Rozdział 2 - Eric
24 marca
Spojrzałem na rozpiskę ewentualnych miejsc, do których mógł wyjechać Donovan. Najpierw sprawdziliśmy najbliższe okolice Diliq, żeby mieć pewność, że Kevin nas nie oszukał. Niestety, nie było po nim najmniejszego śladu. Zostałem zmuszony do skreślenia kolejnego miasta. Warknąłem pod nosem i odłożyłem nerwowo kartki.
— Gdzie ty jesteś...? — burknąłem pod nosem. — Wywiało cię na inny kontynent?
Wstałem, żeby złapać za mapę kraju. Oznaczyłem mniej więcej sprawdzone tereny. Na przestrzeni całego państwa wydawały się żałośnie niewielkie. Szukanie we wszystkich miastach i pomniejszych wioskach zajęłoby lata. Nie mieliśmy tyle czasu.
Myśl, Eric...
Zdałem sobie sprawę, że przejechanie jakiejkolwiek trasy konno nie dość, że byłoby wycieńczające i niekomfortowe, to na dodatek trwałoby zbyt długo. Oczywiście, zakładając, że Donovan wyjechał naprawdę daleko. Na ten moment najtańszy ze wszystkich był...
Pociąg! Natürlich!
Otworzyłem szerzej oczy, odczuwając niemałą dumę. Boże, dziękuję za oświecenie. Bez ciebie w życiu bym na to nie wpadł.
Najbliższa stacja znajdowała się niecały kilometr od Diliq. Donovan faktycznie mógł z niej skorzystać. Pojawił się kolejny problem. Może sieć połączeń nie była zbyt bogata, ale stamtąd dało się pojechać w różne zakątki kraju. Gdyby dołożyć do tego przesiadki, to pole poszukiwań wciąż się rozszerzało.
Opadłem załamany na krzesło.
Takie sprawdzanie wszystkich miejsc mijało się z celem. Pomyślałem o Kevinie. Musiał wiedzieć coś więcej. Rzucił nawet tekstem, że zasponsorował mu domek. Nie chciał mówić. Najwyraźniej po tym wszystkim, co się wydarzyło, wolał, żeby Donovan nie mieszał się jakkolwiek w sprawę Samuela. Jasne, rozumiałem, ale to jedyny wampir, któremu byłbym w stanie zaufać, że pomoże, szczególnie po zauważeniu jako zaangażowania w zabicie Samuela.
Jeśli cokolwiek wiesz, Kevin, wyciągnę to z ciebie jakoś.
Odłożyłem mapę. Narzuciłem płaszcz oraz poprawiłem czerwoną opaskę na ramieniu, gdyż się trochę przekrzywiła. Miałem bzika na punkcie takich drobiazgów i czułbym się źle, gdybym musiał chodzić z krzywym oznaczeniem. Dusza mnie bolała, gdy widziałem, jak część Starszyzny nie zwracała na to uwagi i ostatnimi siłami powstrzymywałem się, żeby nie podejść. Lepiej nie wchodzić w drogę tym, którzy stali rangę wyżej.
Wychodząc z kwatery, minąłem jednego z braci. Zatrzymał się, gdy tylko mnie zobaczył.
— Dokąd idziesz, Eric? — spytał zdziwiony. — Obchód masz za dwie godziny.
— Przypominam ci, że mam szukanie Donovana na głowie.
— Och, no tak. Jakiekolwiek postępy?
— Skłamałbym, mówiąc, że tak.
— Jak na dwa tygodnie pracy, to średnio ci idzie. Nie sądzisz, że to strata czasu? Przecież on musiałby się jeszcze zgodzić. Siłą go tu nie weźmiesz, chyba.
Miał rację. Zwróciłem na to uwagę wcześniej, ale starałem się być dobrej myśli.
— Teoretycznie obiecał, że w razie potrzeby przyjedzie — odparłem, jednakże mój rozmówca się skrzywił.
— To wampir, nie zapominaj o tym — upomniał. — Nie powinieneś pokładać w nim nadziei.
— Tak, ale ten wampir pomógł nam z Samuelem. Raczej nie przepuści okazji, żeby dorwać też jego wspólnika. Skoro dostałem pozwolenie od Starszyzny, to korzystam.
— Twoja decyzja. Ważne, żebyś potem nie żałował — rzucił na odchodne.
Mam taką nadzieję...
Ruszyłem do wyjścia. Po ulicach nie przechadzało się zbyt wiele osób. Niektórzy pewnie domyślali się, że coś się działo, ale nie mogliśmy niczego nagłaśniać. Informacje o epidemii wywołałyby panikę, dlatego milczeliśmy. Potrzebowaliśmy czasu, by dowiedzieć się, skąd wzięła się choroba i co ją wywołało. Na dodatek jeszcze cały ten wybuch.
Tego wszystkiego było po prostu za dużo. Epidemia, wybuch, poszukiwania wampirzego doktora, obchody, obecność na mszach, wyjazdy w celach głoszenia prawd Bożych. Nie wiedziałem, za co się brać najpierw. Oczywiście, znalezienie Donovana to sprawa priorytetowa. Obiecał pomóc, więc w takiej sprawie nie miałem wyboru i musiałem postawić na szali swoją godność. Mimo wszystko to wampir, a ja zamierzałem poprosić go o przysługę.
Boże, wybacz mi...
Wszedłem do szpitala. Niemal od razu do uszu doszła symfonia krzyków i wszechobecnego bólu. Każdy miał robotę. Co chwilę ktoś obok mnie przebiegał, byleby komuś pomóc.
Westchnąłem. Nie chciałem nikogo odrywać od pracy, dlatego też postanowiłem samemu podążyć do gabinetu Kevina. Przechodziłem tym korytarzem taką ilość razy, że znałem drogę na pamięć. Nie potrzebowałem ponownego narzekania pielęgniarek typu: "Ordynator jest bardzo zapracowanym człowiekiem i nie zawsze ma moment na rozmowę." czy "Ordynator jest w trakcie operacji". Zdawałem sobie sprawę, że bycie lekarzem niosło za sobą szereg obowiązków, jednak tym razem sprawa nie cierpiała zwłoki.
Wyciągnę z niego informację o pociągach, nawet jeśli musiałbym mu zagrozić więzieniem za utrudnianie pracy...
Wszedłem do jego gabinetu. Siedział przy biurku, czyli to co zawsze, gdy tylko go tu odwiedzałem. Odłożył na bok jedzenie. Westchnął rozdrażniony.
— To jest moja jedyna przerwa w ciągu dnia i nawet, kurwa, zjeść w spokoju nie można — wymamrotał. — A poza tym... Puka się!
— Nie mam na to czasu. — Założyłem ręce. — Musimy pogadać.
— Mów, bo mój zimny lunch stygnie — rzucił ignorująco.
— Czegoś mi nie mówisz odnośnie Donovana — odrzekłem nieco oskarżycielsko.
— Mianowicie?
Oparł się na łokciu. Przyglądał mi się wyraźnie znudzony.
— Powiedziałeś, że w żadnych pobliskich miastach go nie znajdę. Miałeś rację, nie znalazłem, ale mam dziwne przeczucie, że wiesz coś więcej.
— Niby co wiem?
— Chciałem cię wypytać o pociągi.
— Okej, a więc to takie duże maszyny jeżdżące po torach...
— Nie w tym sensie... — rzuciłem rozdrażniony. — Najbliższa stacja od Diliq znajduje się jakiś kilometr od miasta. Donovan, wyjeżdżając, mógł skorzystać z którejś linii, ale samych połączeń nie ma zbyt wielu...
— Ty mnie o coś oskarżasz czy po prostu potrzebowałeś kogoś, kto by wysłuchał twoich wielkich przemyśleń? — przerwał mi. — Jeśli miałeś nadzieję, na to drugie, to przykro mi, nie jestem zainteresowany. Poza tym, powoli kończy mi się przerwa.
Wziąłem głębszy wdech.
— Wiesz, w który pociąg mógł wsiąść Donovan?
— Skąd niby miałbym wiedzieć?
— Nic mu nie doradzałeś? Trzeba się trochę orientować, żeby wiedzieć, jak nie przepłacać.
— Zdaje mi się, że już kilka razy ci powiedziałem, że nie wiem niczego.
— Tak, ale dam sobie rękę uciąć, że mi czegoś nie mówisz.
— Poczekaj, pójdę po siekierę.
— Po co? — Uniosłem brew.
— Żeby ci rękę uciąć, skoro dajesz.
— Kevin, nie rób ze mnie debila.
— Uwierz, jesteś jednym z, naprawdę, niewielu Schattenów, którego uważam z myślącego, ale zrozum. — Wstał. — Nie mam bladego pojęcia, gdzie wyjechał Donovan. Nie pomogę.
— Rozmawiałeś z nim przed wyjazdem?
— Dałem mu tak jakby „ostatnią wypłatę", za którą miał się ustawić razem z Lucy i powiedziałem, że najlepiej, żeby wyjechał jak najdalej, ale nie wiem jaki kierunek obrali.
— Nie rzuciło ci się nic charakterystycznego? Nie wspominał o niczym? Jakimś miejscu?
— Nic, ale biorąc pod uwagę, co przeżyli z Samuelem, to pewnie woleliby odpocząć po tym wszystkim.
W tym momencie mnie oświeciło.
Dzięki ci, Boże.
— Skoro chcieli odpocząć — Zaczesałem włosy — nie wybrali zgiełku żadnego dużego miasta. To musi być jakieś małe miasteczko lub wioska z niewielką ilością ludzi, gdzie nikt by nie zauważył ich wampirzych cech. Do tego Donovan nie stracił licencji na wykonywanie zawodu, więc potrzebny byłby tam szpital bądź klinika...
Spojrzałem na Kevina.
— I w tym oto momencie powinieneś wyjść z mojego gabinetu i pobiec do swoich, by zakomunikować im swój pomysł... — Założył ręce na piersi.
— Chyba masz rację — rzuciłem, by w kolejnej chwili wyjść z gabinetu i ruszyć z powrotem do kwater.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro