Rozdział XXIX - Annabeth
Patrząc jak Sadie Kane walczy, można dojść do wniosku, że połowa magii domu brooklińskiego polega na okładaniu wrogów magiczną laską po głowie.
Natomiast obserwując Piper Mclean, człowiek mógł spokojnie wyjść z założenia, że przetrwanie herosa w stu procentach zależy od tego, czy ma się farta, czy też nie.
Nie mogłam uwierzyć, kiedy zobaczyłam jak Piper dobywa miecza. Posługiwała się nim już od trzech lat ( i to całkiem nieźle), a jej zachowanie sugerowało, że po raz pierwszy trzyma go w ręce. Musiałam podzielić moją uwagę pomiędzy potwory, usiłujące mnie zgładzić, a moją przyjaciółkę, która wymachiwała mieczem tak, że choć cel miała z grubsza inny niż potwory, skutek mógł wyjść ten sam. Kompletnie nie panowała nad ostrzem a chwilami źle trzymała rękojeść. Tymczasem Sadie radośnie zdzieliła najbliższego cyklopa laską.
W końcu zaatakował ją i tym razem dziewczyna mogła nie mieć tyle szczęścia, więc, wzdychając, zasadziłam potężnego kopniaka mojemu przeciwnikowi (dokończymy później stary). Skoczyłam między Piper a nordyckiego stwora (nie znam konkretnej nazwy, no ale błagam was, jestem licencjonowanym architektem Olimpu, zaliczyłam kilka semestrów w ciągu jednego roku na wyższej uczelni i naprawdę mam ciekawsze rzeczy do roboty niż zagłębiać się w kolejną mitologię), zadając mu szybki cios sztyletem.
- Co się z tobą dzieje, Pipes? - syknęłam. Dziewczyna podniosła na mnie jasne, wytrzeszczone z przerażenia oczy. Musiała się potknąć, bo półleżała teraz na ziemi, podpierając się na rękach. Miecz leżał obok niej. Zanim zdążyła z siebie cokolwiek wydusić, jej źrenice rozszerzyły się jeszcze bardziej na widok czegoś, co pojawiło się za mną. Obejrzałam się. Szarżowało na nas latający gremlin.
- Piper, czarmowa! - podpowiedziałam. Rzuciłam się na ziemię, a stworzenie przeleciało nade mną.
- Stój... - wydusiła z siebie Indianka. Są dwa możliwe wytłumaczenia tego, co nastąpiło chwilę później: Pierwsze, że gremlin są odporne nie tylko na mydło i ciepłą wodę, ale i dar przekonywania dzieci Afrodyty. Drugie – czarmowa Piper nawaliła.
Wątpię, aby „stój" w języku gremlińskim oznaczało „leć dalej i zabierz mnie na małą podniebną przejażdżkę". Przez pierwsze sekundy nie umiałam zrobić nic innego jak stać tam i gapić się na moją przyjaciółkę, mocno trzymającej potwora, który znajdował parę metrów nad nami i różnymi zwrotami, usiłował ją z siebie zrzucić.
Sadie, cała w kurzu i z potarganymi włosami, dołączyła do mnie.
- Czy wy zawsze tak załatwiacie sprawę? - zaciekawiła się.
- Nie – wydusiłam.
- Powinnyśmy jej pomóc?
Przytaknęłam.
- Zdecydowanie.
Wtedy Piper puściła gremlina, przytrzymując się jedynie jedną ręką, a w jej wolnej dłoni zmaterializował się nagle jakiś przedmiot. Na niebie rozbłysły jasnoniebieskie hieroglify.
- Sadie – spadająca z gremlina dziewczyna musiała mieć teraz widok porównywalnie absorbujący z tym, co my mogłyśmy oglądać. Dwie blondynki z głowami zadartymi do góry, identycznie przekrzywionymi i z niepewnymi minami, jak ktoś, kto właśnie widzi jak jego przyjaciółka niedługo roztrzaska się o ziemię, tym samym rozgniatając kogoś na miazgę.
- Chyba powinnyśmy coś zrobić – zasugerowała siostra Cartera – Na przykład odsunąć się.
- Sadie – powtórzyłam z uporem.
- Poczekaj sekundkę – uniosła rękę i o ile u kogoś innego jest to symboliczny gest mówiący „przymknij się na chwilę", to odniosłam wrażenie, że Sadie byłaby zdolna do zatkania mi nią ust. Może by wyczarowała jakiś pradawny egipski knebel? - Przepraszam, ale chyba muszę uratować twojej przyjaciółce życie.
Okazało się jednak, że nie było to konieczne. Tuż nad ziemią pochwyciły ją gołębie. Nie musiałam nawet robić w myślach szybkich obliczeń (choć i tak je zrobiłam – zboczenie zawodowe dziecka Ateny), żeby wiedzieć, że nawet całe stado gołębi nie utrzyma siedemnastoletniej dziewczyny, nie ważne jak szczupła by była. Jeden z gołębi chyba też całkiem nieźle znał się na prawach fizyki i matmie albo po prostu czuje się, kiedy ma się za chwilę eksplodować z wysiłku, bo wbił we mnie wytrzeszczone, pomarańczowo-żółte gały.
Po chwili ptaki rzeczywiście prysły, przeistaczając się ponownie w niebieskie hieroglify, które następnie rozmyły się. Jeden zero dla nauki.
Popatrzyłyśmy jednocześnie na leżącą na ziemi dziewczynę. Wprawdzie gołębie nie odstawiły jej na nią w jakiś wyjątkowo delikatny sposób, ale przynajmniej spowolniły na tyle, że upadek był niegroźny.
- Sadie – po raz trzeci tego dnia zwróciłam się do mojej towarzyszki – Czy Lissa umie przyjmować czyjś wygląd?
- Najwyraźniej – wydusiła. Wyraz konsternacji na jej twarzy ustępował miejscu zdenerwowaniu. Lissa, która jeszcze kwadrans wcześniej była Piper, powoli podciągnęła się do pozycji siedzącej.
- Dlaczego to zawsze ja muszę być tą, która spada? - jęknęła i zaczęła sobie rozmasowywać kark – Zainwestuję w spadochron.
- W spadochron – prychnęła Sadie – Lepiej zainwestuj w mózg. Albo w kamizelkę kuloodporną – Zobaczyłam jak zaczyna podwijać rękawy, więc szybko stanęłam pomiędzy przyjaciółkami, rozdzielając je.
- Nikt tu nie będzie potrzebować kamizelki kuloodpornej – oświadczyłam, mając nadzieję, że przyjmuję ton, nie znoszący sprzeciwu i że młoda Kane nie wyczaruje za chwilę karabinu maszynowego.
- A co jeżeli Chaos będzie miał ze sobą wielkie AK47? - zapytała filozoficznie Lissa.
- Wydaje mi się, że w tym przypadku kamizelki by nie na wiele się zdały – odparłam.
„Zresztą i tak ich nie mamy" dodałam w myślach. Chyba za dużo czasu spędzam z Percym, Leną i Sadie, bo zaczynam żałować, że na mojej liście potencjalnych sposobów w jakie Chaos może nas zniszczyć, nie uwzględniłam rozstrzelania.
Potem wyrzuty sumienia zastąpiła nagle wizja związanej i zakneblowanej Piper, wijącej się w jakiejś ciemnej, zatęchłej piwnicy.
- Co się stało z Piper? - zapytałam córki Afrodyty.
Dziewczyna nerwowym ruchem przyciągnęła do siebie kolana, obejmując je brązowymi ramionami.
- Środki usypiające – wyznała, ze wzrokiem utkwionym w stopach jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. Po prawdzie właśnie tak przedstawiałaby się sytuacja, gdyby dzieci podszywałyby się pod swoje przyrodnie rodzeństwo – A właściwie ...Hieroglif snu. Powinna się ocknąć przed wymarszem naszych, więc pewnie bierze udział w bitwie.
Chociaż tyle dobrze. Wiedziałam jak czułaby się, gdyby odebrano jej możliwość walki za tych, których kocha. Albo związano i wrzucono do piwnicy.
- Dlaczego to zrobiłaś? Zadałaś sobie sporo trudu, żeby zająć jej miejsce, a przecież to znacznie bardziej niebezpieczne niż bycie tam, na dole – przypomniał mi się Tom, poważne i błagalne spojrzenie jego szarych oczu i obietnica jaką mu złożyłam – Chodzi o Toma? Chcesz być obok, żeby go chronić?
„Tak jak on chce ciebie".
Pokręciła głową.
- Nie tylko o niego. Chodzi też o was, o ciebie, Percy'ego, Annie.. to znaczy Annarcy – poprawiła się błyskawicznie, a ja pomyślałam, czy ludzie naprawdę myślą, że jak użyją wersję imienia mojej córki, która mi mniej przypadła do gustu, to ich, sama nie wiem, wypatroszę? Chyba jednak powinnam popracować nad swoim wizerunkiem i oceną w oczach innych ludzi – O ciebie, Diesa również – chwilę zajęło mi zrozumienie, że mówi do Sadie – I o wszystkich moich przyjaciół. I w sumie to o cały świat.
- Czemu ona gada jak jakiś altruistyczny świr, który dba o dobro wszystkich? - zirytowała się Sadie – Annabeth, czy to da się leczyć?
- Lissa, co masz na myśli? - chciałam wiedzieć. Najpierw bąknęła coś cicho, tak, że kompletnie nie dało się jej zrozumieć.
- Aha. To fajnie – podsumowała siostra Cartera.
W końcu westchnęła...i tym razem wyłowiłam tylko „Chaos".
- Chyba wiem jak pokonać Chaos – powiedziała w końcu. Teraz z kolei nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. W tym, że z moim słuchem wszystko w porządku utwierdziła mnie Sadie.
- Och, to świetnie! Doprawdy fantastycznie! I nie mogłaś wspomnieć o tym wcześniej, na przykład na jednej z licznych i głupich narad wojennych?
- To ja go muszę pokonać – dorzuciła córka Afrodyta, z wzrokiem wbitym w ziemię.
Sadie wybuchnęła śmiechem. Lissa podniosła gwałtownie głowę i zmierzyła ją wściekłym spojrzeniem.
- Wiedziałam, że tego nie zrozumiesz – stwierdziła z żalem – Nie mogę, przecież od ciebie tego oczekiwać. To w końcu moje brzemię, dar mojej matki...
- Hej, jeśli sugerujesz, że nie wiem, co znaczy kochać...to wytłumacz mi, dlaczego mam ochotę skręcić ci kark za to, że się tak bezsensownie narażasz, idiotko?
Może były do siebie zupełnie niepodobne, ale, gdy Lissa zarzuciła opalone ramiona na jasną szyję przyjaciółki, to dziewczyny mogłyby być siostrami.
...
Poznałam to miejsce, gdy tylko przeszłyśmy pod obniżonym stropem. Szczyt góry. Tam, gdzie Atlas podtrzymuje nieboskłon. Jak mogłabym nie poznać? Właściwie to mogłabym i nikt nie mógłby mieć do mnie o to pretensji – miałam zaledwie trzynaście lat, gdy mantikora sprowadziła mnie tutaj, byłam przerażona, bezbronna i na wpół żywa. A jednak pamiętałam każdy szczegół.
Choć pewnie nawet, gdybym miała wtedy przez cały czas opaskę na oczach, to domyśliłabym się, że nie było tu wcześniej ogromnej ciemnej masy na samym środku.
Nie dostrzegałam moich przyjaciół. Nie widziałam Leny, Jasona i Toma (choć dzięki sposobowi w jaki Lissa wypuściła powietrze, nie przegapiłam ich obecności). Tylko Percy'ego. Stał odwrócony tyłem do kłębiącej się ciemności. Przypomniał mi się mój sen, który miałam zaraz po porodzie oraz rozmowę z Tomem, jaką przeprowadził ze mną w obozowisku, chwilę przed tym jak Nico przywołał armię zmarłych. Połączyłam to ze sobą i wszystko zaczęło nabierać sensu. To nie dla mnie przygotowany był ten cios, ale wszyscy otrzymali wizję tego, co się stanie, gdy ja go przyjmę.
Nie musiałam rozważać za i przeciw mojego wyboru, pisać nieskończenie długich esejów podających argumenty ani rzucać monetą(na dobrą sprawę nie wzięłam ze sobą portfela). Decyzja została podjęta dawno temu, gdy jasnowłosa dziewczynka w obozowej koszulce powiedziała rozespanemu chłopcu, że ten ślini się przez sen.
To nie było spłacenie długu wdzięczności, bo ciężko jest znaleźć równowartość dla tego, że gdy inni wyruszyli na pomoc Artemidzie, on pragnął jedynie o tym, aby z powrotem sprowadzić mnie bezpiecznie do obozu, że skoczył ze mną do Tartaru, że uświadomił mi, że masło pod nutellą to zbrodnia...
Nawet, gdybym nie zawdzięczała mu tego wszystkiego i tak osłoniłabym go własnym ciałem przed atakiem ciemności.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro