Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Epilog - Umieranie

Epilog — Umieranie

Rzadko zatrzymywałem się w jakimś miejscu na dłużej. Ludzie z Ministerstwa wciąż mnie szukali, choć chyba z upływem czasu, powoli tracili nadzieję. Nie narzekałem, lecz nie promieniowałem też szczęściem. Opuściło mnie ono dość szybko – zaraz po mojej spektakularnej ucieczce na hipogryfie jeśli mam być szczery.

Utrzymywałem stały kontakt z Dumbledore'em, Remusem i Harrym. Dzięki temu miałem okazję nieco lepiej poznać chrześniaka, dowiedzieć się o nim wielu rzeczy. Nasze listy były banalne – zbyt banalne; obaj rozpaczliwie próbowaliśmy poznać tego drugiego, a to z kolei boleśnie przypominało mi, jak wiele czasu straciliśmy. Przypominało, że nigdy nie zobaczę, jak Harry kupuje swoją pierwszą różdżkę, jak pierwszy raz przechodzi na peron 9 i 3/4, jak zawiera pierwsze przyjaźnie, jak łapie swojego pierwszego znicza. Lecz wiedziałem, że jestem dla chłopca wsparciem – dał mi to wyraźnie do zrozumienia i fakt ten podtrzymywał mnie na duchu.

Z czasem przybrałem nieco na wadze, zadbałem o siebie i nie straszyłem już tak wyglądem, choć lata mojej urody z całą pewnością bezpowrotnie minęły. Lecz po tylu latach w Azkabanie coś tak trywialnego, jak wygląd ma jeszcze znaczenie? Wątpię.

Zaczęła mnie coraz bardziej niepokoić sprawa blizny, Harry'ego, która coraz częściej wdawała mu się we znaki. Próbowałem dawać mu rady, ale tak naprawdę sam nie miałem pojęcia, co robić – podobnie zresztą jak dyrektor.

A później Harry został wybrany do Turnieju Trójmagicznego i moje wszystkie obawy powoli zaczęły się spełniać. Nic jednak nie mogło mnie przygotować na widok roztrzęsionego syna chrzestnego, który powrócił z trzeciego i zarazem ostatniego zadania Turnieju, trzymając za rękę martwego kolegę.

Kilka miesięcy wcześniej wróciłem do kraju, by móc być bliżej Harry'ego. Cały ten Turniej od początku wydawał mi jednym wielkim spiskiem, więc wolałem trzymać się blisko. I co? I oczywiście miałem rację.

W czerwcu 1995 roku Czarny Pan odzyskał ciało, a Harry ledwie uszedł z życiem przy spotkaniu z nim. Byłem przy nim, kiedy relacjonował dyrektorowi zajście, jakie miało miejsce kiedy wraz z Cedrikiem dotknął pucharu. Jak nigdy wcześniej pragnąłem go wtedy przytulić, pozwolić się wypłakać, zapewnić, że wszystko będzie dobrze, choć doskonale wiedziałem, że to kłamstwo. Jednak nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy. Dlaczego? Właściwie nie mam pojęcia. Może wydawało mi się, że nie jestem dla chłopca wystarczająco ważny, by zachowywać się tak, jak zapewne zachowałby się James. Byłem jednak z niego piekielnie dumny, choć coś nie pozwalało mi przyznać tego głośno.

Jeszcze tej nocy reaktywowany został Zakon Feniksa. Była to oczywiście tajna organizacja, która została powołana do walki z Voldemortem.

Wakacje mijały niespokojnie. Na kwaterę główną Zakonu zaproponowałem mój dom rodzinny. Dom, którego nienawidzę całym serce.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że dla własnego, piekielnego bezpieczeństwa zostałem w nim zamknięty, całkowicie odcięty od świata.

Jeśli po ucieczce z Azkabanu narzekałem na życie, jakie musiałem prowadzić, to teraz przyjąłbym je z wdzięcznością.

Grimmauld Place 12 w Londynie działało na mnie jak Azkaban, wysysało wszystkie szczęśliwe wspomnienia, raniło i sprawiało, że powoli zaczynałem modlić się o śmierć, która wydawała się być wybawieniem, prawdziwą wolnością, której nikt nie mógł mi zabrać. Jak w Azkabanie.

Zresztą miałem wrażenie, że i tak umieram każdego dnia. Każdego dnia nieco bardziej.

Umarłem za każdym razem, gdy Dumbledore mówił „Nie, Syriuszu, jeszcze nie teraz".

Umarłem w środku, umarła moja chęć życia, wola walki.

Umarłem za każdym razem, gdy drzwi zamykały się za członkami Zakonu, za każdym razem gdy zostawałem sam w moim własnym piekle.

Umarłem za każdym razem, gdy Remus odchodził, nie oglądając się za siebie. Miałem rację: między nami pojawiła się bariera, której nie potrafiliśmy pokonać.

Umarłem za każdym razem, gdy spojrzałem na twarz Harry'ego, a jego zielone oczy i blizna na czole, boleśnie uświadamiały mnie, że Harry nie jest, nie był i nigdy nie będzie Jamesem.

I tak naprawdę umarłem już dawno temu. Nocy, kiedy dowiedziałem się o śmierci Lily i Jamesa, kiedy własnoręcznie zamknąłem oczy mojego najlepszego przyjaciela, nocy kiedy ciągnęli mnie do Azkabanu. A od tamtej pory umieram na nowo każdego dnia. Każdego dnia od nowa i każdego dnia trochę bardziej boleśnie.

Umieram, dusząc się w domu przesiąkniętym do bólu wspomnieniami.

Umieram, kiedy Harry po wakacjach wraca do szkoły.

Mimo iż chłopak nie jest Jamesem i gdzieś w głębi serca nienawidzę go za to, to czuję, że jest jedyną osobą, która potrafi mnie zrozumieć, jedyną osobą, którą wciąż potrafię kochać całym sercem. Kocham go i nienawidzę.

Nienawidzę, bo tak boleśnie przypomina mi swoich rodziców.

Bo widok jego zielonych oczu uświadamia mi za każdym razem, że Lily już nie ma.

Bo rysy twarzy, tak znajome a zarazem tak inne, przypominają mi, że James odszedł i przenigdy już nie wróci.

Bo każde spojrzenie na niego sprawia, że powracają wspomnienia i ranią mocniej niż zaklęcie torturujące.

Kocham go.

Darzę go prawdziwą, ojcowską miłością.

Kocham go za jego szczery, niezbrukany obłudą uśmiech.

Kocham go, bo rozumie mnie tak doskonale.

Bo przeżywa dokładnie to samo co ja każdego lata.

Kocham go, bo i on rozumie, jak to jest zostać złapanym w pułapkę i nie móc znaleźć z niej wyjścia.

Bo wie, czym jest złota klatka, w której trzymają nas „dla naszego dobra".

To właśnie dlatego biegnę tej nocy do Departamentu Tajemnic, kiedy Snape pojawia się krzycząc, że „Potter i jego genialni przyjaciele wpadli w pułapkę Śmierciożerców".

Nie słucham, gdy Remus prosi, bym został w domu, mówiąc, że to niebezpieczne, że mogą mnie złapać, że nie chce stracić ostatniego z przyjaciół. Ale nasza przyjaźń skończyła się już dawno, dwanaście długich lata temu i jakaś część Lupina jest tego świadoma.

Zresztą to wszystko jest bez znaczenia, jest jednym wielkim szumem w moich uszach. Harry jest w niebezpieczeństwie i tylko to się liczy.

I właśnie wtedy rozumiem, że cała nienawiść, jaką czułem przez cały ten czas, nie jest nienawiścią do Harry'ego, a do świata, który jest tak piekielnie niesprawiedliwy. Myślę, że nigdy tak naprawdę go nienawidziłem. Ta nienawiść ma zupełnie inne źródło i nie jest nim Harry. Chłopak, który nigdy w niczym nie zawinił, który nad swoje życie, przedkłada życie innych.

To życia nienawidzę, to ono mnie skrzywdziło w sposób, którego nie da się uleczyć. To życie odebrało mi to, co najcenniejsze. To życie tu zawiniło, nie ja, nie Remus, nie Harry, nie Dumbledore.

To życie.

I to już koniec. Wiem to, kiedy zaczynam pojedynek z Bellatriks. Wiem to, kiedy czerwony promień mknie w moją stronę i kiedy zdaję sobie sprawę, że nie zdołam się obronić. Wiem to, kiedy wpadam za Zasłonę Śmierci i wiem to, kiedy czuję obejmujące mnie ramiona Jamesa i Lily, emanujące ciepłem, miłością. Wiem to dokładnie w chwili, w której umieram.

Jestem świadomy, że dla mnie to już definitywny „koniec psot". Jestem tego świadom w ostatnim tchnieniu życia, widząc przerażone spojrzenie Remus i słysząc rozpaczliwy krzyk chrześniaka.

Umierałam już tyle razy. Za każdym razem tak bardzo bolało. To był ból, którego po prostu nie da się określić. Ból większy, niż jakikolwiek ból, fizyczny.

A teraz? Teraz, kiedy wreszcie umieram? Umieram tak naprawdę, w sposób nieodwracalny i ostateczny? Teraz nie boli.

Nie boli, bo nareszcie dostałem to, czego tak bardzo pragnąłem, a czego życie nie było w stanie mi dać.

Wolność.

Umierając, jestem wolny. Po prostu wolny.

Nazywam się Syriusz Black i to właśnie moja historia.

Historia przyjaźni, miłości, towarzyszącym im cierpieniu i walce z przeznaczeniem.

Historia stworzona z setek uśmiechów, tysiąca wspomnień, miliona postanowień, miliarda wylanych łez i jednego, niezłomnego celu: zostać zapamiętanym. Bo przecież żadna wielka miłość czy przyjaźń nie umiera tak do końca.

Żyj, walcz, kochaj, a nigdy nie zostaniesz zapomniany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro