11
Rano obudził mnie dzwonek telefonu. Byłam pewna, że to mama opowiedzieć o wczorajszej wigilijnej kolacji ale się myliłam.
Odebrałam. W słuchawce usłyszałam znajomy głos.
- Cześć Victorio - powiedział George.
- Skąd ty wogóle masz mój numer? - zapytałam.
- Dałaś mi go na imprezie w Londynie. Pewnie urwał ci się film, co?
Miał rację. Nie pamiętałam niczego co wydarzyło się od momentu tańca z nim na parkiecie.
- Musiałam za dużo wypić - stwierdziłam.
- Zdecydowanie - podsumował George - Chciałem zadzwonić do ciebie wczoraj z życzeniami ale nie znalazłem czasu
- Miło, że o mnie pamiętałeś
- Takiej dziewczyny się nie zapomina - usłyszałam jego śmiech przez sluchawkę - Potrzebuję twojej pomocy - dodał szybko.
- Więc słucham?
- Konkurs malarski, sama rozumiesz. Muszę popracować nad kreską, pomogłabyś mi?
- Pewnie - uśmiechnęłam się w duchu - W kawiarni Coffe Time, jutro o dziesiątej?
- Będę czekać, zwarty i gotowy
- Do zobaczenia
- Do zobaczenia Victorio
***
Spojrzałam na zegarek, od pięciu minut czekałam na George'a. Zaczęłam mieszać znudzona swoją zimną już kawę.
- Przepraszam, że się spóźniłem - usłyszałam przed sobą jego głos.
George znów miał na sobie czapkę i okulary przeciwsłoneczne.
- Nic nie szkodzi - odparłam i wyciągnęłam z torby szkicownik i ołówki.
Najpierw chłopak pokazał mi swoje szkice, były całkiem dobre ale nie idealne. Mój ojciec jest nauczycielem rysunku w szkole podstawowej. Uczył mnie tego gdy miałam dziesięć lat, dalej edukowałam się sama.
- Pokaż jak ci wyszło - powiedziałam.
Chłopak odwrócił szkicownik w moją stronę. Narysował mój portret.
- Miałeś rysować martwą naturę - westchnęłam.
- Ty jesteś o wiele ciekawsza - odparł uśmiechając się pięknie.
- Naprawdę tak wyglądam? Chyba przesadziłeś - stwierdziłam.
- Wyglądasz lepiej - oznajmił osadzając okulary wyżej na głowie.
Zarumieniłam się i spojrzałam w jego brązowe oczy.
- Jeśli popracujesz jeszcze trochę osiągniesz prelekcję - stwierdziłam.
- Jutro o tej samej godzinie i w tym samym miejscu - zaproponował.
Przytaknęłam na znak zgody.
~ George
Wracałem ulicami Oxfordu na parking autobusowy. Musiałem czym prędzej wracać do Londynu, gdzie mieszka moja rodzina. Przyśpieszyłem kroku gdy poczułem wibrowanie telefonu w kieszeni dżinsów. Mama zapewne znów się denerwuje, pomyślałem.
W chwili gdy wszedłem na parking poczółem uścisk na ramieniu. Odwróciłem się szybko i wstrzymałem oddech gdy zobaczyłem sylwetkę wysokiego, rudego mężczyzny. Miał na sobie koszulę i spodnie od garnituru. Szynlim ruchem ściągnął mi czapkę z głowy i rozczochrał włosy.
- Twoja matka wychodzi ze skóry - mruknął.
- Jestem już dorosły, wujku - westchnąłem.
- Ale nie na tyle duży żeby włóczyć się samemu po całej Anglii
- Mam dwadzieścia lat - oznajmiłem.
- Jeszcze nie - zauważył wujek - Urodziny masz w lipcu. Twoi rodzice naprawdę się martwią, chyba nie chcesz żeby prababcia dowiedziała się o twoich wypadach
Pokreciłem przecząco głową. Od mojej prababci biło autorytetem, sprzeciwienie się jej oznaczało straszliwą zemstę, a niesubordynacja równała się z publicznym okazywaniem niechęci do ciebie i burzę w mediach. Dlatego tylko wujek Harry wiedział gdzie jeżdżę (chodź nie znał powodu).
- Chodź chłopcze - powiedział i objął mnie ramieniem prowadząc w stronę prywatnej, czarnej limuzyny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro