Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1 - Kevin

10 marca

Od kilku dni mieliśmy zbyt wiele podobnych przypadków. W teorii nie powinno być w tym nic dziwnego. Niejednokrotnie przerabiałem już sezonowe choroby. Jednak w marcu nie działo się nic podobnego do tej pory. Specjalnie przejrzałem bardzo stare raporty, jeszcze z czasów, gdy Donovan tu pracował. Pusto. Żadnych najmniejszych wzmianek.

Zacząłem się bać, że w Diliq mogła wybuchnąć epidemia. Dowodziły tego rosnące w oczach liczby chorych. Na szczęście nie wszyscy ciężko przechodzili przez chorobę, ale ci, którzy mieli znacznie bardziej rozległe objawy, dawali personelowi w kość. Na ten moment nie potrafiliśmy stwierdzić, co konkretnie wywoływało u ludzi stan wysokiej gorączki, ostrej biegunki, a u niektórych problemy z trawieniem. Co gorsza, choroba nie stanęła na tych objawach. Pojawili się kolejni, którzy, obok uznawanych obecnie symptomów, skarżyli się na duszności lub nietypowym kolorem moczu, jego konsystencją i tym podobnym.

Zdecydowanie nie lubiłem chwil, gdy nie miałem pojęcia, z czym musiałem się zmierzyć.

Zatęskniłem za Donovanem. Znając jego pracoholizm połączony z wizją drugiej rangi, to mógłby znakomicie poradzić sobie z nieznaną chorobą. Nie, może przesadziłem. Jednak nie zmieniało to faktu, że przydałaby się kolejna para rąk.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Wejść. — Nie oderwałem wzroku od raportów.

Do pomieszczenia weszła jedna z pielęgniarek.

— Dwóch Schattenów przyszło do pana. Mówią, że to pilne.

Skrzywiłem się. Jakby jeszcze było mi mało problemów, to zawsze, ale to zawsze, musieli napatoczyć się Schatteni. Mógłbym przysiąc, że posiadali oni specjalny sensor w mózgu, który wywoływał migrenę, gdy tylko zasiądę do pracy.

— Niech przyjdą. Nagadają się i sobie pójdą.

Kobieta przytaknęła, po czym wyszła. Wróciła z gośćmi. Grzecznie wyprosiłem ją z gabinetu. Rozpoznałem jednego z nich. Eric. Ten, którego chciałem przywiązać do łóżka, bo nie docierało do niego, co oznaczały połamane żebra. Było to prawie rok temu, ale zdecydowanie za dobrze to pamiętałem.

— Czym zawdzięczam wizytę? — spytałem, nawet nie starając się ukryć ironicznego wydźwięku. — Znowu.

— Mamy mały problem — oznajmił Eric.

— Świetnie, i co mam z nim zrobić? Psycholodzy popijają kawkę w drugim budynku.

— W dawnej pracowni Samuela doszło do wybuchu i cóż... Zrobił się mały bałagan. Udało się nam zabrać pojedyncze ciała, ale tam się już nie da wejść.

— Moment. Wolniej. — Odłożyłem papiery. — Jaki wybuch? Czego?

— Gdybyśmy wiedzieli, raczej byśmy tu nie przyszli — odezwał się drugi Schatten. Po jego tonie wnioskowałem, że nie był zbyt przyjazny, więc grzech go nie denerwować.

— Potraficie przyjść tu z pierdołami, więc nic mnie już nie zdziwi — odparłem ignorująco.

— Kevin, naprawdę potrzebujemy pomocy.

— Nie mam na to czasu. Jestem po łokcie w pracy. Jeśli chcecie, żebym wam pomógł, też dajcie coś od siebie. — Rozsiadłem się swobodnie. — I nie wyskakujcie mi z argumentem, że jesteście gwardią i mam się was słuchać. Zdrowie chorych jest dla mnie ważniejsze.

— Patrol donosił, że ostatnio duży tu ruch.

Wasz patrol donosi o wszystkim, nawet o psim gównie na rynku...

Pogładziłem się po bródce. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

— Jak dawno temu to jebło? — zapytałem, przypatrując się Ericowi.

Zastanowił się przez chwilę.

— Cóż... Niecały tydzień temu.

Całkiem pasuje.

— Mniej więcej wtedy zaczął się problem w szpitalu. Możliwe, że to ma coś wspólnego.

— Czy to jest aż tak ważne, że nie możesz wyjść? — wyskoczył drugi Schatten. — Chyba macie wystarczająco dużo personelu.

— Owszem, ale jestem tu potrzebny.

— Oszaleję... — mruknął naburmuszony i zaczął stukać butem o posadzkę.

Eric myślał nad czymś intensywnie. Widać to było po jego ekspresji twarzy. Marszczył brwi, czasem mrugał w nienaturalnym tempie. Poczekałem cierpliwie, aż ruszy ostatnimi żywymi komórkami mózgowymi w tej jego pustej czaszce. Nie miałem zamiaru go pospieszać. Rozumiałem, że w takim pustym miejscu łatwo o echo, które wręcz irytowało i niemiłosiernie rozpraszało. W końcu Eric uniósł wzrok.

— Nie wierzę, że o to zapytam, ale... — Westchnął. — Wiesz, gdzie jest Donovan?

— O Boże, tylko nie on... — wyjęczał drugi. Pogładziłem się po bródce. Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.

Nie ukrywałem, naprawdę się zdziwiłem. Nie spodziewałem się, że którykolwiek z Schattenów pomyśli o pomocy wampira, którego, zresztą, niemal zabili.

— Czy ja wyglądam, jakbym wiedział? — Założyłem ręce. — Szukanie wampirów to wasza robota.

— Nic ci nie powiedział przed wyjazdem? Nie odzywał się przez ten czas?

Pokręciłem głową.

— Zasponsorowałem mu domek, a on nawet pocztówki nie wysłał.

Mendowaty Schatten robił się niemal czerwony ze złości.

— Poszukam go — oznajmił Eric.

Zacisnąłem zęby. To nie był dobry pomysł. Oczywiście, chciałem, żeby Donovan dał jakikolwiek znak życia, ale sprowadzanie go do Diliq nie wchodziło w grę. Nie bez powodu się wyniósł.

— Po co? Dajcie mu żyć w spokoju. Chyba wystarczająco wycierpiał.

— Może się przydać.

— Jeszcze powiedz, że chcesz współpracować z tą pijawką... — wtrącił drugi.

— W czym on ci się przyda, Eric? — Uśmiechnąłem się głupio. — Bo co? Już ma troszkę więcej zdolności, które mogą pomóc wam pozbierać syf, i nie chcecie go zabić?

— Nie podoba mi się twój ton.

Wstałem od biurka. Oparłem się o blat.

— „Ton"? Przychodzicie tu z żądaniami, jakbym był jebanym psem na posyłki. Wypytujecie o miejsce pobytu osoby, którą chcieliście zabić. Nawet gdybym wiedział, nigdy bym wam nic nie powiedział.

— Kevin, chodzi o możliwego wspólnika Samuela — wyjaśnił spokojnie Eric.

Szerzej uchyliłem powieki.

— Miałeś tego nie mówić! — wyskoczył drugi.

— Wspólnika? Chcesz rozgrzebać sprawę Samuela?

— Zasadniczo tak...

Wpadł mi kolejny świetny pomysł, jak jeszcze bardziej podnieść temu drugiemu ciśnienie.

— Było tak od razu — odparłem z entuzjazmem.

— Czekaj, co?

— Skoro sprawa jest aż tak poważna, to mógłbym ci nawet pomóc poszukać tej sieroty życiowej.

— To wiesz, gdzie mieszka?

— Nie, przecież już to powiedziałem. Wyjechał i nie dał znaku życia od roku. Nie wiem nawet, jak daleko się wybrał, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo nienawidził tego miasta, to musiał naprawdę daleko wybyć. Nie zdziwiłbym się, gdyby był za granicą.

— No chyba sobie żartujesz... — westchnął umęczonym tonem Eric.

— A co? Problem? — Uśmiechnąłem się wrednie. — Jeśli tak bardzo chcesz, żeby ci pomógł, to musisz się trochę wysilić.

Miałem nadzieję, że go nie znajdą. Przynajmniej Donovan będzie dalej żył w świętym spokoju. Wiedziałem tylko, że odjechał pociągiem z konkretnej stacji, ale wolałem tego nie mówić. Eric miałby zawężony teren poszukiwań.

— Dobra, poszukam go. Zadbam, żeby ludzie nie panikowali przez możliwą epidemię. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro