Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XI - Percy

Ocknąłem się po ataku zmutowanej wiewiórki na wielkim drzewie. Dobra, mamy zaliczoną opowieść o tym co się działo chwilę po naszej bohaterskiej ucieczce przed złymi i groźnymi psami na jeszcze gorszym i groźniejszym psie. Mógłbym pewnie wysnuć długą i wspaniałą opowieść o naszej walce z gryzoniem, ale po pierwsze – Błagam, nie każcie mi do tego wracać...Secundo – Niewiele pamiętam po oberwaniu gałęzią w głowę. Numer trzy – przegraliśmy walkę.

No, co! To był wiewiór wagi ciężkiej! Posiadający na dodatek mocne klatki...

Dokładnie w chwili, kiedy przekręciłem głowę tak, że leżałem teraz policzkiem na posadzce, a nie rozpłaszczonym nosem, Jason z towarzyszącym grzechotem metalu odbił się od krat.

- Chłopaki nie, żeby narzekał czy coś, ale czemu Alvin użyczył nam swojej klatki i nawet nie zostawił jakiegoś kołowrotka dla chomików? - Carter, który opierał się o jedną z ścian klatki podniósł na mnie mętne i niewyraźne spojrzenie, popatrzył po innych i z całkowitym przekonaniem postawił diagnozę:

- Percy bredzi.

- Czyli wszystko już z nim w porządku – podsumował Nico, który nagle znalazł się przede mną. Uklęknął na jedno kolano i biorąc mnie pod ramię pomógł mi się podnieść do pozycji siedzącej. Dopiero wtedy poczułem, że spadający na mnie kawałek drewna był naprawdę twardy. Syknąłem, kiedy Nico dotknął tyłu mojej głowy.

- Nieźle oberwałeś – uznał – Teraz zmienię ci opatrunek, a potem rozdzielimy resztki ambrozji.

- Rozdzielimy? - nie kojarzyłem, żeby ktoś jeszcze został ranny w czasie walki z wiewiórem. Ale kto wie. Może Nico widział mnie tak samo podwójnie jak ja jego? Ok, czasami nawet potrójnie.

Skinął głową na maga nie przestając owijać mojej rany jakąś szmatką.

- Wilk ukąsił Cartera – wyjaśnił Jason nieprzerwanie szarpiąc kraty. Kiedy syn Hadesa zawiązał na supeł mój opatrunek, zdał sobie sprawę z tego, że wyglądam jak szejk (niestety nie taki z McDonalda) i wyjął coś z kieszeni dżinsów. Batonik. Mój żołądek i dusza właśnie odśpiewały Alleluja na dwa głosy.

- Nico, przyjacielu – posłałem mu mój najbardziej zniewalający uśmiech – Doprawdy nie musisz dawać żadnych prezentów choremu przyjacielowi w potrzebie – wystawiłem dłoń. Chłopak w odpowiedzi przewrócił oczami, a następnie przełamał ten cud natury.

- Masz – wręczył mi mniejszą (też cię lubię, szwagrze) część – To Ambrozja.

- A...to też fajnie – nie umiałem ukryć zawodu. Nico ponownie przewrócił oczami (obawiam się, że jeszcze parę razy i pozwie mnie o odszkodowanie za okulistę) i podszedł do Cartera. Trochę głupi się czułem patrząc jak rozpina mu koszulę i zsuwa rękaw, aby opatrzyć ramię. Skupiłem się więc na moim kawałku batonu. Wgryzłem się w niego z lubością z zniecierpliwieniem czekając na jakiś smak. Po chwili żucia moje usta wypełnił maślany i ziołowy aromat bułeczek...Zdziwiłem się. Ok, są dobre - nawet bardzo, ale na tyle rodzaj jedzeń, które zwykle czuję przy zażywaniu nektaru albo ambrozji...no,po prostu nie spodziewałem się ich. To tak jakby alkoholik poczuł sok jabłkowy... Jadłem je chyba z dwa razy w życiu, kiedy...I już wiedziałem dlaczego to właśnie one były teraz moją ambrozją. Za każdym razem, gdy mama je robiła coś świętowaliśmy. Za pierwszym razem były to moje szesnaste urodziny i jednocześnie pokonanie Kronosa. Drugim odnalezienie Leny. Symbolizują więc te rzadkie, ale szczęśliwe chwile. Kojarzą mi się z poczuciem bezpieczeństwa, kuchnią w mieszkaniu mamy, nią samą, Annabeth, Groverem i w końcu Leną.

Albo przesadzam i po prostu potrzebowałem czegoś chrupkiego, tłustego, ociekającego masłem dla podniesienia samopoczucia.

Otworzyłem oczy. Nico nadal biegał niczym akuszerka na porodówce. Zanim powstrzymałem mój tok myślenia i język palnąłem:

- Chyba ambrozja nie pomogła, bo właśnie wyobraziłem sobie ciebie w różowym kitelku pielęgniarki.

- Zabawne. Ty i Lena macie identyczne skojarzenia – zrewanżował się.

Na imię mojej siostry coś utkwiło mi w gardle. Mimo to nie pozostawałem mu dłużny.

- Tak, na pewno ambrozja nie poskutkowała. Coś jest nie w porządku skoro jeszcze nie zwymiotowałem.

Ale Nico już mnie nie słuchał. Najwyraźniej to imię też w nim coś zablokowało, bo nie odpowiedział nic tylko powtórzył cicho, trochę jakby nadal był na cukierkowym haju, w sposób jaki narkomanie wypowiadają nazwy obiektów swojego uzależnienia (wiem to z powodu znajomości z pewnym kozłonogiem niestroniącym od puszek):

- Lena... - zerwał się gwałtownie na równe nogi i dołączył do Jasona.

- Cholera, rozwalę te kraty – Nico uderzył mieczem ze stygijskiego żelaza. Nic tym nie wskórał.

- Nie da się – wymamrotał słabo Carter, pomimo tego że połknął już swoją porcję ambrozji.

- To zrobię podkop- odparł wściekle – Jeżeli nawet to będzie trwało lata.

- I to sporo – uświadomiłem go – No chyba, że przeszmuglowałeś w majtkach łopatę.

- W takim razie łyżeczką do herbaty...

- Też nie mamy...

- Wydrapię nawet paznokciami, jeśli zajdzie taka potrzeba – Krzyknął. W oczach miał obłęd albo ...miłość. - Obiecałem jej coś. Niektórzy dotrzymują słowa! W przeciwieństwie do ciebie, Percy.

Ajć, cios poniżej pasa. Znów wróciły obrazy Talosa zaplątanego w linie elektryczne padającego na asfalt z Biancą w środku i załzawione oczy jej dziesięcioletniego brata.

- Wykopię własnymi rękami – powtórzył syn Hadesa.

- Ależ nie zajdzie tak potrzeba, mój młody przyjacielu – zamarłem. Otoczenie wokół klatki było na tyle ciemne, że ciężko było opisać jak wygląda pomieszczenie, w którym nas uwięziono, ale jednego mogłem być pewien. Nie było tu wcześniej nikogo oprócz nas.

Jeżeli to jest...

- Pan Magnus życzę miłej śmierci?

...to nie ręczę za siebie. Pokój wypełnił wybuch śmiechu.

- Nie jestem Magnusem – zapewnił nas poufnym przyjacielskim tonem nadal chichocząc. „Nie jestem Magnusem" ktoś tu właśnie ocalił swój nędzny zadek.

- A czy życzę wam miłej śmierci, przyjaciele...to się jeszcze okaże.

A już myślałem, że polubię gościa. Wtedy buchnęły jasnobłękitne płomienie oświetlając nieduże, ale wysokie pomieszczenie o pustym wnętrzu i białych ścianach. Szacun.

Może jednak nie jest taki zły.

Natrafiłem wzrokiem na bladą, smukłą twarz o ciemnych niemalże czarnych oczach. Usta wykrzywiły się w cienkim złowrogim uśmiechu. Yyyy...dobra, jednak zmieniam zdanie. Nawet fajne niebieskie ognie nie sprawią, że polubię kogoś kto chce mnie zabić.

Jego proste włosy odbiegały znacznie barwą od tęczówek. Jasne i długie zostały splecione w prosty kucyk z tyłu głowy.

- Niedługo nadejdzie czas Ragnaroku, moi drodzy. I to czy zostaniemy wrogami czy przyjaciółmi zależy tylko i wyłącznie od waszej dobrej woli...oraz strony po której staniecie w czasie ostatecznej bitwy – powiedział to zupełnie tak jak dziecko, które prawi o czekoladzie...albo ja, kiedy również prawię o czekoladzie.

- Chrzań się, ty bezmózgi... - zaczął Nico, ale całkowicie go zagłuszyłem moim:

- Masz może jakiś łom albo wytrych, albo...

Żelazna obręcz z pękiem kluczy zagrzechotała potrząsana w dłoni nieznajomego.

- Przyjacielu! - wyciągnąłem ręce przez kraty, ale mężczyzna cofnął rękę i z kpiącym uśmiechem schował ją do kieszeni.

- Ale zanim to, musicie być grzecznymi chłopcami i mi coś obiecać.

- Percy, nie – uprzedził mnie Carter słabym głosem.

- Dlaczego?

- Bo nie ufa się królowi oszustów – wycharczał w odpowiedzi i zakasłał parę razy – Prawda, panie Loki?

Uśmiechnął się.

- Moim przyjaciołom nie zrobię, przecież krzywdy...Ale ty chyba nie pożyjesz wystarczająco długo, żeby się o tym przekonać. Powiedz, proszę, jak bardzo boli rozprzestrzenianie się w żyłach jadu moich wnucząt? Jak śpieszno ci do śmierci? - szeptał te słowa z prawdziwą wręcz chorobliwą fascynacją. I po tym właśnie, drogie dzieci, wiedziałem, że jednak nie chcę go mieć w znajomych na Facebooku. Jakiekolwiek kontakty z psychopatami nie są dobrze widziane w rozmowie o pracę.

- Kiedy ty tu jesteś? Bardzo – mag mężnie wytrzymał jego spojrzenie.

- To co mam zrobić, żebyś nas stąd wypuścił? - wszyscy łącznie z Lokim wyglądali na zbitym z tropu. Chociaż nie, u niego to wrażenie mógł sprawiać wrodzony zez.

- Nic wielkiego – uśmiechnął się z zadowoleniem – Tylko jedna, maleńka przysięga jest waszą przepustką do wolności.

- Co ci mam obiecać? - uznałem, że od razu trzeba przejść do sedna sprawy. Moi towarzysze podnieśli gwałtowne protesty.

- To, że w ostatecznym starciu staniesz po mojej stronie...i zabijesz...jak wy go nazwaliście? Pan Magnus?

Pomyślałem, że może gostek ma nie najgorzej ułożone priorytety.

- Masz to jak w banku – zapewniłem go – Teraz możemy już wyjść?

- Chwileczka – Pokręcił głową – Myślałeś, że będzie tak łatwo? O, nie. Tylko przysięga na młot Thora mnie zadowoli.

Nie byłem jakimś fanem mitologi, ale trochę filmów Marvela się naoglądało. Coś się tu nie zgadzało

- Ale...ty przypadkiem nie lubisz Thora?

Roześmiał się.

- Nie lubię? Nie wiesz nic o nienawiści chłopaku, dopóki nie poznasz boga piorunów. Jednak przysięga na jego młot obowiązuje bogów Nordyckich. W razie jej złamania czeka ich coś o wiele gorszego od śmierci...

- Tylko bogów? - upewniłem się. Liczyłem, że złapał się na mój boski wygląd.

- I ich potomków, również. Wyczuwam w tobie boską krew.

Przygryzłem wargę, rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zrobiłem wszystko, żeby dostrzegł moje zawahanie.

- W porządku. Składam przysięgę na miecz Thora, że stanę po twojej stronie...

- A jeżeli, którykolwiek z twoich przyjaciół zaatakuje mnie, zabijesz go.

- A jeżeli, którykolwiek z moich przyjaciół zaatakuje cię zabiję go...

- Percy, nie podejrzewałem, że jesteś aż taką świnią! - Nico zacisnął ręce w pięści, ale w jego oczach zobaczyłem, że wie o co mi chodzi.

- W porządku – Loki otworzył żelazną furtę. Wyszedłem pierwszy i zdecydowanym ruchem przywaliłem w jego zęby ułożone w szerokim uśmiechu. Szybkim kopniakiem skierowałem go do środka. Jason chwycił Cartera pod ramię i pomógł mu wyjść, tymczasem Nico przygwoździł boga do posadzki i parę razy przywalił mu w tył głowy.

Wzdychajcie dziewczęta, jesteśmy tacy uroczy.

Następnie szybko dołączył do nas i zatrzasnął drzwi zanim Loki zdążył się do nich doczołgać.

- Jak? - jak na kogoś uwięzionego wyglądał na całkiem opanowanego. Przykląkłem obok niego.

- Nie jestem potomkiem Norweskich bogów. Jestem Percy Jackson, syn Posejdona – pana ryby po grecku, nie jakiegoś łososia.

Byliśmy już przy wyjściu, kiedy Loki zawołał.

- Percy Jacksonie!

Popełniłem ten błąd, że się odwróciłem.

- Oszukałeś boga oszustów i słodkich kłamstw. Brawo. Nie czeka cię kara za złamanie przysięgi, ale wiedz jedno, że aby ją złożyć, w tym co powiedziałeś jest ziarno prawdy. Nasiono zła, głęboko ukryte w twej duszy.

Z tymi słowami rozwiał się w mgłę.

Błagam. Czemu nigdy nie wyczarują sobie Jet Packa?

I czemu słowa największego kanciarza świata, wydają mi się prawdą...


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro