Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8 - Lucy

31 maja

Poprawiłam włosy za ucho. Przy tym spoglądałam kątem oka na Yappeego, którego usadowiłam na ramieniu. Zabijał wzrokiem konia. Potrzebowały trochę ruchu, więc prowadzałam je po podwórzu. Patrząc na duże zwierze, widziałam, że tak samo odwdzięczał się królikowi.

— Mam was ustawić do pionu? — zagroziłam.

Yappee nastroszył futro, a klacz stanęła dęba.

Westchnęłam smutno. Brakowało mi tu kogoś. Donovan wyjechał tydzień temu. Nie wiedziałam, czy z nim wszystko w porządku. Martwiłam się. Pojechał do tego cholernego miasta, z którego poprzednim razem uciekliśmy pierwszym pociągiem, byleby znaleźć się od niego jak najdalej, bo nie dało się tam żyć w spokoju. Racja, nauczyłam go walczyć, udoskonalił kamuflaż do takiego poziomu, że nie dało się go praktycznie wyczuć, ale nadal istniała szansa, że coś by go spotkało, prawda?

Prawdopodobnie znalazł Kevina, co w jakimś minimalnym stopniu mnie uspokajało, jednak myśl o ponownej współpracy z Schattenami sprawiała, że przechodziły mnie dreszcze. Co, jeżeli coś im się odwidzi? Wtedy nawet Eric by nie powstrzymał nieuniknionego, a to by znaczyło, że mój Donovan trafiłby na egzekucję. Byłam za daleko, żeby choćby dostać o czymś takim informację...

Złapałam się za głowę.

Czemu ja go, do cholery, puściłam samego?!

Znałam go wystarczająco, żeby wiedzieć, że był zdolny do wpakowania się w gówno po szyję! Wciąż pamiętałam, ile razy ratowałam mu tyłek w zeszłym roku. Wyciąganie go z egzekucji, sytuacja z Cameronem, manipulacja Schattenami w katedrze...

Nie mogłam pozwolić, by coś mu się stało...

Pierdolę, idę się pakować!

Szybko odprowadziłam klacz do zagrody. Kilka minut później ruszyłam do domku. Niemal czułam, jak Yappee wbijał mi swoje pazurki w ramię, żeby nie zlecieć, gdy podkasałam spódnicę. Już miałam złapać za klamkę, kiedy zostałam zatrzymana przez starszą kobietę.

— Dzień dobry!

Odwróciłam się w stronę murka. Stała przy nim, machając w moim kierunku. Uśmiechała się szeroko.

— Panienka to zapewne Lucinda, prawda? — dopytała spokojnie.

— Em, dokładniej to Lucy — poprawiłam.

— Ojej, mój błąd. Wybacz, skleroza na stare lata.

Zaśmiała się.

— Rozumiem...

Jak dobrze, że mnie to nie czeka... chyba...

— Em... W czym mogę pomóc? — Podeszłam do niej.

Przy tym poprawiłam spódnicę.

— A, tak! — przypomniała sobie, dlaczego tu przyszła. — Ostatnio doktor Miller leczył mi płuca. Chciałam mu się za to odwdzięczyć, a jako że w sadzie pojawiły mi się już truskawki i czereśnie, to pomyślałam, że mu ich nieco dam.

— Donovana chwilowo nie ma — poinformowałam.

Wyraźnie zaskoczyłam ją taką informacją. Cóż, nie mogła wiedzieć, jeśli nie odwiedzała w ostatnim czasie kliniki. Tam orientowali się wszyscy. Donovan był tu raczej znany. Zostałam już kilkakrotnie zapytana o jego nieobecność przez sąsiadów. Nie powinnam nikogo winić za ciekawość. Chcieli wiedzieć, co się stało z ich ulubionym lekarzem.

Jest zdecydowanie zbyt rozchwytywany...

— Ojej — zdziwiła się kobieta. — A gdzie się podziewa? Zostawił żonę samą w domu? Mieszkamy na wsi, ale tu też może być niebezpiecznie.

Poczułam nagłe ciepło na twarzy. "Żona". Nie byłam nią. Mnie i Dona łączył związek romantyczny, ale nie znaleźliśmy się jeszcze na takim poziomie.

Przełknęła ślinę.

— Nie jesteśmy małżeństwem... — zaprzeczyłam.

Kobieta zamrugała.

— Kochankami?

— Nic z tych rzeczy!

— Jesteście w związku kazirodczym? — przeraziła się.

Zaczęłam gestykulować, by jak najszybciej rozwiać jej myśli idące w naprawdę złą stronę.

— Nie jesteśmy spokrewnieni!

Kobieta się uspokoiła. Przyjrzała mi się uważnie.

— Hmm, faktycznie. Nie moglibyście być spokrewnieni — stwierdziła. — Doktor Miller ma czarne włosy i nieco inny kolor skóry, ale oczy... macie identyczne. Oczywiście pod względem koloru.

— Nie jesteśmy rodziną... Jesteśmy tylko parą... I jesteśmy wampirami. Wszystkie wampiry mają takie oczy.

Przytaknęła, rozumiejąc, co miałam na myśli.

Odetchnęłam spokojnie.

— W każdym razie, proszę. — Podała mi kosz z owocami. — Mam nadzieję, że będą smakować.

— Dziękujemy...

— Miłego dnia! — Pomachała na odchodne.

Uczyniłam ten sam gest, po czym odwróciłam się w stronę domu. Już po kilku sekundach się w nim znalazłam. Odłożyłam ratanowy koszyk na stół. Yappee zeskoczył obok i spojrzał do środka. Ledwie moment później zajadał się truskawką.

— Czyli umiesz jeść coś innego niż marchew. — Zaśmiałam się.

Zmierzył mnie spojrzeniem.

Spojrzałam na owoce.

Co ja niby z nimi zrobię?

Miałam zamiar pojechać za Donem. Nie mogłam ich tak po prostu zostawić, bo by zgniły. Spojrzałam na królika.

— Yappee... Jedz.

Królik zerknął zdziwiony. Nie wiedział, czy mi ufać.

— Nie tuczę cię na potrawkę, spokojnie.

Nadal mi się przyglądając, złapał w ząbki czereśnię. Widząc, jak zajada, ruszyłam do pokoju, żeby zacząć przygotowywać walizkę do podróży.

Zrobię Donowi niespodziankę. Miał ode mnie wytchnienie na tydzień. Starczy mu.

Złapałam za torbę. Wrzucałam do niej wszystko, co mi wpadło pod rękę, nie zawracając sobie głowy, że każda rzecz się zagniecie. W ciągu kilku minut bagaż był gotowy. Zamknęłam z użyciem siły walizkę, po czym wyszłam z pomieszczenia.

Na stole zauważyłam mnóstwo pestek i ogonków od truskawek. Podeszłam bliżej, dzięki czemu zobaczyłam Yappeego, który leżał w koszyku brzuszkiem do góry. Szturchnęłam go palcem, jednak odpowiedział mi jedynie beknięciem.

On naprawdę wsunął cały koszyk owoców...

— Mnie tu nie było tylko pięć minut...

No cóż, przynajmniej się tego pozbyłam. Pozostawała jeszcze kwestia pociągu i co zrobić z końmi. Nie mogłam ich tak po prostu zostawić samym sobie, bo by znowu zniszczyły stajnie. Yappeego zostawić też nie mogłam, co znaczyło, że ten darmozjad jechał ze mną.

Donovan się ucieszy...

Nieopodal mieszkał stajenny – Albert – który żył z opieki nad cudzymi końmi. Kilkukrotnie się z nim spotkaliśmy i proponował, by za skromną opłatą zająć się naszymi zwierzakami. Donovan stwierdził, że poradzimy sobie sami. Miałam nadzieję, że Albert nie zapomniał o sąsiadach.

Wzięłam od razu garść pieniędzy, by móc od razu zapłacić. Przejechałam się do domostwa Alberta. Skromna chatka otoczona kilkoma stajniami. Na podwórzu kroczyło kilka koni. Prawdopodobnie ktoś już korzystał z jego usług. Zaczęłam się bać, że odmówi, bo miał już wystarczająco pracy na głowie. Złapałam głęboki wdech.

Dostrzegłam złotowłosego głaskającego jednego z rumaków. Wtedy zwrócił na mnie uwagę. Pomachał radośnie, po czym podszedł.

— Czym zawdzięczam wizytę? — spytał, posyłając mi ciepły uśmiech.

— Chciałabym prosić o przysługę. Kiedyś mówił pan, że mógłby się zająć końmi. Miałby pan jeszcze czas?

— Oczywiście! Mogę wiedzieć, skąd ta zmiana?

— Oj, musimy wyjechać na jakiś czas i zrobił się problem. Nie wiem, kiedy wrócimy.

— Rozumiem, rozumiem. Żaden problem. Od razu powiem, że dogadamy się z opłatą, jak już państwo wrócicie. Tutaj co prawda nie mam już miejsca, ale mogę wpadać do stajni.

Dalej się nie przyzwyczaiłam, że ludzie tutaj byli bardzo mili...

— Wiele to dla mnie znaczy. Ślicznie dziękuję.

— Udanej podróży!

Zawróciłam się do domu z dumą, że umiałam zachować się kulturalnie. Teraz tylko załapać się na pociąg i jechać zrobić niespodziankę Donovanowi. Jeśli cokolwiek stało mu się przez ten czas, to urwę jaja każdemu, kto go tknął... 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro