prologue.
Louis zacisnął swoją dłoń na kierownicy i wziął oddech. Było sporo po północy, a on powinien być już dawno w swoim łóżku i odpoczywać przed nowym dniem w pracy, ale nie obchodziło go to. Szatyn przeczesał palcami włosy i spojrzał na okno od pokoju, w którym mieszkała jego dziewczyna. Alex właśnie skończyła szkołę, zaczęły się wakacje i obydwoje poczuli jak ogrom i duchota Waszyngtonu ich przytłacza. Chcieli coś z tym zrobić i stąd powstał pomysł wyjechania. Tak po prostu, przed siebie i bez żadnego planu. Nie wiedzieli, gdzie będą się zatrzymywać, ile będą spać i co ich spotka po drodze. Zarówno Tomlinson jak i urocza blondyneczka, w której zakochał się bez pamięci byli ludźmi spragnionymi wrażeń i chyba to tak mocno trzymało ich przy sobie. Oczywiście nie licząc miłości do tej drugiej osoby.
Wkrótce szatyn zauważył jak okno się otwiera i uśmiechnął się mimowolnie. Alex wyjrzała przez nie i wyrzuciła plecak na zewnątrz. Umówili się, że zabiorą ze sobą same najważniejsze rzeczy, aby ograniczyć bagaże. Oczywiście nikt z ich rodzin nie wiedział, gdzie tak naprawdę jadą i co mają zamiar robić. Louisowi to odpowiadało, zresztą tak czy siak nie miał się za bardzo komu pochwalić, a rodzice blondynki byli przekonani, że zastaną córkę rano przy śniadaniu. Nastolatka po chwili znalazła się na ziemi, choć szatynowi nie spodobało się to, że wymykała się oknem, a nie po ludzku przez drzwi wejściowe. Niedługo po tym swoim skoku z parapetu na ziemię, znalazła się już na przednim siedzeniu pasażera.
— Cześć, mała — Louis zmierzył ją wzrokiem i uśmiechnął się nieco zadziornie. Miała na sobie krótkie spodenki i jego koszulkę. Od jakiegoś czasu jej już powtarzał, że wyglądała w jego ubraniach lepiej niż on sam. — Nic ci się nie stało? — dodał zmartwiony, gdy zamknęła mu usta pocałunkiem. Zaśmiał się cicho, a później odwzajemnił gest.
— Cześć — Uśmiechnęła się, nakrywając jego policzek swoją dłonią, gdy zabrakło im już tchu i musieli się oderwać od siebie. — Nie, wszystko jest w porządku. Spokojnie — dodała, rumieniąc się mimowolnie. Louis tego nie wiedział, ale uważała to za strasznie urocze, że się tak o nią martwił, choć nie była żadną porcelanową lalką.
— Możemy jechać?
— Trochę się boje — zdradziła, zakładając jasny kosmyk włosów za ucho. Szatyn splótł jej dłoń ze swoją i uśmiechnął się pod nosem, gdy unosił ją do swoich ust.
— Wszystko będzie dobrze. Nie zrobimy niczego głupiego. Zresztą to coś w rodzaju wycieczki. Tylko bez biura podróży, planu i innych atrakcji, bo te znajdziemy sobie sami.
— Wiem, ale po prostu się boję - przyznała, wzruszając ramionami. Mimowolnie podgryzła wargę, gdy szatyn musnął skórę na jej dłoni swoimi ustami. — Ale jestem też podekscytowana - dodała, uśmiechając się pewniej i szerzej. — Zawsze chciałam coś takiego zrobić.
— Ja też — Pokiwał głową i odpalił silnik. Miał starego Mustanga, który może i był już starej daty, ale wciąż bardzo dobrze się sprawował. — I dlatego cieszę się, że wyjeżdżamy stąd razem — dodał, zwilżając swoje wargi. Spojrzał na blondynkę i później wyjechał już na ulicę, kierując się na autostradę, aby w końcu móc opuścić Waszyngton i zacząć przygodę.
///
w końcu jakiś prolog, co sądzicie?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro