezentów choremu przyjacielowi w potrzebie – wystawiłem dłoń. Chłopak w odpowiedzi przewrócił oczami, a następnie przełamał ten cud natury.
- Masz – wręczył mi mniejszą (też cię lubię, szwagrze) część – To Ambrozja.
- A...to też fajnie – nie umiałem ukryć zawodu. Nico ponownie przewrócił oczami (obawiam się, że jeszcze parę razy i pozwie mnie o odszkodowanie za okulistę) i podszedł do Cartera. Trochę głupi się czułem patrząc jak rozpina mu koszulę i zsuwa rękaw, aby opatrzyć ramię. Skupiłem się więc na moim kawałku batonu. Wgryzłem się w niego z lubością z zniecierpliwieniem czekając na jakiś smak. Po chwili żucia moje usta wypełnił maślany i ziołowy aromat bułeczek...Zdziwiłem się. Ok, są dobre - nawet bardzo, ale na tyle rodzaj jedzeń, które zwykle czuję przy zażywaniu nektaru albo ambrozji...no,po prostu nie spodziewałem się ich. To tak jakby alkoholik poczuł sok jabłkowy... Jadłem je chyba z dwa razy w życiu, kiedy...I już wiedziałem dlaczego to właśnie one były teraz moją ambrozją. Za każdym razem, gdy mama je robiła coś świętowaliśmy. Za pierwszym razem były to moje szesnaste urodziny i jednocześnie pokonanie Kronosa. Drugim odnalezienie Leny. Symbolizują więc te rzadkie, ale szczęśliwe chwile. Kojarzą mi się z poczuciem bezpieczeństwa, kuchnią w mieszkaniu mamy, nią samą, Annabeth, Groverem i w końcu Leną.
Albo przesadzam i po prostu potrzebowałem czegoś chrupkiego, tłustego, ociekającego masłem dla podniesienia samopoczucia.
Otworzyłem oczy. Nico nadal biegał niczym akuszerka na porodówce. Zanim powstrzymałem mój tok myślenia i język palnąłem:
- Chyba ambrozja nie pomogła, bo właśnie wyobraziłem sobie ciebie w różowym kitelku pielęgniarki.
- Zabawne. Ty i Lena macie identyczne skojarzenia – zrewanżował się.
Na imię mojej siostry coś utkwiło mi w gardle. Mimo to nie pozostawałem mu dłużny.
- Tak, na pewno ambrozja nie poskutkowała. Coś jest nie w porządku skoro jeszcze nie zwymiotowałem.
Ale Nico już mnie nie słuchał. Najwyraźniej to imię też w nim coś zablokowało, bo nie odpowiedział nic tylko powtórzył cicho, trochę jakby nadal był na cukierkowym haju, w sposób jaki narkomanie wypowiadają nazwy obiektów swojego uzależnienia (wiem to z powodu znajomości z pewnym kozłonogiem niestroniącym od puszek):
- Lena... - zerwał się gwałtownie na równe nogi i dołączył do Jasona.
- Cholera, rozwalę te kraty – Nico uderzył mieczem ze stygijskiego żelaza. Nic tym nie wskórał.
- Nie da się – wymamrotał słabo Carter, pomimo tego że połknął już swoją porcję ambrozji.
- To zrobię podkop- odparł wściekle – Jeżeli nawet to będzie trwało lata.
- I to sporo – uświadomiłem go – No chyba, że przeszmuglowałeś w majtkach łopatę.
- W takim razie łyżeczką do herbaty...
- Też nie mamy...
- Wydrapię nawet paznokciami, jeśli zajdzie taka potrzeba – Krzyknął. W oczach miał obłęd albo ...miłość. - Obiecałem jej coś. Niektórzy dotrzymują słowa! W przeciwieństwie do ciebie, Percy.
Ajć, cios poniżej pasa. Znów wróciły obrazy Talosa zaplątanego w linie elektryczne padającego na asfalt z Biancą w środku i załzawione oczy jej dziesięcioletniego brata.
- Wykopię własnymi rękami – powtórzył syn Hadesa.
- Ależ nie zajdzie tak potrzeba, mój młody przyjacielu – zamarłem. Otoczenie wokół klatki było na tyle ciemne, że ciężko było opisać jak wygląda pomieszczenie, w którym nas uwięziono, ale jednego mogłem być pewien. Nie było tu wcześniej nikogo oprócz nas.
Jeżeli to jest...
- Pan Magnus życzę miłej śmierci?
...to nie ręczę za siebie. Pokój wypełnił wybuch śmiechu.
- Nie jestem Magnusem – zapewnił nas poufnym przyjacielskim tonem nadal chichocząc. „Nie jestem Magnusem" ktoś tu właśnie ocalił swój nędzny zadek.
- A czy życzę wam miłej śmierci, przyjaciele...to się jeszcze okaże.
A już myślałem, że polubię gościa. Wtedy buchnęły jasnobłękitne płomienie oświetlając nieduże, ale wysokie pomieszczenie o pustym wnętrzu i białych ścianach. Szacun.
Może jednak nie jest taki zły.
Natrafiłem wzrokiem na bladą, smukłą twarz o ciemnych niemalże czarnych oczach. Usta wykrzywiły się w cienkim złowrogim uśmiechu. Yyyy...dobra, jednak zmieniam zdanie. Nawet fajne niebieskie ognie nie sprawią, że polubię kogoś kto chce mnie zabić.
Jego proste włosy odbiegały znacznie barwą od tęczówek. Jasne i długie zostały splecione w prosty kucyk z tyłu głowy.
- Niedługo nadejdzie czas Ragnaroku, moi drodzy. I to czy zostaniemy wrogami czy przyjaciółmi zależy tylko i wyłącznie od waszej dobrej woli...oraz strony po której staniecie w czasie ostatecznej bitwy – powiedział to zupełnie tak jak dziecko, które prawi o czekoladzie...albo ja, kiedy również prawię o czekoladzie.
- Chrzań się, ty bezmózgi... - zaczął Nico, ale całkowicie go zagłuszyłem moim:
- Masz może jakiś łom albo wytrych, albo...
Żelazna obręcz z pękiem kluczy zagrzechotała potrząsana w dłoni nieznajomego.
- Przyjacielu! - wyciągnąłem ręce przez kraty, ale mężczyzna cofnął rękę i z kpiącym uśmiechem schował ją do kieszeni.
- Ale zanim to, musicie być grzecznymi chłopcami i mi coś obiecać.
- Percy, nie – uprzedził mnie Carter słabym głosem.
- Dlaczego?
- Bo nie ufa się królowi oszustów – wycharczał w odpowiedzi i zakasłał parę razy – Prawda, panie Loki?
Uśmiechnął się.
- Moim przyjaciołom nie zrobię, przecież krzywdy...Ale ty chyba nie pożyjesz wystarczająco długo, żeby się o tym przekonać. Powiedz, proszę, jak bardzo boli rozprzestrzenianie się w żyłach jadu moich wnucząt? Jak śpieszno ci do śmierci? - szeptał te słowa z prawdziwą wręcz chorobliwą fascynacją. I po tym właśnie, drogie dzieci, wiedziałem, że jednak nie chcę go mieć w znajomych na Facebooku. Jakiekolwiek kontakty z psychopatami nie są dobrze widziane w rozmowie o pracę.
- Kiedy ty tu jesteś? Bardzo – mag mężnie wytrzymał jego spojrzenie.
- To co mam zrobić, żebyś nas stąd wypuścił? - wszyscy łącznie z Lokim wyglądali na zbitym z tropu. Chociaż nie, u niego to wrażenie mógł sprawiać wrodzony zez.
- Nic wielkiego – uśmiechnął się z zadowoleniem – Tylko jedna, maleńka przysięga jest waszą przepustką do wolności.
- Co ci mam obiecać? - uznałem, że od razu trzeba przejść do sedna sprawy. Moi towarzysze podnieśli gwałtowne protesty.
- To, że w ostatecznym starciu staniesz po mojej stronie...i zabijesz...jak wy go nazwaliście? Pan Magnus?
Pomyślałem, że może gostek ma nie najgorzej ułożone priorytety.
- Masz to jak w banku – zapewniłem go – Teraz możemy już wyjść?
- Chwileczka – Pokręcił głową – Myślałeś, że będzie tak łatwo? O, nie. Tylko przysięga na młot Thora mnie zadowoli.
Nie byłem jakimś fanem mitologi, ale trochę filmów Marvela się naoglądało. Coś się tu nie zgadzało
- Ale...ty przypadkiem nie lubisz Thora?
Roześmiał się.
- Nie lubię? Nie wiesz nic o nienawiści chłopaku, dopóki nie poznasz boga piorunów. Jednak przysięga na jego młot obowiązuje bogów Nordyckich. W razie jej złamania czeka ich coś o wiele gorszego od śmierci...
- Tylko bogów? - upewniłem się. Liczyłem, że złapał się na mój boski wygląd.
- I ich potomków, również. Wyczuwam w tobie boską krew.
Przygryzłem wargę, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zrobiłem wszystko, żeby dostrzegł moje zawahanie.
- W porządku. Składam przysięgę na miecz Thora, że stanę po twojej stronie...
- A jeżeli, którykolwiek z twoich przyjaciół zaatakuje mnie, zabijesz go.
- A jeżeli, którykolwiek z moich przyjaciół zaatakuje cię zabiję go...
- Percy, nie podejrzewałem, że jesteś aż taką świnią! - Nico zacisnął ręce w pięści, ale w jego oczach zobaczyłem, że wie o co mi chodzi.
- W porządku – Loki otworzył żelazną furtę. Wyszedłem pierwszy i zdecydowanym ruchem przywaliłem w jego zęby ułożone w szerokim uśmiechu. Szybkim kopniakiem skierowałem go do środka. Jason chwycił Cartera pod ramię i pomógł mu wyjść, tymczasem Nico przygwoździł boga do posadzki i parę razy przywalił mu w tył głowy.
Wzdychajcie dziewczęta, jesteśmy tacy uroczy.
Następnie szybko dołączył do nas i zatrzasnął drzwi zanim Loki zdążył się do nich doczołgać.
- Jak? - jak na kogoś uwięzionego wyglądał na całkiem opanowanego. Przykląkłem obok niego.
- Nie jestem potomkiem Norweskich bogów. Jestem Percy Jackson, syn Posejdona – pana ryby po grecku, nie jakiegoś łososia.
Byliśmy już przy wyjściu, kiedy Loki zawołał.
- Percy Jacksonie!
Popełniłem ten błąd, że się odwróciłem.
- Oszukałeś boga oszustów i słodkich kłamstw. Brawo. Nie czeka cię kara za złamanie przysięgi, ale wiedz jedno, że aby ją złożyć, w tym co powiedziałeś jest ziarno prawdy. Nasiono zła, głęboko ukryte w twej duszy.
Z tymi słowami rozwiał się w mgłę.
Błagam. Czemu nigdy nie wyczarują sobie Jet Packa?
I czemu słowa największego kanciarza świata, wydają mi się prawdą...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro