Rozdział I - Thalia
Otworzyłam oczy. Wilgotne liście łaskotały mnie w policzek. Annabeth spała naprzeciwko mnie zwinięta w kłębek. Uśmiechnęłam się pod nosem. Moja mała przyjaciółka była dla mnie jak młodsza siostra. Odgarnęłam jej jasny lok z czoła. Dobra, dość tych czułości. Jeśli ktoś wiedzie życie herosa nie powinien być delikatny. Potwory to nie jest coś z czym można się zaprzyjaźnić. Chyba, że jest się masochistą.
Jeszcze raz rzuciłam krótkie spojrzenie na Annabeth. Nadal spokojnie drzemała. Mogłam więc dołączyć do Luke'a na warcie. Wyszłam z jaskini i od razu zmrużyłam oczy nie przyzwyczajona jeszcze do słońca. Syn Hermesa siedział. Był odwrócony do mnie plecami. Przykucnęłam obok niego. Miał przymknięte powieki.
- Hej – chuchnęłam mu prosto w ucho. Gwałtownie przetarł oczy.
- Pizza, raz! Już się robi! - rozejrzał się nieprzytomnie, ale ocknął się gdy jego spojrzenie padło na mnie – To ty?
- Wielki heros w akcji – prychnęłam – Dla mnie pepperoni, bohaterze.
- Myśl sobie co chcesz, Thalio, ale właśnie myślałem...
- Obalamy mity. Luke Castellan jednak myśli – znów zaczęłam mu dokuczać.
- Tak, wyobraź sobie, że mam swoje momenty – jak zwykle nie dał wyprowadzić się z równowagi.
- A jaki temat twoich rozmyślań, rozproszył twoją uwagę i naraził nas na atak jakiegoś stwora?
Zamyślił się przez chwilę.
- Przyszłość.
- Typu wymarzony zawód? Chcesz może zostać obrońcą praw potworów?
- Nie – przecząco pokręcił głową – Bardziej o tej bliższej. Nawet – bardzo bliskiej.
- W sensie?
- Zastanawiam się czy, jeśli coś za chwilę to czy mnie za zrobienie tego czegoś zabijesz.
- Do rzeczy – ziewnęłam – I tak cię kiedyś ukatrupię, Casstelan.
Zaśmiał się, ale tak jakoś dziwnie.
- Więc w sumie niczego nie ryzykuję – pochylił się gwałtownie w moją stronę tak, że w pierwszym chwili miałam odruch obronny, ale on nie zaatakował mnie. Jego usta delikatnie zetknęły się z moimi. Coś zaszeleściło. Odskoczyliśmy od siebie gotowi do walki.
...
Obudziłam się zlana potem. Dookoła panowała ciemność. Dotknęłam palcami moich ust. To było tak wiele lat temu...Chwilę potem z krzaków wynurzył się Grover. Przedstawił się jako strażnik z obozu herosów i powiedział, że musi mnie tam bezpiecznie transportować. Po mojej agresywnej interwencji stwierdził, że musi nas bezpiecznie transportować. Luke'a i Annabeth też. Przez kolejny tydzień podróży nigdy nie zostałam z Luke'iem sam na sam. Na wartach siedziały teraz dwie, a nie jedna osoba i pechowo żadnej z nich nie mieliśmy wspólnej. Nie było, kiedy wyjaśnić co między nami zaszło. Czy dla niego to coś znaczyło? Czy może po prostu zrobiło to od tak, z nudów. Albo w ogóle to było nie chcący. Może chciał mi coś powiedzieć na ucho i tak się niefortunnie stuknęliśmy?
Nigdy już potem nie miałam okazji z nim o tym porozmawiać. Ja zostałam zamieniona na wiele lat w sosnę, a po moim powrocie do ludzkiej postaci on przeszedł na złą stronę. Potem umarł. Nawet w krainie zmarłych nie zadam mu tych kilku pytań jako łowczyni mogę tam nigdy się nie zjawić. A nawet jeśli (mogę zginąć w walce), Luke już może się odrodzić w innej postaci. Annabeth mówiła, że w ich ostatniej rozmowie zastanawiał się czy nie starać się o miejsce na wyspach błogosławionych.
Nie powinnam się tym dręczyć. I tak nigdy nie poznam prawdy.
Wsunęłam gołe stopy do moich wysokich, wygodnych butów. Na głowę nasunęłam diadem – znak porucznika Artemidy. Cicho wyminęłam prycze i śpiwory innych łowczyń. Bezszelestnie wymknęłam się z namiotu.
Obozowisko było bardzo piękne o poranku. Srebrne namioty skąpane były w smugach wstającego słońca. Wysokie sosny stojące dookoła pachniały świeżo i znajomo. Uśmiechnęłam się. Czułam sentyment do tych drzew. W końcu kiedyś byłam jedną z nich.
Ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Obróciłam się gwałtownie.
- O, pani Artemido – skłoniłam głowę. Bogini była dzisiaj w swojej dorosłej wersji. Jedynie jej srebrzysto – szare oczy nigdy nie zmieniały wyglądu.
- Co robisz tu tak wcześnie Thalio? - spytała.
- Ja...chciałam..się...yyyy..nooo...właściwie to....chyba...potrzebowałam....musiałam się przejść – wydukałam w końcu. Artemida przyjrzała mi się dokładnie.
- Potrzebujesz odpoczynku, poruczniczko – oznajmiła – Daję ci wolne. Odwiedź obóz i starych przyjaciół. Pewnie stęskniłaś się za bratem.
- Dziękuję, pani.
- Idź już i nie martw niczym. Liana zastąpi cię w obowiązkach.
Skłoniłam się jeszcze raz, a Artemida odeszła.
A więc wracam do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro