42. Otwórz!
Oczywiście, że się zgadzam. Nawet staram się powściągnąć gniew na Holdenów za kolejny przejaw ich wścibstwa, a może nawet próbę kontrolowania mnie. Owszem, jestem na nich wściekła, ale nie czas żałować róż, gdy płoną lasy.
Dlatego na pytanie gospodarza odpowiadam twierdząco i nie muszę długo czekać, aż do gabinetu wchodzi jak zawsze absurdalnie piękny Elijah. Kątem oka zauważam wzrost napięcia wśród obecnych w pomieszczeniu mężczyzn, zwłaszcza u Tinkera. Lecz może mi się tylko zdaje, a poza tym nie mam teraz głowy zastanawiać się, czemu mój śledczy nie lubi narzeczonego mojej matki.
Niespodziewany gość siada na tej samej kanapie co ja, choć z racji na słuszny wzrost bynajmniej się w niej nie zapada ani nie musi się trzymać jej brzegu. Jakimś sposobem wygląda na jednocześnie skupionego, ale i zrelaksowanego. Jakby pojawił się na kawę, a nie na przesłuchanie.
— A zatem, skoro już się pan wprosił na to spotkanie, co ma nam pan do powiedzenia, panie Holden? — Lawson jednak ani myśli owijać w bawełnę, czy stosować wobec intruza pseudotowarzyską taryfę ulgową.
W dodatku nie umyka mej uwadze, że ze stolika niemal magicznym sposobem zdążyła zniknąć większość teczek, dokumentów a nawet, o ile się nie mylę, pękata koperta, która dziwnie mi się skojarzyła ze znanymi mi z filmów sensacyjnych kopertami ze zdjęciami. Takimi, które robią prywatni detektywi.
Czyli to by się zgadzało, w końcu ja też mam takiego.
— Wszystko, co tylko chcecie wiedzieć. Nie wiem, jak mógłbym pomóc, ale jeśli tylko obecnej tu Miss Bellamy dzieje się jakaś szkoda, a tak wnioskuję na podstawie waszego zgromadzenia, to... jestem do waszej dyspozycji.
Lawson ani nawet Gordon czy Tinker nic na to nie odpowiadają i jak znam prawników, szybko mu nie odpowiedzą na tak postawioną ofertę. Dlatego decyduję się sama zabrać głos:
— Rzeczywiście, mam podstawy przypuszczać, że matka działa na niekorzyść Bellamy Publishing oraz moją osobiście.
— Jak to: twoją osobiście?
Powiedzieć mu, że jestem spadkobierczynią BP, czy mu nie mówić? Zgaduję, że Zelda zachowała ten drobny szczegół dla siebie, a i ja — jak widać — nie nawykłam dzielić się nim z całym światem.
Nie tak zostałam wychowana przez tatę. Zawsze raczej wskazywał na to dziedzictwo jako na wielką odpowiedzialność, zarówno za zabezpieczenie dorobku wcześniejszych pokoleń Bellamych, jak i za naszych pracowników oraz ludzi, których byt, kariera i nawet dorobek twórczy zależą od współpracy z nami.
Podobnie zresztą z byciem bogatym, bo taka już niedługo będę, powiedzmy to sobie szczerze; oczywiście jeśli matce nie uda się skutecznie ograbić mnie z majątku. W każdym razie pieniądze także nie jawią mi się jako coś, czym powinnam się przechwalać albo nadmiernie świecić w oczy mniej uprzywilejowanym finansowo ode mnie.
W końcu jednak decyduję, że czas najwyższy zrezygnować z nadmiernej być może dyskrecji, raz kozie śmierć. Dlatego nabieram powietrza i ogłaszam, z niejaką dumą:
— Moją, jako główną spadkobierczynię mego ojca, Silasa Bellamy. Już niedługo, zgodnie z prawem, zostanę właścicielką siedemdziesięciu procent udziałów w naszej rodzinnej firmie.
Jezu, jeśli Holden naprawdę nie był świadomy faktycznego stanu rzeczy — a mógł nie być, serio — to zasługuje natychmiast na Oscara za najlepszą rolę męską. Jednocześnie widzę na jego twarzy skrzętnie ukrywany szok, jak i błysk zrozumienia, olśnienia wręcz.
Z lekkim odcieniem poczucia winy.
Przez chwilę milczy, najwyraźniej przetrawiając świeżo otrzymaną, doniosłej wagi informację. Jego wybitnej klasy mózg, co do możliwości którego nie żywię akurat najmniejszych wątpliwości, z pewnością wie, co z nią zrobić.
— A po praktykach sama widzę, że źle się tam dzieje... — dodaję. — Mam swoje podejrzenia, ale skoro już tu jesteś, to chętnie usłyszę od ciebie, o co z tym wszystkim chodzi?
Nawet nie musimy długo czekać, by usłyszeć:
— Zelda przygotuje się do stworzenia firmy córki BP, o nieco zmienionym profilu wydawniczym i szerszej ofercie. A z czasem przejąć większość rynku oraz klientów, posiadanych obecnie przez firmę założycielską...
— Ciągle jako Bellamy Publishing?
— No nie. Tym razem jako Bellamy&Holden Publishing. Zamierza przyjąć po ślubie moje nazwisko. Obiecała mi również stanowisko wspólnika. Z czasem.
No jasne!
Teraz ja potrzebuję dłuższej chwili, żeby ogarnąć jego informacje, ale pozostali nie pozostawiają mi na to dużo czasu ani przestrzeni.
— Aha, a skąd ma na to pieniądze? — Do rozmowy zaczynają się włączać obaj prawnicy.
— Od jakiegoś czasu inwestuje w ten nowy projekt środki własne oraz dochody z BP.
Własne, my ass!
— Zdecydowała również o poczynieniu pewnych... oszczędności.
O tak, widziałam te oszczędności na własne oczy! Zwolnienia pracowników, brak redaktorów, rozpadające się w rękach książki, nędzni podwykonawcy, wściekli autorzy. Już wszystko rozumiem: matka oszczędza w mojej firmie na czym może, żeby móc jak najwięcej zainwestować we własną.
Tę jakąś rzekomą firmę córkę, o ironio!
— Jak tłumaczyła swoją decyzję i tego typu działania? — pyta Lawson.
— Twierdziła zawsze, że ma do tego prawo, skoro odziedziczyła Bellamy Publishing, i tak dalej. Że chce unowocześnić BP, a nie może tego zrobić w ramach jej skostniałych struktur, więc zdecydowała się znaleźć inne rozwiązanie, by ominąć krępujące jej kreatywność ograniczenia formalne.
Aha, ograniczenia formalne, czyli testament ojca i zapewne regulujące działalność firmy prawa oraz przepisy, status założycielski i pozostałe dokumenty. Faktycznie, mocno kreatywna narracja ze strony Zeldy.
Żeby nie powiedzieć, iż alternatywna wobec rzeczywistości.
Słuchając rewelacji Holdena, balansuję między szokiem a wściekłością. Choć w jakiś paradoksalny sposób czuję też, że ze strony tej kobiety już nic mnie chyba nie zdoła zaskoczyć. Żadne jej świństwo, bo najwyraźniej stać ją na każde.
Także wobec mnie, rodzonej i jedynej córki. Moja matka musi być psychopatką, nie widzę innego wytłumaczenia. Zdrowi ludzie się tak nie zachowują, jakich by nie mieli powodów by nienawidzić własnych dzieci.
A co ja właściwie złego zrobiłam Zeldzie? CO?!
— Ale w świetle najnowszych informacji — tu Elio spogląda na mnie znacząco — domyślam się, że kłamała. Mylę się?
Cisza, żadne z nas ani nie zaprzecza, ani nie potwierdza jego słów. Gdy już otwieram usta, by się wreszcie odezwać, Lawson patrzy na mnie ostrzegawczo.
Rozumiem jego przekaz pozawerbalny, ale decyduję się odwzajemnić Elio szczerością za jego szczerość. A przynajmniej rozwiać jego wątpliwości.
— Nie, nie myślisz się. Zelda jest jedynie stosunkowo drobnym udziałowcem, tata zapisał jej w testamencie zaledwie dziesięć procent udziałów w Bellamy Publishing. Reszta jest moja. Minus udziały Floresów oczywiście.
Holden przygląda mi się z pochmurnym zrozumieniem. Mnie natomiast prześladuje pytanie: czy naprawdę niczego wcześniej nie wiedział, nie podejrzewał ani się nie domyślał?
Czy aby nie działał na moją szkodę świadomie?
Na razie się tego nie dowiem, choć obserwuję go co najmniej równie uważnie, jak on mnie. Aż się niemal cała obróciłam w jego stronę, tracąc z oczu pana Lawsona i jego współpracowników.
Dopiero chrząknięcie gospodarza przypomina mi o ich obecności, więc znów przekierowuję na nich przynajmniej część uwagi.
— Cóż, informacje od pana Holdena w znacznej mierze pokrywają się z wynikami naszego śledztwa.
— Doprawdy?
— Tak. Aczkolwiek udało nam się odkryć jedną istotną zmianę w stosunku do stanu rzeczy, jaki miał miejsce jeszcze dwa lata temu.
— Jak to?
— Czy na pewno mamy mówić teraz, w obecności... Hmm, narzeczonego pani matki? — Wtrąca swoje trzy grosze Scott Grant.
Napięcie w gabinecie znów zauważalnie rośnie. Ze strony Lawsona, Granta i Tinkera wyczuwam podejrzliwość oraz nieufność. Z kolei Holden generuje ciekawą mieszankę urazy, rezygnacji oraz — jak mi się wydaje — determinacji, mimo wszystko.
No cóż, nic nigdy nie przyszło mu w życiu łatwo. Z pewnością jest nauczony nie poddawać się łatwo. Na pewno lepiej niż ja.
Przez dłuższą chwilę biję się z myślami. Czy naprawdę mogę w pełni zaufać Elijahowi?
Pewnie nie powinnam. Ale co zyskuję, czyniąc go teraz otwarcie swoim wrogiem i to po tym, jak właśnie zadeklarował najdalej idącą gotowość do współpracy?
Dlatego ostatecznie decyduję się podjąć pewne ryzyko oraz pozwolić mu wraz ze mną usłyszeć informacje pozyskane przez moich prawników.
— W porządku, proszę mówić. Nie widzę, co bym miała w tej chwili stracić na wprowadzeniu pana Holdena jeszcze bardziej w zaistniałą sytuację.
Pewnie w ogóle mało widzę, ale mniejsza o większość.
— Zwłaszcza że deklaruje tak daleko posuniętą wolę współpracy i wspierania mnie — dodaję znacząco. Niech Elio wie, że jest na cenzurowanym, że uważnie go obserwuję i sprawdzam.
— Jak sobie pani życzy. Otóż udało nam się ustalić, że pani matka posiada znacznie więcej niż wzmiankowane dziesięć procent Bellamy Publishing.
— Więcej? To znaczy ile? I jakim sposobem? Wykupiła mnie? Przeniosła na siebie własność moich udziałów? Po to zażyna BP?! — Prawie wybucham, kolejny raz dzisiaj mocno zaskoczona.
— Nie jest niemożliwe, że i takie są w przyszłości jej intencje. Ale na ten moment nie. Ani nie wykupiła jeszcze pani udziałów, ani nie doprowadziła do ich przejęcia w inny sposób. Pod tym względem wola pani ojca pozostaje nietknięta.
— A zatem? Co się stało?
— Mamy podstawy sądzić, że pani Bellamy została właścicielką kolejnych dwudziestu procent udziałów waszej firmy.
Mój mózg się zacina. Jeżeli przeznaczone dla mnie siedemdziesiąt procent wciąż pozostaje nienaruszone (nawet jeśli na łeb na szyję traci na wartości), to skąd dodatkowe dwadzieścia procent w pakiecie matki?
Przecież się, do cholery, nie rozmnożyły! Udziały nie rosną na drzewach ani na grządkach!
— Wszystko wskazuje na to, że dwa lata temu nabyła w jakiś sposób udziały pozostające do tej pory w rękach rodziny Flores. Zatem obecnie jest właścicielką pakietu składającego się już z trzydziestu procent udziałów Bellamy Publishing.
Ale jak to w ogóle możliwe?
◇◇◇
Przez chwilę wydaje mi się, że musiałam się przesłyszeć. Przecież znam dobrze historię trwającej od trzech pokoleń waśni między naszymi rodzinami, zapoczątkowanej przez nieszczęsny romans babki Adele Bellamy z przyjacielem i wspólnikiem jej męża, Fernando Floresem.
Wychowałam się na niej!
Nawet już po rozpadzie spółki Floresowie nigdy, ale to nigdy nie zgodzili się sprzedać Bellamym ani jednego udziału. Jeśli tracili jakieś w swoich najgorszych finansowo czasach, to nie bezpośrednio na naszą rzecz; dziadek i ojciec musieli je zawsze skrzętnie odkupywać od osób trzecich.
Zresztą o ile wiem, w którymś momencie dawny wspólnik dziadka wraz z synem przerzucili się z rynku wydawniczego na florystyczny — zapewne nie bez związku z posiadanym nazwiskiem — i obecnie ich rodzina posiada sieć prężnie działających kwiaciarni Flores Flowers, która zasięgiem swoim już dawno wyszła poza granice stanu Floryda.
Fun fact, podobno jako jedni z pierwszych zaoferowali klientom usługi poczty kwiatowej. No cóż, też nie można im odmówić kreatywności oraz głowy do robienia udanych interesów.
Przeciwnie niż lojalności i moralności.
A mimo to od sześćdziesięciu lat trwa między obydwiema rodzinami irracjonalna niechęć, której ojcu nigdy nie udało się przełamać. Jeśli w ogóle próbował to zrobić, czego nie jestem pewna, skoro to jego matka omal nie porzuciła męża oraz jego samego dla Fernando Floresa. Szczerze wątpię, czy jej zdrada małżeńska została kiedykolwiek rzeczywiście wybaczona, podobnie jak zdrada przyjaźni, której dopuścił się były wspólnik dziadka.
Być może ja sama byłabym skłonna podjąć się z czasem jakichś działań naprawczych wobec tej trwającej od dziesięcioleci waśni, przy okazji odzyskując — drogą kupna oczywiście — brakujące Bellamym udziały Floresów, no, ale okazuje się, że jestem już o dwa lata spóźniona.
Jednak dlaczego, co i jak udało się zrobić Zeldzie, żeby osiągnąć tak spektakularny, niemożliwy od pokoleń do przeprowadzenia sukces? Czy chodziło o to, że ona tak naprawdę nie jest Bellamy i jak widać, wkrótce zamierza się nawet pozbyć naszego, znienawidzonego zapewne, nazwiska?
Czy dlatego nasi wrogowie zgodzili się jej odstąpić swoje akcje? Czy to w ogóle możliwe? Co się stało z odwieczną rywalizacją, o której tyle się nasłuchałam? Z tą chęcią i obsesyjną potrzebą wydzierania nam wszystkiego, co nasze — skoro już nie udało im się swego czasu odebrać Bellamym nestorki rodu, niegdyś kochanej czy przynajmniej pożądanej przez Fernando seniora?
No i wygląda na to, że mama zajęła się tym akurat dwa lata temu, w czasie gdy ja byłam w ciąży, a potem straciłam dzieci. Słysząc te rewelacje zaczynam przynajmniej domyślać się, czym tak bardzo była wówczas pochłonięta i zaaferowana. Że aż nie miała absolutnie czasu ani ochoty nie tylko na wspieranie mnie w radzeniu sobie z przeżywaną tragedią, ale nawet na zwykłą ludzką rozmowę dwóch — przecież połączonych więzami krwi! — kobiet.
Najwyraźniej mój osobisty dramat młodej matki, która utraciła nowonarodzone dzieci w trakcie bądź tuż po porodzie, rozgrywał się na tle biznesowego sukcesu Zeldy, której jakimś cudem udało się przywrócić na łono rodziny Bellamy brakujące od sześćdziesięciu lat udziały Floresów.
A właściwie nie do końca zyskała na tym nasza rodzina, zdecydowanie bardziej ona sama. W końcu Lawson wyraźnie właśnie powiedział, że to Zelda posiada obecnie pakiet trzydziestu procent udziałów Bellamy Publishing. I raczej nie dostanę ich od niej w prezencie.
Przeciwnie, muszę się raczej spodziewać dalszych strat.
Moi prawnicy zdają się myśleć podobnie, bo pan Lawson stwierdza:
— Sytuacja twoja i Bellamy Publishing nie jest dobra, Sol.
— Dokładnie, widzę to — potwierdzam z przygnębieniem.
— Ale nie jest też beznadziejna.
— Nie?
— Na szczęście nie. Powinnaś natomiast jak najszybciej stać się właścicielką spadku.
— Ale co mogę zrobić, nie skończyłam jeszcze dwudziestu jeden lat, wie pan o tym bardzo dobrze!
— Wiem, dlatego znalazłem rozwiązanie, za chwilę ci je przedstawię. Wspominałem, że musimy dzisiaj omówić kilka ważnych spraw dotyczących twojej przyszłości.
No fakt, mówił coś takiego, gdy pytałam, czemu musiałam stawić się w Biloxi osobiście. Mam jednak wrażenie, jakby to było miesiąc temu, na pewno nie dzisiaj. Tyle się od tego momentu wydarzyło...
— No to słucham — mówię głucho. Czuję się tak przybita, że nie przemawiają już przeze mnie ciekawość ani żądza prawdy, a bardziej poczucie obowiązku.
W duchu zadaję sobie ciągle na nowo pytanie, co za matka robi coś takiego swojemu dziecku?! Jak Zelda może traktować mnie jak najgorszego wroga i to od lat?
Dlaczego właściwie mnie tak nienawidzi?
— Zanim jednak do tego przejdę, jest jeszcze coś, co powinnaś zobaczyć. Od tego również mogą zależeć twoje decyzje, jak sądzę.
— Co takiego?
Jak nagle zniknęła, tak nie wiedzieć skąd, w rękach Allana Tinkera pojawia się z powrotem spora żółta koperta, którą kładzie na stoliku, by następnie pan Lawson osobiście mógł ją przesunąć w moją stronę.
— Otwórz — poleca mi, a w jego głosie dźwięczy jakaś dziwna nuta.
Jak mogłabym mu odmówić, prawda? Sięgam zatem po kopertę i otwieram ją ostrożnie. Miałam rację, z pewnością to efekt pracy detektywa. Tak, jak się spodziewałam, zawiera zdjęcia.
Mnóstwo zdjęć.
Patrzę na nie i nie mogę uwierzyć własnym oczom. Chyba przeżywam jakieś deja vu.
A może to wszystko tylko sen, choć mający pozory okrutnej rzeczywistości? Za chwilę się obudzę i znikną zdjęcia, ten gabinet, Lawson, Gordon, Tinker i niechby nawet Holden.
Obudzę się, a moje życie znów będzie normalne.
Kiedyś. Bo obawiam się, że na razie po prostu zemdleję. Chyba już zaczynam się osuwać z krawędzi kanapy i wzrok mi się coraz bardziej zamazuje. A w obolałym mózgu tłucze się tylko jedno pytanie:
JAKIM CUDEM?!
◇◇◇
Oczywiście wiadomo, bohaterowie jeszcze coś mogą wymyślić, ale jeśli nie, wydaje mi się, że dzisiejszy rozdział był przedostatnim. Jeśli bym się jednak ze wszystkim nie zmieściła w następnym, to będą jeszcze dwa i epilog, na pewno nie więcej 🥰
Dziękuję za czytanie High Stakes i zapraszam Was za tydzień! Będzie się DZIAŁO!
Cat 🖤
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro