38. To wrażliwe informacje!
Kochani, mamy od dzisiaj 50 tysięcy odsłon! Jeszcze żadne moje opowiadanie tyle nie zdobyło w trakcie publikacji. Ogromnie Wam dziękuję za czytanie i tak bardzo się cieszę, że tu jesteście, a High Stakes Wam się podoba!
W nagrodę mały spojlerek: losy bohaterów ciągle się ważą, bo mam kilka różnych pomysłów, więc jeśli macie własne, koniecznie mi o nich napiszcie. Kto mnie czyta od dawna ten wie, że chętnie biorę pod uwagę Wasze sugestie, a na pewno chciałabym znać Wasze zdanie 🖤
Gorzej, jak te pomysły będą się wykluczać, ale jakoś sobie poradzę, obiecuję! XDDD
◇◇◇
Budzi mnie rozkoszny zapach kawy oraz, jeśli się nie mylę, smażonych jajek. I innych kuchennych aromatów. Z zaskoczeniem przekonuję się, że ktoś — ba, chyba nawet wiem kto! — przeniósł mnie troskliwie z podłogi i z powrotem ułożył na miękkiej kanapie.
Miło z jego strony, bo chyba jeszcze długo będę czuła w kościach twardy parkiet. Spodziewam się również siniaków.
Co nie znaczy, że nie było warto, bo co to, to nie!
Uśmiecham się do siebie na samą myśl o śródnocnych wydarzeniach, a zwłaszcza wyznaniach. Mam wielką nadzieję, że okażą się prawdą także na jawie, dlatego po szybkim umyciu zębów, wkraczam nieco tylko nieśmiało do pełnej życia i zapachów kuchni.
Obaj Holdenowie prezentują się jak marzenie. Elio w czarnym podkoszulku do jasnych dżinsów, Ash — w błękitnym, podkreślającym idealnie kolor jego chabrowych tęczówek.
Przypominam sobie, jak na samym początku nazywałam go chłopakiem o gwiaździstych oczach. Cóż, miałam rację, kiedy spogląda na mnie teraz, znów dostrzegam w nich całe gwiazdozbiory i nieodmiennie działa na mnie ten widok. Za to skupiona męska energia, promieniująca od Elijaha, jak zawsze powoduje ekscytujące mrowienie na mej skórze.
Bracia znów wydają się być w niezłej komitywie. Asher zajęty jest ręcznym wyciskaniem pomarańczy na świeży sok, a Elijah przygotowuje swoje ulubione jak rozumiem śniadanie, czyli puszystą jajecznicę.
Ale widzę także, iż na stole czeka już miska kolorowej sałaty z pomidorkami i papryką. Oraz druga, mniejsza, z owoców; jak sądzę, przyrządzona specjalnie dla mnie. Brakuje tylko zielonej herbaty, ale najwyraźniej poświęcenie kulinarne Holdenów nie sięga jeszcze aż tak daleko.
Za to ich kawa pachnie bardzo dobrze, więc nalewam sobie pełen kubek, nawet jeśli tym razem nie jest to kokosowe latte. Elio bez słowa podaje mi złociste tosty; talerze i sztućce już dawno zostały przygotowane, nie pozostaje mi więc nic innego jak siadać i zajadać.
— Dziękuję — odzywam się jako pierwsza. — Wszystko wygląda przepysznie, naprawdę się postaraliście!
— Takie tam! Ale musisz skosztować jego jajecznicy, naprawdę jest mistrzem! — kolejny raz w ciągu tej doby reklamuje zasługi i umiejętności brata Asher.
Serio, o co mu chodzi? Naprawdę chce, żebyśmy się zaprzyjaźnili czy co?
Tym niemniej jajek mogę odrobinę spróbować, czemu nie. Od wieków nie miałam nic solidnego w ustach, a na pewno spaliłam od wczoraj mnóstwo kalorii.
— Sałatka owocowa też ci nieźle wyszła, wiem, bo próbowałem — nieoczekiwanie chwali młodszego starszy Holden i dodaje: — Specjalnie zerwał się o świcie i pojechał na targ produktów ekologicznych, żeby zrobić dla ciebie zakupy.
Hmm, o świcie?
Ktoś tutaj naprawdę krótko spał!
Trochę od tych ich wzajemnych rewerencji głupieję. Co prawda chyba wolę je, niż niedawne jeszcze łamanie krzeseł oraz okładanie się pięściami, ale... czyli tak zamierzają teraz ze mną pogrywać?
Wpierając mi siebie wzajemnie?
Żeby mi było jeszcze trudniej podjąć decyzję, którego wolę?
Cóż, miałam najwyraźniej rację. Oni są rodzonymi braćmi i przywykli na sobie polegać, na dobre i na złe. Wcześniej czy później, ale w końcu stają za sobą murem. Natomiast ja jestem obcym elementem w ich ekosystemie, więc muszę sobie dopiero wypracować w nim własne miejsce.
Stać się częścią rodziny Holdenów.
Skoro jednak oni nie zamierzają mi niczego ułatwiać, decyduję się odpłacić im pięknym za nadobne. Czyli konkretnie posyłam w ich stronę najładniejszy uśmiech, na jaki mnie stać i stwierdzam, z nieco tylko naciąganym radosnym entuzjazmem:
— Ach, obaj jesteście cudowni, naprawdę! Dziękuję! Kawa, owoce, jajka! Wszystko jest doskonałe!
I tak też upływa nam śniadanie, na wzajemnych uprzejmościach oraz robieniu sobie wody z mózgu. Raczej nie mam wątpliwości, że każdy z nich chciałby mnie mieć dla siebie, ale też coraz mocniej podejrzewam, że zdołali zewrzeć szyki i może nawet zgodzili się na jakiś braterski pakt o niewchodzeniu sobie w drogę.
Albo może odwrotnie, o wchodzeniu, ale inaczej. Sportowy fair play i te sprawy. Teraz będą się wspierać w dążeniu do zwycięstwa.
Co za typiarze!
◇◇◇
Po śniadaniu udaję się pod prysznic, znów próbując zmyć, przy pomocy strumieni zimnej wody, poranne rozkojarzenie oraz pomieszanie. W końcu czeka nas jeszcze bardzo ważna rozmowa, od której wiele może zależeć.
Nie tylko dalsze kontakty i być może współpraca z Holdenami, ale wręcz cała moja przyszłość. Moja oraz Bellamy Publishing. Zamierzam bowiem wypróbować świeżo zadeklarowaną wobec mnie lojalność Elio; mam nadzieję, że obejmuje ona także kwestie biznesowe.
Niech ja się wreszcie dowiem, co oni z Zeldą kombinują w firmie. Do czego Elijah jest potrzebny mojej matce?
Jednym słowem: jaki przekręt ma tutaj miejsce?
Nie znajduję nigdzie swoich ubrań z ostatniej nocy, dochodzę więc do wniosku, że najwyraźniej super zorganizowani od rana bracia odesłali je do prania czy coś w tym rodzaju. No, to znaczy do prania, bo do czego więcej, nie komplikujmy.
W sumie nie wychodzę na tym jakoś bardzo źle, bo okazuje się, że swego czasu zdążyłam tutaj zostawić kilka swoich fatałaszków, najwidoczniej pieczołowicie hołubionych przez Ashera. Dlatego mogę się teraz ubrać w jakiś zapomniany, lecz pachnący świeżością komplet sportowej bielizny, obcisłe dżinsy oraz różową jedwabną koszulę oversize.
Stwierdzam, że nie jest źle i wtedy wzrok pada mi na nie do końca zapiętą kopertówkę, z którą wybrałam się wczorajszego wieczora na bal charytatywny Fundacji Bellamych. Hmm, przypomina mi się zarzut Asha o nieodbieraniu przez cały dzień telefonów od niego oraz Christine, dlatego wyciągam aparat, mając tylko nadzieję, że bateria jeszcze nie padła.
No cóż, na szczęście nie padła i w sumie nic w tym dziwnego, skoro to najnowszy Samsung, w dodatku cały dzień miałam go wyciszonego i w ogóle go nie używałam. Odblokowuję teraz ekran, przez co z zaskoczenia aż mrugam powiekami.
Faktycznie, chyba w życiu nie miałam tylko nieodebranych połączeń, meh. Oraz wiadomości. Od samej Christine chyba ze trzydzieści, kończących się malowniczą zapowiedzią:
"Zamorduję cię, Sol, ale najpierw umrę na zawał! Gdzie się podziewasz? Przez ciebie i Ashera przepuściłam wczorajszy lot do Biloxi*! Musiałam dziś wstać 5 rano!".
Biloxi to jej rodzinne miasto w Missisipi i chyba naprawdę jestem beznadziejną przyjaciółką, bo za chińskiego Boga nie kojarzę, dlaczego ona chciała tam wczoraj lecieć? Nie daje mi jednak czasu się o to dopytać, bo znów pisze:
"BTW, jeśli naprawdę jesteś taką idiotką, że nie chcesz tego chłopaka, to czy ja go sobie mogę wziąć?!".
Hmm, no nie wiem, nie zdecydowałam jeszcze, więc tylko uśmiecham się pod nosem. Znam ją, wiem, że mi wybaczy wszystkie niedogodności, których jej przysparzam, ale na wszelki wypadek stukam szybko:
"Jesteś kochana, że się zajęłaś Ashem. Już sobie parę spraw z nim wyjaśniliśmy, a reszta wkrótce, OGIH*. Dam znać, obiecuję!".
Ledwo dostaję potwierdzenie dostarczenia, a już przychodzi odpowiedź:
"Nie wierzę, że dasz, ale tym razem ci nie daruję i sama się dowiem. I nie zmieniaj tematu, to co z tym Asherem? Jest do wzięcia?".
Ba, żebym to ja wiedziała!
Rozweselona naszą zwariowaną wymianą — bo dobrze wiem, że odbijanie mi chłopaka przez przyjaciółkę nie wchodzi w grę — przechodzę do wiadomości, które identyfikuję jako należące do oddelegowanego do prowadzenia śledztwa w mojej sprawie detektywa na usługach ojca Chrsitine, to jest Alana Timbera.
Owszem, rozmawiałam z nim oraz z prawnikiem, Scottem Gordonem, kilka razy. Ale nigdy nie domagali się ode mnie pilnego kontaktu, a wczoraj — tak.
Szkopuł w tym, że ta wiadomość dotarła do mnie koło piątej po południu; akurat gdy byłam zajęta prostowaniem włosów, poddawaniem się innym zabiegom upiększającym oraz wybieraniu kiecki na bal.
A po SMSie jeszcze kilka niezrealizowanych połączeń, tak od Timbera, jak i od Gordona. A na koniec od samego właściciela kancelarii, pana Lawsona.
Jezu, co tu się stało?
Do kogo powinnam oddzwonić najpierw?
◇◇◇
W końcu decyduję się uderzyć do samego szefa szefów, mimo iż mamy weekend. Ale u nas dochodzi dziesiąta rano, czyli w Missisipi dziewiąta, pewnie tata Christine akurat jest po śniadaniu. Rozumiem też, że sprawa jest pilna, bo inaczej by tak do mnie nie wydzwaniał osobiście, prawda?
— Halo, Mr. Lawson? Mówi Sol Bellamy. Przepraszam, że dzwonię w sobotę...
— Nie szkodzi, drogie dziecko, nie szkodzi. Czekałem na twój telefon!
— Oh, doprawdy?
— Oczywiście. Timber i Gordon przedstawili mi wczoraj swoje raporty. Nie pierwsze zresztą, ale... — Z jakiegoś powodu mężczyzna zawiesza głos.
Czuję, jak serce zaczyna mi walić dwa razy szybciej niż zwykle i aż mi w ustach nagle zasycha. Tak bardzo przecież czekam na jakiś przełom w ich śledztwie!
Ale co znaczy ta pełna napięcia cisza w telefonie?
Ledwo potrafię wydobyć głos z zaciśniętego nagle gardła, gdy rzężę słabo:
— Czy jest w nich coś ciekawego?
— Owszem, niezmiernie. I, hmm, zaskakującego.
— Zaska... kują... cego...?
— Dla nas z pewnością. To znaczy dla mnie.
Hmm, no nie brzmi to dobrze. Nagle czuję się niczym w szkole, gdy zawaliłam jakiś ważny test.
Czyżbym tym razem zawaliła egzamin z życia?
W sumie oprócz tego, do czego dopuściłam z bliźniętami, a wcześniej z idiotycznym zakochaniem się w Justinie, to żadnych większych grzechów nie pamiętam. A Lawsonowi raczej nie o to teraz chodzi, bo co mu do mojego (beznadziejnego) prowadzenia się?
Ale — Boże, jaka ja naprawdę jestem głupia, niemal z tego wszystkiego zapomniałam, do czego go wynajęłam! — pewnie chodzi mu o firmę. Dowiedział się, co się dzieje z Bellamy Publishing!
I najwyraźniej nie dzieje się dobrze!
Czy jeszcze coś można na to poradzić?
Spanikowana, nie od razu słyszę, co prawnik do mnie mówi:
— Próbowaliśmy się z tobą pilnie skontaktować, bo liczyłem, że uda nam się dzisiaj zobaczyć.
— Ale jak to... zobaczyć? Na facetime?
— N-nie, niezupełnie. To naprawdę wrażliwe informacje i myślę, że warto, abyśmy porozmawiali na żywo.
— Wybiera się pan do Miami? — pytam jak ostatnia ameba.
— Miałem raczej nadzieję, że tobie uda się dotrzeć do Biloxi?
Czyli to będzie aż tak poważna rozmowa, że nie można jej odbyć przez telefon albo przez kamerę? Prawnik jakby czytał moje myśli, bo dodaje:
— Chcę ci coś pokazać, a potem musimy się zastanowić, co dalej.
— Hmm, skoro pan tak mówi, że nie ma innego wyjścia... To jakieś dwie godziny lotu z Florydy, mogę być w pańskiej kancelarii jeszcze dziś po południu. Albo może raczej wczesnym wieczorem.
— Liczyłem raczej na dzisiejsze przedpołudnie.
— Oh, no to nie dam rady, bardzo przepraszam — stwierdzam fakt, dość w sumie oczywisty.
— Oczywiście, to już jasne, że nie dasz. Ale chodzi mi o to, moja droga, że potrzebujemy usiąść i poważnie porozmawiać. A tak się składa, że dziś wieczorem świętujemy pięćdziesiąte urodziny mojej żony. I nie będę ci mógł poświęcić za wiele czasu. Właściwie to w ogóle, bo szykujemy przyjęcie dla najbliższej rodziny.
Aha, czyli będzie co najmniej sto osób!
Nagle doznaję olśnienia i prawie wykrzykuję:
— Czy to znaczy, że Christine też jest w domu?
— Owszem, właśnie przyleciała z Massachusetts, dziś rano.
Dla mnie to bardzo dobra wiadomość, strasznie się stęskniłam za moją najlepszą — obecnie to w sumie jedyną — przyjaciółką. Wyprawa do Missisipi nagle nabiera dla mnie dodatkowego powabu. Liczę, że uda nam się choć na chwilę spotkać, czego by nie mieli mi do powiedzenia jej ojciec oraz oddelegowani do mojej sprawy prawnik i detektyw.
— Oh, to cudownie! — wykrzykuję z radością.
— Owszem, też uważam jej pobyt w domu za szczęśliwą okoliczność, biorąc pod uwagę z jednej strony waszą przyjaźń, a z drugiej temat, który musimy poruszyć na spotkaniu.
Mój entuzjazm szybko zmierzcha, bo jednak z tonu pana Lawsona znów wyczuwam, że jestem w opałach. Czyżby Christine miała zostać obsadzona w roli mojej pocieszycielki czy jak?
— W każdym razie jeśli możesz, to zapraszam cię do nas jutro na śniadanie, Sol. Powiedzmy, że koło dziesiątej, dobrze? A potem porozmawiamy.
— Tak, oczywiście. Ale czy... czy jest bardzo źle?
— Jest... no cóż, nie tego się spodziewaliśmy, to na pewno. Ale nie dzieje się nic, z czym byśmy sobie nie mogli poradzić, kochanie — zapewnia mnie ojcowskim tonem ten święty człowiek, a ja dopiero teraz czuję, jak bardzo się podczas naszej rozmowy przyduszałam ze stresu.
Kończę zatem rozmowę i od razu zaczynam wyszukiwać loty do Biloxi, gdy na szczęście spływa na mnie odrobina przyzwoitości oraz dobrego wychowania. Dzięki Bogu przytomnieję na tyle, by w tak szczególnym dniu najpierw zamówić pocztę kwiatową dla jubilatki.
Bardzo na nią zasłużyła.
Mrs. Lawson, abstrahując od szczególnych metod wychowawczych wobec wychuchanej jedynaczki, zawsze była dla mnie ogromnie kochana. Bez wahania wybieram więc kosz pięćdziesięciu najpiękniejszych ciemnoburgundowych róż oraz butelkę dobrego szampana.
Mając to załatwione, opuszczam wreszcie zajęty na przebieralnię salon, aby z telefonem w ręku udać się do oczekujących na mnie cierpliwie Holdenów.
Z nimi też mam parę rzeczy do ustalenia.
*Biloxi — miasto (city) w Stanach Zjednoczonych, w stanie Missisipi, położone nad Zatoką Meksykańską, na półwyspie oddzielonym od lądu zatoką Back Bay of Biloxi. Tworzy zespół miejski wraz z sąsiednim Gulfport, z którym współdzieli także funkcję siedziby władz hrabstwa Harrison. Liczba mieszkańców Biloxi wynosi 44 820 (2013), a aglomeracji 248 820 (2010).
Miasto założone zostało przez Francuzów na początku XVIII wieku (Fort Maurepas, obecnie w granicach miasta Ocean Springs, znany też jako Old Biloxi („stare Biloxi”) powstał już w 1699 roku). W latach 1719–1722 miasto było stolicą francuskiej Luizjany. W późniejszych latach miasto znalazło się w rękach brytyjskich, a następnie hiszpańskich. W 1810 roku miasto należało do krótkotrwałej Republiki Florydy Zachodniej, po czym wcielone zostało do Stanów Zjednoczonych.
Ze względu na swoje położenie miasto wielokrotnie nawiedzane było przez huragany, w tym szczególnie dotkliwe Camille (1969) i Katrina (2005).
W mieście rozwinął się przemysł stoczniowy oraz spożywczy.
W Biloxi znajduje się baza wojskowa Keesler Air Force Base.
Źródło: Wikipedia
*OGIH, oh God, I hope (ang.) — Boże, no mam nadzieję
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro