Rozdział 9 - Donovan
31 maja
Trzymałem się blisko Erica. Stwierdził, że załatwi sprawę ze zgodą na sekcję od razu, by nie szukać tej szma... znaczy Elaine, później. Wolałem iść z nim, żeby w razie potrzeby uciszyć Elaine i jej bezsensowną gadkę, do której na pewno dojdzie. Nie sądziłem, by ucieszyła się z faktu, że chciałem obalić jej tezę o powiązaniu dwóch spraw. Oj, zapamięta sobie mój przyjazd. Zdążyłem wkroczyć na tereny matki i już podnosiłem jej ciśnienie. Nie moja wina. Zasłużyła sobie. Przynajmniej ojciec tolerował mnie w tym miejscu.
Nie czułem się zbyt pewnie. Szczególnie gdy mijaliśmy miejsce, w którym matka odkryła mój wampiryzm. Aż mną drgnęło. Od tamtego zdarzenia minęło nieco ponad rok, a ja dalej miałem wrażenie, jakby stało się to wczoraj. Może to kwestia, że ponownie się tu znalazłem? Nie myślałem o tym, dopóki nie przekroczyłem progu tego budynku. Towarzyszyły mi inne kwestie i te wspomnienia trafiły na całkiem inny plan. Nie chciałem, żeby mnie to prześladowało.
— Coś za cicho jesteś — zauważył Eric. — Jak nie ty. Od twojego powrotu twój głos się za mną ciągnie, a teraz mam wrażenie, jakbyś odpłynął daleko stąd.
Odetchnąłem.
— Wiesz co? Ostatnim razem, gdy się tu znalazłem, trafiłem do celi i próbowaliście mnie zabić, jeśli przypadkiem nie zapomniałeś. Źle się czuję w tych murach.
— Masz immunitet. Nikt cię nie tknie nawet palcem.
— Problem jest jednak taki, że ciężko zapomnieć, że wisiało się w katedrze do góry nogami.
Spojrzał na mnie kątem oka.
— Nie ja ustalałem sposoby za... tępienia wampirów.
— Wytępić to możecie szczury w katedrze.
— Nie ma tam szczurów. — Odwrócił głowę w moją stronę.
Widocznie się zniesmaczył.
— Poza tym nie powinieneś obrażać świętych miejsc.
— Mogę jeszcze wrócić na dworzec i jechać do siebie, jeśli ci się nie podoba.
Eric zacisnął wargi. Uśmiechnąłem się złośliwie.
— Mam nadzieję, że szybko skończysz robotę... — Przyspieszył kroku.
Dogoniłem go czym prędzej. Nie chciałem go zgubić. Wolałem nie zostawać drugi raz samemu, bo ponownie wpadłbym na Elaine przez całkowity przypadek i skończyłoby się to i tak nieuniknioną kłótnią. Nie potrafiła znieść mojego widoku. Prawdopodobnie nawet faktu, że poprzednio przeżyłem. Bardziej na rękę by jej pewnie było, gdyby mnie wtedy zabito.
Wziąłem głębszy wdech.
— Cześć, Eric.
— Cześć, Bennett.
Wychyliłem się zza chłopaka. Tata zamrugał zaskoczony, widząc mnie w towarzystwie Erica. No tak, wcześniej nie wspomniałem, jak się znalazłem w placówce. On sam także o to nie zapytał.
— Donovan? — Zdziwił się Bennett i poprawił teczkę trzymaną w rękach.
— Moment... — Eric się wciął. — Wy się znacie?
Stanęliśmy wszyscy w ciszy. Po chwili Eric z zażenowania zakrył twarz.
— Boże, jestem debilem. No tak. Bennett to mąż Elaine. Elaine to twoja matka. Także to twój ojciec.
— Brawo. Zaiste wybitna dedukcja.
— Lepiej bym tego nie ujął. — Tata poklepał mnie po ramieniu.
Eric zabił nas wzrokiem.
— Tak, zdecydowanie Donovan to twój syn... Jesteście podobni. Pod wieloma względami.
— Mam rozumieć, że już doświadczyłeś humoru Millerów?
— Jakby znajomość ciebie to było jeszcze za mało — rzucił Eric. — Mniejsza. Bennett, nie widziałeś może Elaine?
— Starałem się jej unikać jak ognia, ale właśnie do niej szedłem. Niestety, raz na jakiś czas muszę zawitać do jej pieczary, żeby udawać, że pracuję. Co od niej potrzebujecie? Słyszałem, że jest zdenerwowana, bo ktoś podważył jej autorytet.
Eric na mnie spojrzał z poważnym wyrazem twarzy. Natychmiast odwróciłem wzrok na ścianę. Czułem, że tata się także do mnie zwrócił.
— Nie mów mi... — Zamrugał nagle. — A, czyli o to chodziło, gdy zapytałem cię wcześniej, coś ty taki markotny.
— Bingo... — rzucił Eric. — A gdyby tego było mało, to teraz musimy ją wyprosić o zgodę na sekcję zwłok, ale coś czarno to widzę.
— Mówiłem ci już, że to ona zaczęła.
— Ale ty skończyłeś. — Założył ręce na piersi.
— Dobrze, dzieci. Ja to załatwię.
— Nie żeby coś, tato, ale jestem chyba trochę za stary, żeby mnie nazywać „dzieckiem"...
— Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem lejącym w portki.
— Tato!
— Nie chciałem tego słyszeć... — mruknął Eric, podśmiechując się pod nosem.
Warknąłem cicho.
— Zatłukę...
Tata się zaśmiał. Potargał mi włosy, a kolejno ruszył razem z nami do Elaine. Spodziewał się jej w jednym z laboratoriów. Intuicja go nie zawiodła. Stała w kitlu i przeglądała preparaty na szalkach Petriego z widocznymi koloniami bakterii. Widocznie była zbyt skupiona, żeby nas zobaczyć. Bennett poszedł przodem, a ja i Eric zostaliśmy w progu. Położył teczkę niemalże przed nosem Elaine. Oderwała się od swojego zajęcia na krótką chwilę.
— Co to? — spytała, odsuwając preparaty.
— Dokumenty, raporty. Co innego miałbym ci dać? Zwiędnięte kwiatki?
Elaine sprawdziła zawartość. Skrzywiła się.
— Przecież miałeś mi to donieść trzy dni temu.
— Miałem lekką obsuwę. Ciesz się, że w ogóle to dostałaś.
— Kolejni, którzy się bardzo lubią... — mruknął pod nosem Eric.
Elaine zamknęła teczkę i oddała Bennettowi.
— Już tego nie potrzebuję — burknęła. — Możesz sobie to zabrać i użyć do podcierania.
Bennett włożył dokumenty do szuflady. Obrócił się do nas, widocznie niewerbalnie przekazując, że zaraz załatwi nam pozwolenie.
— Nie mówiłaś, że nasz syn jest znów w mieście — powiedział spokojnie, zakładając ręce.
Elaine zmarszczyła brwi i wróciła do swojej pracy.
— A po co wspominać o tej pijawce?
Zacisnąłem zęby. Czułem na sobie spojrzenie Erica.
— Jak nazwałaś naszego syna?
Elaine zwróciła na niego wzrok.
— To już nie jest mój syn. Powiedziałam ci to rok temu. Nie muszę się powtarzać. Nie wiem, co tu robi i szczerze, nie obchodzi mnie to.
— Skoro cię to nie obchodzi, to nie będzie cię też obchodzić wypisanie zgody, żeby zrobił to, co musiał i zszedł ci z oczu.
Kobieta zacisnęła szczękę.
— Zdziwiona, że wiem, co mu powiedziałaś? W przeciwieństwie do ciebie, nie mam gdzieś przykazów tamtych zjaranych zakonników. A to tobie powinno zależeć, żeby nie zamknęli tego przytułku. Więc z łaski swej...
— Dobra, zamknij się. — Poprawiła kitel, po czym oparła dłonie na biodrach. — Jasne. Wypiszę to. A teraz daj mi pracować.
— Dobrze się z tobą robi interesy — odpowiedział ironicznie Bennett. Miał już odchodzić, ale jeszcze się zatrzymał i rzucił: — I nie żebym nie chciał, żeby cię dopadło jakieś choróbsko, ale przy tym powinnaś nosić maseczki.
Elaine pokręciła tylko głową. Bennett wrócił do nas z szerokim uśmiechem. Miałem dziwne przeczucie, że między tą dwójką zaszły poważne rozmowy po mojej nieudanej egzekucji. Choć nie zawsze się dogadywali, to teraz coś mówiło mi, że małżeństwem zostali tylko na papierze. Czyżby nawet nie mieszkali już razem? Raczej ojciec nie zapraszałby mnie do siebie, gdyby Elaine wciąż spała w tych samych czterech ścianach.
Coś tu się działo, gdy mnie nie było... Pytanie tylko co?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro