Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

22. Byłem totalnym dupkiem!

Trigger Warning: występują wulgaryzmy.

I dlatego rozdział dedykuję moim znakomitym koleżankom po piórze i czytelniczkom: _Lollusia_ oraz muchlinamucha, jak również każdemu, kto podobało czekał, aż w High Stakes padną pewne słowa i wyrażenia.

Voila, cieszcie się nimi, dopóki są, bo nic nie obiecuję; napisanie ich tutaj to jednak opuszczenie przeze mnie strefy komfortu! 😅

◇◇◇

SOL:

Kiedy kończymy jeść spóźnione śniadanie, Elio spogląda na mnie z troską, ale także z lekkim uśmiechem. O dziwo, zdobywam się, żeby mu odpowiedzieć tym samym.

Spokojna godzina w zaciszu restauracji, spędzona przy pysznym jedzeniu, w nienachalnym towarzystwie i przy dźwiękach przyjemnej muzyki, pomogła mi się nieco zrelaksować i rozluźnić. A nawet jako tako pozbierać w jedno rozsypane puzzle moich myśli oraz emocji.

Cóż, stało się, jak się stało. Asher niczego mi nie obiecywał, nawet ja jemu usiłowałam niczego nie obiecywać. A jednak cichaczem pozwoliłam, by moje nadzieje, oczekiwania i złudzenia znów wystrzeliły w niebo.

Jak to zwykle w towarzystwie Holdenów.

Dlatego czekało mnie twarde lądowanie. Im szybciej się z tym pogodzę, tym lepiej dla mnie.

Mój towarzysz również zdaje się dokonywać pewnych przemyśleń i wnioskowań, w efekcie których mówi:

— Widzę, że trochę się już lepiej czujesz, Sol?

— Trochę — potwierdzam ostrożnie.

— Bardzo mnie to cieszy. Gdybyś chciała o tym porozmawiać...

Zawiesza głos, ale i tak wiem, co ma na myśli. Chce się zabawić w mojego terapeutę, co w sumie postrzegam jako żywą ironię losu.

A jednocześnie, choć część mnie wciąż ma silne przekonanie, że rozmowa w takiej sytuacji jest niebezpieczna, to druga, ta pracowicie oswajana w ostatnich tygodniach przez Christine i to, co przyjaciółka wbija mi do głowy, nawet na odległość, każe mi powiedzieć:

— Nie wiem sama... Ale przecież widziałeś.

— To przez Asha tak się źle dzisiaj poczułaś? —zgaduje.

Patrzę na niego z namysłem i naprawdę nie mam intencji bycia złośliwą, gdy oświadczam:

— Powiedzmy, że Asher jest częścią większej całości, prawda?

— Co masz na myśli?

— To, że najprawdopodobniej w ogóle nie pojawiłby się w moim życiu, gdybyś...

— Gdybym najpierw ja się w nim nie pojawił?

W odpowiedzi tylko opuszczam głowę, przez co pasma włosów opadają mi na policzki. Po chwili czuję, jak Elijah odgarnia mi je z twarzy, gestem dziwnie podobnym do tego, który niechcący, lecz widziałam nie tak dawno w Panther Coffee, w wykonaniu czarnoskórego boga seksu.

Wobec Ashera, niestety.

— Sol, spójrz na mnie, proszę — słyszę i po kolejnej chwili decyduję się spełnić prośbę mężczyzny.

Na jego twarzy dostrzegam zaskakującą powagę i nawet coś w rodzaju przejęcia, kiedy zaczyna:

— Posłuchaj, gdyby tylko istniał jakiś sposób, żebym mógł cofnąć czas i nie skrzywdzić cię wtedy, na Teneryfie, oddałbym za to pół życia.

Jasne.

— Ale go nie ma, oboje o tym wiemy.

No raczej, że nie ma. I co w związku z tym?

— Dlatego mogę cię tylko jeszcze raz z całego serca przeprosić. Nie zasługiwałaś na to, jak cię wtedy potraktowałem.

A inne zasługiwały?

— I powtórzyć, że bardzo cię przepraszam, Sol. Naprawdę cię przepraszam. Byłem totalnym dupkiem i kretynem.

A tu się zgodzę.

◇◇◇

ELIO:

A więc tak wyglądała, kiedy odwaliłem ten chory numer na Teneryfie? Kiedy zniknąłem bez słowa, mając gdzieś, jak ona się z tym czuła i jak sobie miała poradzić, skoro ją porzuciłem.

I to nawet pomimo tego, że wyznała mi wcześniej swoją miłość. W którą nie bardzo uwierzyłem i jeszcze mniej się nią przejąłem.

Jestem totalnym pojebem.

Natomiast widzę, co się z nią dzieje teraz i co w sposób oczywisty spowodowane zostało przez tego idiotę, mojego młodszego brata. A przecież z tego, co wiem, nie spędzili ze sobą o wiele więcej czasu, niż my poprzednio, razem.

Jakim cudem ta dziewczyna tak szybko się zakochuje? Czy ona nigdy nie wyciąga wniosków ze swoich błędów? Nie uczy się? Czuję, jak zaczynam się złościć, tak naprawdę to z bezradności.

Ale może właśnie się uczy: jak wybierać dupków. Jak zgadzać się na bycie źle traktowaną. Jak narażać się na cierpienie.

I to ja ją tego nauczyłem, niestety.

Czy zatem mogę spróbować ją nauczyć czegoś odmiennego, z przeciwnego krańca skali? Pokazać jej, jak to powinno wyglądać, jak trzeba ją traktować, bo zasługuje na wszystko, co najlepsze?

Czego powinna zacząć wymagać od mężczyzn?

Tego nie wiem, a nawet trochę mam tremę. Ale czuję nagle, że bardzo chciałbym chociaż spróbować.

Że powinienem.

Że muszę.

Dlatego wyciągam rękę i nakrywam swoją jej chłodną, drobną dłoń. A potem mówię, choć wiem, że drogo mnie mogą kosztować te słowa:

— Bardzo chciałbym ci to wszytko jakoś wynagrodzić. — A ponieważ widzę, jak dziewczyna nieświadomie, lecz krzywi twarz, dodaję pospiesznie: — Mam pomysł...

— Tak, a jaki? — pyta, wyraźnie zniechęcona, a może jeszcze bardziej zmęczona.

— Pozwól mi chociaż podarować sobie jeden idealny dzień, Sol.

— To znaczy?

— Zobaczysz. Chcę cię porozpieszczać, tak jak od początku powinienem był to zrobić. I ofiarować ci wszystko, co mam najlepszego.

— Aż jeden?

Rzucam jej wymowne spojrzenie. Oczywiście, że chciałbym jej ich dać dużo więcej. Dzisiaj wiem, że mógłbym jej ofiarować wszystkie dni mojego życia.

I cholernie szkoda, że dowiedziałem się tego tak późno.

Ale stało się, jak się stało i mam do dania tylko to, co jeszcze posiadam. I choć nie jest to wiele, ale na dziś musi wystarczyć.

Choćbym miał przez to stracić wszystko, co zdobyłem.

— Jakby Zeldy nie było? — pyta dziewczyna domyślnie. I nie tyle słyszę w jej głosie wyrzut, co ostrożność.

Dlatego odpowiadam łagodnie, choć z naciskiem:

— Ani Ashera.

A wtedy Sol kolejny raz skłania głowę, ni to z rezygnacją, ni akceptująco, po czym mówi:

— Dobrze więc, jeden wspólny, doskonały dzień. Tylko ty i ja. Bez przeszłości i bez przyszłości... Elijah.

Nie wiem jeszcze, jak będzie z przyszłością, ale nie chcę jej wystraszyć. Właśnie dobrowolnie nazwała mnie moim prawdziwym imieniem. Dlatego dodaję jedynie:

— Jakby świat miał się jutro skończyć.

Ale jutro miało nigdy nie nadejść.

◇◇◇

SOL:

Część mnie mówi mi, że chyba oszalałam, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody i tak dalej. I że kto by chciał sobie znowu wkładać fasolkę do nosa?

A jednak... co ja właściwie mam do stracenia? Jestem beznadziejną idiotką, dokładnie tak, jak mi to zawsze powtarza matka.

Wszystko psuję, nic nie potrafię, robię same durne rzeczy. Do niczego się nie nadaję. Czemu więc nie miałabym popełnić jednego błędu więcej?

Czy to mi bardziej odbierze dzieci?

A może Ashera?

Przecież wszystko, co ważne w życiu, straciłam. Ja nawet godności osobistej już nie posiadam, a przynajmniej tak się w tej chwili czuję.

Jakby zabrał ją najpierw starszy Holden, podeptał i zmiażdżył. A to, co udało mi się mozolnie poskładać do kupy i jako tako posklejać, radośnie ofiarowałam młodszemu.

Który równie beztrosko rzucił moje ocalałe resztki pod stopy tamtego chłopaka, o egzotycznej urodzie, godnej pędzla największych mistrzów. Właściwie żaden z nich trzech nie zauważył, że już wszystko straciłam.

Że jestem pustą skorupą bez serca.

Jedyne, co teraz mam, to wybór między cierpieniem, a chwilą zapomnienia.

Wybieram więc zapomnienie.

Choćby i w towarzystwie Elijaha.

◇◇◇

ELIO:

Zwieńczeniem śniadania jest oczywiście pyszna kawa, dla Sol jej ulubione kokosowe latte, dla mnie — mocne i aromatyczne espresso. Dziewczyna wciąż nie jest gejzerem energii, ale przynajmniej zaczyna wyglądać na spokojniejszą i bardziej rozluźnioną. Na jej pięknie zarysowane policzki wracają lekkie rumieńce.

Czuję, że mógłbym się w nie — jak i w nią całą, taka jest śliczna i promienna — wpatrywać godzinami, ale przecież coś jej obiecałem. I tym razem zamierzam słowa dotrzymać.

Nie jak poprzednio, na Teneryfie.

— Gotowa? — pytam, kiedy widzę, że odstawia opróżnioną wysoką szklankę po napoju.

— Na co?

— Na pierwszy dzień z reszty twojego życia, Sol. — Uśmiecham się do niej lekko.

Nie wiem, czy to są najmądrzejsze słowa, które mogłem powiedzieć w naszej sytuacji, ale mimo wszystko wydają mi się dziwnie trafne. Zresztą mówię je nie tylko do niej, dlatego dodaję od razu:

— I mojego także.

Nic nie odpowiada, ale pozwala odsunąć dla siebie krzesło i podnosi się zza stołu, po czym prostuje, w całej swojej smukłej krasie. Aż przez chwilę wstrzymuję nieświadomie oddech, czuję też pewne pobudzenie w dolnych partiach ciała.

Jej strój jest jak nie z tej ziemi, delikatnie mówiąc. A może raczej jak żywcem przeniesiony do reala z męskiej fantazji erotycznej.

I choć uwielbiam ją w nim i chciałbym móc podziwiać bez końca — a potem drugie tyle ją z tego gorsetu rozbierać i adorować — to zdaję sobie sprawę, że on naprawdę nie jest najodpowiedniejszy na spędzenie miłego, relaksującego dnia, poświęconego na cieszenie się życiem, słońcem oraz nadchodzącą wiosną.

A wreszcie swoim towarzystwem.

Tylko jaką ją do tego przekonać? W sposób dość oczywisty dziewczyna prowadzi ze mną, przy pomocy swoich coraz bardziej prowokujących stylizacji, specyficzną wojnę podjazdową.

I na wszystkich bogów Olimpu, zwycięża w niej! A ja z radością poddaję jej kolejne bitwy, oczu od niej nie mogąc oderwać, nawet ukryty w czeluściach swojego gigantycznego gabinetu, za równie wielkimi monitorami.

Oraz z głową zajętą na opracowywanie strategii na przekształcenie statusu i struktur Bellamy Publishing, do czego wynajęła mnie matka Sol. Chociaż nie tak do końca, jak widać.

Jak mógłbym, mając tę złotowłosą uwodzicielkę w zasięgu wzroku?

I tylko moja frustracja, że trzy lata temu byłem takim patentowanym osłem, durniem, idiotą i debilem wzrasta z dnia na dzień. I to bynajmniej nie liniowo, lecz w postępie geometrycznym!

Z każdym uśmiechem, spojrzeniem, nawet wzruszeniem ramion Sol.

Szczerze? Zaczynam się zastanawiać, jak kiedyś byłem w stanie uważać Zeldę za piękną. To znaczy, obiektywnie rzecz biorąc, ona naprawdę jest wciąż bardzo urodziwą kobietą.

Tylko że ja przestaję jej piękno dostrzegać, reagować na nie. Trudno mi w niej dostrzec kobietę z krwi i kości, jawi się raczej jako kosztowny sopel lodu.

Ponieważ jak by nie była posągowej, ciemnowłosej i ciemnookiej urody, wyrafinowana, dojrzała oraz zadbana, jest też, no cóż — po prostu zimna.

A w porównaniu ze swoją jasnowłosą i turkusowooką córką, od której wprost bije godny słońca oraz jej imienia blask, totalnie traci na atrakcyjności i zdolności przyciągania. Przynajmniej w moich, coraz bardziej zakochanych oczach...

Tak, zakochanych. Ale na pewno nie w straszej z nich. Skoro już, to czasem na serio zaczynam się podejrzewać o zakochiwanie, lecz... w Sol Bellamy.

Jakbym i bez tego nie miał dość problemów.

Bo czym innym jest planować przejście na emeryturę i lukratywne małżeństwo przy boku pociągającej, bogatej wdowy, gdy można do tego mieć podejście tylko biznesowe. I gdy twoje serce nie bije z dnia na dzień bardziej dla innej kobiety.

Nigdy nie udało mi się całkiem zapomnieć o Sol, zupełnie jakby zostawiła we mnie jakieś przetrwalniki. Ale wydawało mi się, że już na zawsze zniknęła z mojego życia i nigdy do niego nie wróci, musiałem więc zacisnąć zęby i się z tym pogodzić.

Ale teraz... Gdy mam ją codziennie w zasięgu wzroku, a czasem wręcz na wyciągnięcie ręki...

O Jezu, no musiałbym być z kamienia!

A przy niej na pewno nie jestem, nawet jeśli często twardnieję.

Czasem nie mogę pojąć, jakim sposobem udaje jej się poruszać po firmie, a co dopiero po mieście, nie będąc napastowaną przez tabuny napalonych facetów. I bardzo staram się nie myśleć o tym, co robił z nią Asher.

A raczej i tak myślę, ale traktuję te rozmyślania jako zasłużoną karę od losu. Jestem sobie sam tak cholernie, kurewsko winien!

Jak mogłem tak bardzo to wszystko spierdolić?! Wypuścić ją z rąk, a co najgorsze także skrzywdzić i uszkodzić emocjonalnie, odebrać jej ufność i niewinność?

Choć bez przesady, co ja za głupoty wygaduję! Sol Bellamy wciąż jest niewiarygodnie wręcz delikatna i niewinna.

Nawet kiedy stroszy piórka i próbuje ze mną pogrywać. I tak jest żywym wcieleniem niewinności i słodyczy.

A ja — ucieleśnieniem głupoty.

— Sol... — wyrywa mi się, a dziewczyna spogląda na mnie pytająco.

Ponieważ jednak nic więcej nie mówię, w obawie, by nie powiedzieć za wiele, ona krzywi się zabawnie i mówi:

— Nie wiem jak ty, ale kiedy ja myślę o idealnym dniu, widzę się u boku faceta, który umie budować zdania złożone... Elijah.

Być może byłbym skłonny podjąć rękawicę, ale moje prawdziwe imię, spadające z jej idealnych, różanych ust, znów mnie zatyka i zbija z tropu. W końcu jednak przełykam ślinę i odpowiadam:

— Pogorszenie się moich zdolności w kierunku mówienia to komplement dla ciebie, maleńka.

— Czyżby? — Nie ukrywa swego powątpiewania.

W istocie nie mam na myśli niczego zdrożnego. Raczej stwierdzam fakt, że w obecności kobiety, która potrafi tak bardzo zawrócić mi w głowie, tracę jasność myśli i łatwość ich wyrażania. Co chwilami bywa deprymujące, przyznaję.

Ale ta mała anielska diablica — bo Sol jest dla mnie ucieleśnieniem tej sprzeczności — chce moje słowa zrozumieć inaczej. Wiedzie złoto-morskimi oczami po moim ciele i zatrzymuje wzrok w okolicach mojego rozporka.

Mam nadzieję, że poruszenie, którego już od paru minut tam doświadczam dzięki jej seksownej bliskości, nie jest zbytnio widoczne, ale pewności mieć nie mogę. Po raz pierwszy w życiu mam ochotę przeklinać rozmiary swojego kutasa.

Na jasną twarz młodej kobiety wypływa wyraźnie kpiący uśmiech, po czym stwierdza:

— A, rzeczywiście, musi być trudno się dobrze wysławiać, jak krew odpływa ci z mózgu, Holden.

— Radzę sobie, Bellamy.

— Ale coraz gorzej.

Ma cholerną rację. 

Będzie coś z tego, jak myślicie? ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro