Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7 - Donovan

31 maja

— Boże, miej mnie w opiece... — wymruczał Eric, chodząc w kółko i sprawdzając godzinę na zegarku kieszonkowym. — Przysięgam, ukatrupię cię, Don, jeśli za moment tu nie się zjawisz...

— Tęskniłbyś — odezwałem się, a kolejno ujawniłem przed nim z kamuflażu.

— Boże kochany! — Odskoczył.

— Ej! — Wskazałem na niego palcem. — Gdzie się podziało, nie wzywaj imienia pana boga swego?

— Czy ty chcesz przyprawić mnie o zawał?

— Chwilowo jesteś na to jeszcze zbyt młody. — Przyjrzałem się mu swoją wizją. — Masz naprawdę zdrowe serce, wszystkie zastawki są w normie, płuca też niczego sobie...

Eric się zakrył, jakby próbując schować wszystkie części ciała.

— Co to ma być? — spytał lekko oburzony. — Darmowa poradnia medyczna?

— Zawsze możesz rzucić coś na tacę...

— Czy ja ci wyglądam na osobę chętną do żartów?

— Wręcz przeciwnie. Powinieneś się nieco wyluzować, bo nigdy sobie dziewczyny nie znajdziesz. — Przeszedłem obok. — Chyba że nie planujesz mieć małych Erików.

— Nie prosiłem cię o poradę... — Westchnął. — Mamy ważniejsze rzeczy na głowie obecnie.

Ruszyliśmy w stronę stajni. Eric trzymał ode mnie lekki dystans. Słyszałem, jak pod nosem mamrotał modlitwy. Pokręciłem głową i powstrzymywałem się od śmiechu. To dla niego anormalna sytuacja. Nie dziwiłem się, że głupio było mu pokazywać się na mieście razem z wampirem, którego rok wcześniej chciał zabić. Jednak musiał iść ze mną. Wspomniał, że nikt nie kontaktował się z gwardią z laboratorium, więc nie wiedzieli o moim przyjeździe. Nie wnikałem, dlaczego akurat oni nie wracali do kwater jak pozostali Schatteni. Bardziej zwróciłem uwagę na fakt, że Elaine naprawdę nie spodziewała się mojego powrotu. Wolałem nie myśleć, jak bardzo nie ucieszy się na widok znienawidzonej persony.

Przez chwilę pożałowałem, że zgodziłem się na przyjazd do Diliq. Obym znalazł coś na moją matkę. Cokolwiek, co udowodniłoby, że też maczała palce w rzeziach. Możliwe też, że miała coś wspólnego z wybuchem w pracowni.

Przydałoby się jej przyjrzeć...

Dziwnie czułem się, jadąc do laboratorium. Ostatnio taki wyjazd skończył się aresztem i trafieniem na egzekucję.

— Mam nadzieję, że tym razem nie wyląduję w celi — rzuciłem, kończąc trwającą między nami ciszę.

— Jak niczego nie odwalisz, to tam nie wylądujesz.

— Którą nogą wstałeś, że jesteś dziś taki gderliwy?

— Tą, co zawsze.

— Czyli dlatego masz wiecznie zły humor.

— Wypraszam sobie...

Zaśmiałem się.

— Oj, no co? Jest inaczej?

— Owszem, jest. — Spojrzał na mnie groźnie.

— Udowodnij.

— Czy ty możesz wziąć tę sprawę na poważnie?

— Z żartami jest ciekawiej.

— Boże, miej mnie w opiece... — Wywrócił oczami. — Zaraz skończy się twój immunitet i naprawdę trafisz drugi raz do celi.

— I kto ci niby wtedy pomoże? — Założyłem ręce na piersi. — Analitycy?

Skrzywił się lekko.

— Nienawidzę cię... Obyś się szybko uwinął z robotą, bo mam cię dosyć po jednym dniu...

Dotarliśmy na miejsce. Przywiązaliśmy konie w wyznaczonej strefie. Trzymałem się blisko Erica. Pojawiło się nieprzyjemne uczucie w brzuchu oraz szybsze bicie serca. Wziąłem głęboki wdech. Tym razem nikt nie pośle mnie na egzekucję, naprawdę nie było czego się bać... Chyba. Miałem Erica. Schatteni obecnie nie mogli mi nic zrobić.

Przy drzwiach stała warta. Gdy tylko dostrzegli mnie, widocznie przyjęli bardziej formalną postawę. Eric wyszedł na przód.

— Eric, co on tu robi? — rzucił jeden z wartowników, patrząc na mnie groźnym wzrokiem.

— Nie ma potrzeby, żebyście od razu łapali za broń. Jest ze mną.

Wyprostowali się, jednak dalej mierzyli mnie wzrokiem. Eric przeszedł między nimi. Zrobiłem to samo, nieco przyspieszając kroku, żeby dogonić chłopaka. Wolałem nie zostawać z żadnym innym Shattenem sam na sam. Eric stanął w przedsionku.

— Poczekaj, poszukam Elaine.

— Chcesz mnie zostawić tu samego? — Otworzyłem szerzej oczy.

— Nikt cię nie tknie, a nawet jeśli, będzie się z tego później spowiadał.

— Pocieszasz...

Uśmiechnął się złośliwie, by kolejno odejść.

Jak chce, to naprawdę potrafi być wredny...

Parsknąłem cicho, kręcąc głową. Czułem na sobie wzrok każdej pracującej tu osoby. Nikt mnie tu nie chciał. Odzwyczaiłem się od otoczenia, w którym najchętniej by mnie zabili. Przywykłem do tamtej spokojnej wioski, gdzie wszystko barwiło się na najróżniejsze kolory, a nie górowała szarość jak tutaj. Tam nikt nie zaatakowałby znienacka. Każdy każdego akceptował, a już tym bardziej, kiedy niosło się im pomoc. Byli wdzięczni, choć prawie nic się nie robiło.

Tutaj, w Diliq, miałem wrażenie, jakbym mógł zginąć na każdym zakręcie. Nie bez powodu wolałem się poruszać w kamuflażu, choć na dłuższą metę mogło się to okazać niezbyt praktyczne. Zwłaszcza gdybym potrzebował czegoś od Erica i zostałbym praktycznie zmuszony do dostania się do kwater Schattenów.

Westchnąłem, starając się zachować spokój. Musiałem się przygotować na spotkanie z matką. Nie wiedziałem, czego powinienem się spodziewać. Podczas ostatniego naszego spotkania dała jasno do zrozumienia, że uważała mnie za ciężar. Bez mrugnięcia okiem wysłała mnie na egzekucję...

— Donovan? — Usłyszałem za plecami.

Zamarłem. Obróciłem się. Stała kilka kroków ode mnie. Trzymała jakieś dokumenty. Miała szeroko uchylone powieki, jednak w ciągu kilku sekund cała aura zaskoczenia moim widokiem opadła. Zmarszczyła brwi, zaczynając mierzyć wzrokiem moją osobę.

— Co tu robisz? — spytała gniewnie.

Nerwowo przełknąłem ślinę. Dobra, Donovan, tym razem nie wyśle cię nie śmierć. Chyba.

— Przyjechałem pomóc — odpowiedziałem w miarę spokojnie.

Parsknęła lekceważąco.

— Po co? Nie potrzebuję tu kolejnego problemu.

— Eric o to prosił.

Elaine złośliwie się uśmiechnęła.

— "Eric o to prosił"? Schatten poprosił zdechłego wampira o pomoc? Naprawdę sądzisz, że uwierzę w coś takiego? Nie rozśmieszaj mnie.

Zauważyłem kątem oka Erica. Akurat wyszedł z korytarza. Chwilowo jednak nie interweniował w tę rozmowę. Musiał się chyba bardziej rozeznać w sytuacji.

Westchnąłem.

— Mamo...

Eric uniósł brwi zaskoczony, kiedy nazwałem Elaine w taki sposób.

— Nie mów tak do mnie — przerwała, krzywiąc się jakby obrzydzona.

— Ale...

— Mój syn nie żyje od trzynastu lat.

Eric widocznie nie wytrzymał.

— Tylko ten twój "martwy syn" całkiem niedawno uratował miasto od Schattena-wampira — wtrącił, zwracając na siebie uwagę Elaine.

— Kto ci pozwolił go tu wpuścić? To wampir.

— Mam prawo wpuszczać tu, kogo chcę. — Stanął koło mnie. — Donovanowi ufam na tyle, żeby tu był, więc jeśli ci to nie odpowiada, drzwi są w tamtą stronę. Jego nie zabije epidemia, a i bez ciebie sobie poradzi.

Elaine zrobiła się czerwona ze złości.

— Cały kościół go przeklina. — Wskazała na mnie palcem. — Ty też powinieneś, Eric. Zaprzepaścił wszystko, stając się cholernym wybrykiem natury. Był kiedyś wybitnym lekarzem...

— Dalej nim jestem? — przerwałem jej.

Oboje na mnie spojrzeli.

— Poza tym sam na siebie nie ściągnąłem takiego losu. Nie życzyłem sobie, żeby stać się wampirem.

Pokręciła głową.

— Odpowiada ci takie życie? Pasuje ci, kiedy wszyscy tobą gardzą?

Parsknąłem.

— Wiesz co? Ostatni rok spędziłem w spokoju, bez ani jednej uwagi odnośnie mojego wampiryzmu.

Wzdrygnęła się.

— Niesamowite, prawda? — rzuciłem sarkastycznie. — Istnieją ludzie, którzy mają różnorodność rasową gdzieś.

— Poganie...

— Nie "poganie", tylko cywilizowani ludzie, którzy nie chcą żyć w nienawiści jeden do drugiego. Powinnaś spróbować, miałabyś mniej zmarszczek.

— Ty bezwdzięczny...

— Oj, przepraszam. Chciałaś mnie nazwać "bezwdzięcznym synem", jak w dniu, gdy się wyprowadziłem? Powiedziałaś wcześniej, że twój syn nie żyje. Więc jak w końcu jest? — Założyłem ręce na piersi. — Żyję czy nie żyję, "mamo"? Słucham.

Zagryzła wargę zdenerwowana.

— Możesz sobie na mnie naskakiwać do woli. Twoje zdanie mam już gdzieś. Tak samo to, co myślą sobie o mnie inni ludzie, gdy dowiadują się, kim jestem. Przyjechałem, żeby pomóc Ericowi, a nie wysłuchiwać na każdym kroku twoich gównianych uwag, więc z łaski swojej, zamknij jadaczkę i daj mi się zająć pracą.

Wzięła głębszy wdech. Rozejrzała się wkoło, widząc, że zrodziło się niemałe zbiorowisko gapiów.

— Rób, co musisz i się stąd wynoś.

Minęła nas. Odeszła jak najszybciej. Eric patrzył na mnie z wielkimi oczami.

— No co? — spytałem, nie rozumiejąc, o co mu chodziło.

— Widzę, że więzi rodzinne macie cudowne.

— Ona zaczęła! — Wskazałem palcem w kierunku, w którym zniknęła kobieta.

— Widać, że rodzina...

— Wypluj te słowa... — Zabiłem go wzrokiem. — Nie będę nazywał rodziną kogoś, kto wysłał mnie na egzekucję.

— Cóż... Zalecam terapię rodzinną.

— Terapeuta by zszedł na zawał, słysząc o jej sposobach wychowawczych. Sam by potrzebował terapeuty. Ale koniec o niej. Pokaż, co mam robić.

— Właśnie po to była Elaine. Nie sądziłem, że jesteście ro... — zaciął się, kiedy wyszczerzyłem kły. — ...spokrewnieni. — Wskazał ręką na pomieszczenie obok. — Teraz poczekaj tu, ja wezmę od Elaine to, co miałem wziąć. Mam nadzieję, że nie masz tu... reszty drzewa genealogicznego.

— Pewnie jest gdzieś ojciec, ale jego lubię.

— To dobrze... Mogę cię zostawić w spokoju...

Wszedłem do środka wskazanego przez Erica miejsca. Usiadłem przy stole. Odetchnąłem spokojnie. Spotkanie z matką odhaczone. Grunt, że się odczepiła. Przynajmniej na teraz. Wiedziałem już, że nie pozwoli mi w spokoju pracować. Zdziwiło mnie, że Eric stanął w mojej obronie i mówił tak odważnie do Elaine, jakby nie przejmował się donosem do Starszyzny za utrudnianie śledztwa czy coś w ten deseń. Aż chciałem go o to zapytać, gdy wróci.

— Mam rzeczy dla ciebie.

O wilku mowa.

Eric położył dwie teczki.

— To są zapiski dotyczące tych ciał. Przynajmniej tego, co wiemy.

Kiwnąłem głową.

— Mogę o coś spytać? — Uniosłem wzrok.

— Jasne.

— Stanąłeś w mojej obronie jak matka lwica. Twoja Starszyzna się nie ucieszy.

— Mam więcej praw, odkąd Samuel nie żyje.

— Masz na myśli?

— Awansowałem o trzy rangi.

Gwizdnąłem pod nosem.

— Nie dziwię się. Finalnie to ty zabiłeś tego chuja.

— Bez ciebie by się to nie udało.

— Ostrożnie, bo się zarumienię.

Eric zamrugał kilkakrotnie.

— Wampiry się rumienią?

— Nie, kurwa, czernieją... A jak myślisz? To, że mam pieprzoną truciznę we krwi, która jest przez to czarna, nie znaczy, że nie mogę się rumienić jak zwykły człowiek.

— Powinieneś spisać całą anatomię. Schatteni się nie obrażą.

— Spisałem... Ale Lucy to spaliła, bo się na to wkurwiała.

— To spisz jeszcze raz. Co ci szkodzi?

— Spisałem. Tyle że to też Lucy spaliła.

— Jest coś, czego ona nie spaliła?

— Naszego królika. Jeszcze. Nie zdziwię się, że gdy wrócę, to dostanę potrawkę na powitanie.

Eric zmarszczył brwi ze zniesmaczeniem.

— Pogadałbym, ale obowiązki wzywają. Przejrzyj to i daj mi później znać, co tam wymyślisz. Nie wiem, o czym myślą lekarze, czytając takie rzeczy, więc...

— Rozumiem. Nie jestem debilem.

Eric wyszedł. Złapałem za pierwszą teczkę. Na początku znajdowało się kilka czarno-białych zdjęć ofiar. Niewiele mogłem z nich wywnioskować. W tej sprawie wydawały się zupełnie niepotrzebne. Sprawdziłem zapiski. Rozpoznałem pismo mojej matki. Używała wyjątkowo skomplikowanego języka biologicznego, ale, na szczęście, nie miałem z nim większych problemów. Niestety, cały tekst to niemal same tezy i teorie. To przez brak jakichkolwiek badań. Nie dziwiłem się. Cokolwiek zabiło tamtych ludzi, zagrażało całej reszcie. Byłem i tak pod wielkim wrażeniem, że zdołali przetransportować tu kilka ciał.

Zajrzałem jeszcze do drugiej teczki. Tu nie musiałem się skupiać. To zapiski dotyczące potencjalnej epidemii. Według Elaine te dwie sprawy się łączyły. Nie pasowało mi tylko, że pierwsze przypadki Kevin notował jeszcze przed wybuchem w laboratorium. Owszem, Kevin także wysunął tezę, że istniało jedno źródło, ale to nic nie znaczyło. Zdążyłem już znaleźć potencjalną przyczynę choroby. Jeśli okaże się, że się nie pomyliłem, to będzie to pierwszy dowód, że tych dwóch spraw nie dało się powiązać.

Usłyszałem, że ktoś wszedł do środka, ale byłem zbyt zajęty wczytywaniem się w niewyraźne pismo Elaine, żeby sprawdzić, kto mnie nawiedził.

— Donovan?

Serce stanęło mi na moment.

Tata?

Odłożyłem papiery. Zobaczyłem przed sobą Bennetta. Uśmiechnąłem się lekko. Ucieszyłem się na jego widok, ale przypomniałem sobie, jak wyszedł w trakcie mojej egzekucji. Wyraźnie zawiedziony.

— Cześć...

Ojciec usiadł obok mnie.

— Coś ty taki markotny? — spytał nieco zaniepokojony.

— Mama...

— A, dlatego... — Poklepał mnie po ramieniu. — To normalne u niej. Potrafiłaby się wyprzeć swojego ulubionego kubka.

Zdecydowanie nie wyszło mu rozładowanie napięcia.

— To trochę inaczej wygląda... — Spojrzałem w podłogę. — Też się mnie wyparłeś?

Bennett wyraźnie to zaskoczyło.

— Co? Ja? W życiu.

Otworzyłem szerzej oczy i spojrzałem z niedowierzaniem na ojca.

— Ale... Wtedy w katedrze. Wyszedłeś. Zawiedziony. Może wisiałem do góry nogami, ale wszystko widziałem.

Objął mnie ramieniem.

— Wyszedłem, bo matka mnie wkurwiła. Zresztą, nie chciałem patrzeć, jak zabijają mi syna, a ona jeszcze się z tego cieszyła. — Przytulił mnie. — Choćby ci ogon wyrósł albo róg jednorożca, to dalej będziesz moim synkiem.

Zrobiło mi się na ciepło na sercu.

— Dzięki... — Po chwili niepewności dodałem: — Tato...

— Nie przejmuj się matką. Zrobiła się wkurwiająca. — Odsunął się. — Gorzej, niż gdy była z tobą w ciąży.

Zaśmiałem się pod nosem.

— Nie wiem czemu, ale gdy mówisz o czymś gorszym, mam Lucy w trakcie okresu przed oczami.

— Lucy? O kim... — zaciął się, uświadamiając sobie, co miałem na myśli. — Znalazłeś sobie kogoś?!

Mruknąłem pod nosem.

— Bardziej bym powiedział, że to ona mnie znalazła, ale to szczegół.

Roześmiał się na moje słowa. Poklepał po ramieniu.

— Mówiłem, że uda ci się znowu kogoś znaleźć. Wystarczyło poczekać. Jaka jest?

— Powiem tak, moje życie z nią pod jednym dachem przypomina walkę o przetrwanie, bo Lu to dosłownie demon wcielony. Do tego mam małego, czarnego darmozjada, który wpieprza marchew kilogramami i którego nienawidzą wszyscy rolnicy w okolicy domu. Plus taki, że się nie nudzę.

Tata oparł się o prawe ramię.

— Na dodatek jesteś wampirem.

— Lu też.

— Sporo urozmaiceń.

— Nadal się dziwię, że kompletnie ci to nie przeszkadza.

Zaśmiał się lekko.

— Za stary jestem, żeby się czymś takim przejmować. — Uśmiechnął się podejrzanie. — Teraz się cieszę, bo mój syn żyje, ma kogoś... Teraz tylko czekać na wnuki.

— Tato!

— Chcę być dziadkiem małych wampirków, nie wiń mnie.

— Jesteś niemożliwy...

— Synek, masz czterdziestkę na karku. Pora myśleć o dzieciach. Najwyższa pora.

— Nie masz innych tematów?! Może i mam czterdziestkę, ale na tyle nie wyglądam. Jestem nieśmiertelny, mogę mieć te dzieci, jak będę chodził tu dwieście lat.

— Ale ja ich wtedy nie poznam...

— Boże... — Schowałem twarz w dłoniach.

— Nie wstydź się. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, skąd się biorą dzieci. No, chyba że...

— Tato, nie! — przerwałem, zanim zdążył w ogóle zacząć opowieści o dzieciach znalezionych w kapuście. — Przypominam ci, że jestem lekarzem! Nie musisz mi tego tłumaczyć!

— No, dobrze, dobrze... — Pokręcił głową. — Ale tak poważnie, cieszę się, że w końcu jesteś szczęśliwy.

— Byłbym szczęśliwszy, jakby matka nie pieprzyła mi nad głową.

— Daruj sobie. Nagada się i sobie pójdzie... — przerwał, widocznie coś sobie uświadamiając. — Czekaj, czy ty masz gdzie spać? Mogę cię przechować u siebie, skoro przyjechałeś do pomocy.

— Już jestem darmozjadem u Kevina, ale dzięki. W razie jakby miał mnie dość i mnie wyrzucił za drzwi, to...

— Mieszkam blisko rynku. Pokażę ci w wolnej chwili. Teraz jesteś zajęty. — Wstał z krzesła. — Jakbyś czegoś potrzebował, to o tej porze kręcę się w pobliżu. Muszę jeszcze kilka lat popracować. A przynajmniej udawać, że pracuję.

— Ukrywasz się, żeby nie słuchać matki, prawda?

— Zgadłeś...

— Ale mieszkaliście przecież razem.

— To długa historia. Kiedy indziej ci opowiem. — Potarmosił mi włosy. — Pasuje ci nowy wygląd. W końcu ściąłeś to gniazdo. — Posłał mi ciepły uśmiech. — Miłej pracy.

Zostawił mnie samego. Miałem wziąć się za dalszą analizę zapisków, ale bardziej zaprzątało mi głowę, dlaczego ojciec finalnie wyprowadził się od matki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że plotki roznosiły się po tym miejscu szybciej niż grypa. To raczej religijna rodzina, więc takie rozłąki... nie wyglądały dobrze. Nawet gdy w związku waliło się i paliło, to para trzymała się razem, by uniknąć nieprzyjemnych rozmów za plecami.

Będzie miał mi wiele do opowiedzenia.

Zamknąłem teczki. Nie wywnioskowałbym niczego więcej. Potrzebowałem nowych informacji. Skupiłbym się na oddzielaniu tych dwóch spraw, bo wydawało mi się to bardziej logiczne.

— I jak to wygląda? — spytał Eric, przypatrujący mi się z progu.

— Czy wy dziś wszyscy musicie mi się zakradać za plecami? — zapytałem ze śmiechem.

— Sam zacząłeś.

— Spierdalaj.

— Zemsta jest słodka. — Uśmiechnął się wrednie.

— Oj, będziesz się spowiadał z grzechów.

— Po współpracy z tobą? Oj, będę.

— Ranisz mnie. — Położyłem teatralnie dłoń na sercu.

Eric wywrócił oczami. Pokazał na teczki. Widocznie chciał wrócić na właściwy temat.

— Co z tym?

— Wiem, że nic nie wiem. — Wypuściłem powietrze. — Muszę zobaczyć te ciała i się temu przyjrzeć. Inaczej nie pomogę.

— Jasne. Będziesz się babrał w czyichś flakach dla dobra wyższego.

— Zawsze to mogły być twoje flaki.

— Nawet nie zaczynaj. Ogarnę ci zgodę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro